Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<<<strona 07>>>

Recenzje (3)

 

 


W labiryncie cieni i luster

 

Okladka

Urzekająco piękna, tak można określić jednym słowem powieść „Cień wiatru” hiszpańskiego autora, Katalończyka, urodzonego w 1964 roku, który debiutował, pisząc utwory dla dzieci. Jednak dopiero powieść dla starszych odbiorców przyniosła mu międzynarodową sławę – „Cień wiatru” przetłumaczono na trzydzieści języków i wydano w milionowych nakładach.

Jest magia w „Cieniu wiatru”, magia działająca od pierwszych zdań – łagodnej, ciepłej narracji, subtelnie budującej nastrój opowieści. Oto zgodnie z rodzinną tradycją ojciec zabiera syna na Cmentarz Zapomnianych Książek, aby spośród tysięcy tomów dziesięciolatek wybrał tę jedną, najważniejszą – książkę, która odcisnąć ma się na jego życiu. Z książką pod tym samym tytułem, co powieść Zafona, wiąże się tajemnica – i tę tajemnicę młody Daniel Sempere pragnie odkryć. Szukając wyjaśnienia zagadki, odkrywa nową historię – opowieść o losach autora „Cienia wiatru” i ludzi z nim związanych, będącą zarazem lustrzanym odbiciem jego własnej historii. Jest w tych powiązaniach urok labiryntu opowieści szkatułkowych, które kryją nie jedną, lecz kilka historii, elegancko wplecionych w główny wątek i zamkniętych kompozycyjną klamrą.

„Powieść miała strukturę przypominającą rosyjskie matrioszki: w większej babie siedzi mniejsza, w tej zaś jeszcze mniejsza. Z czasem narracja rozpadała się na tysiące historii, tak jakby główna opowieść znalazła się w korytarzu pełnym luster, co powodowało, iż jej tożsamość rozszczepiała się niejako na dziesiątki różnych odbić, choć ciągle była jedną i tą samą opowieścią.”

Na kartach powieści Zafona przewijają się przerysowane, jednowymiarowe cienie literackich pierwowzorów. Furmer – inspektora Javerta z „Nędzników”, komiczny Fermin – sowizdrzała, ulotna niewidoma piękność Clara niczym cień kobiet z chansons de geste, czy romantycznie tragiczna Noria. Równie niedookreślone jest tło akcji – Barcelona ledwie zarysowana, subiektywna i oniryczna, jak cień rzeczywistego miasta, w którego sercu mieści się Cmentarz Zaginionych Książek – jakże wyraźne odbicie Biblioteki z powieści Umberto Eco.

Nieodparte skojarzenie miałam podczas czytania, że znalazłam się w teatrze cieni i luster. Cieni – właśnie przez tę nieokreśloność miejsca akcji, która mogłaby się toczyć wszędzie, przez typologiczność, jednoznaczność postaci i przez tak oczywistą w rozwiązaniu zagadkę, znaczoną morderstwami, które zdają się nierealne, jakby nie było w nich krwi. I luster – odbijających po wielokroć kanoniczne postaci i motywy literackie. Zdawać by się mogło, że oprócz eleganckiej kompozycji, nie ma w powieści Zafona nic ciekawego ani odkrywczego.

A jednak jest w „Cieniu wiatru” magia, czar nieprawdopodobny – piękno języka. Czytając, miałam wrażenie, że cała powieść to tylko pretekst, a jedynym ważnym elementem jest sposób jej opowiadania.

„(Poddałam się) rytmowi prozy, odkrywając w niej kadencje i zwroty, pojawiające się i znikające niczym motywy muzyczne i trafiające na zagadki, które przedtem nie zwróciły mojej uwagi. Zza wersów i akapitów wyłaniały się nowe szczegóły, zarys nowych obrazów i przywidzeń, niczym przestrzenny projekt budynku, postrzegany z różnych perspektyw”.

Brzmi w subtelnie pięknej frazie Zafona echo prozy realizmu magicznego, brzmi mistrzostwo godne klasyków, na których autor się powołuje – Dickensa, Balzaca, Hugo, Tołstoja, Dostojewskiego, Eco – właśnie ze względu na harmonię wycyzelowanego stylu i przemyślanej formy powieści. W trakcie lektury jedyną realną rzeczą wśród literackich cieni staje się wówczas książka – ta, którą czytamy, i ta, o której opowiada autor na kartach powieści. Jest w tym coś więcej – refleksje i przemyślenia nad rolą literatury w życiu człowieka, nad jej wpływem na losy czytelnika. Nie do uniknięcia jest skojarzenie z ujęciem, jakie prezentował Michael Ende w „Niekończącej się opowieści”, jednak Zafon, choć na początku powieści czyni narratorem i bohaterem małego chłopca i wyraża podobne poglądy, nie zapuszcza się w sfery dziecięcej wyobraźni ani baśniowości – odwołuje się do świata realnego, do codzienności, którą książka potrafi przemienić w przygodę trwającą całe życie...

Cudownie jest znowu przypomnieć sobie, że istnieje w literaturze styl – sugestywny i nastrojowy, w którym emocje czytelnika będą odbijać się jak w lustrze. Warto dać się unieść, bo zapomniana magia języka powraca w „Cieniu wiatru”...

 

Małgorzata Koczańska

 

__________________

Wszystkie cytaty pochodzą z omawianej książki.

 

 

Carlos Ruis Zafon

Cień wiatru

Tłum. B. Fabjańska-Potapczuk, Carlos Marrodan Casas

MUZA, 2005

Str.: 520

Cena: 29,90

 


Jakem katolicysta...

 

Okladka

Czy zdarzyło Wam się przeczytać kiepską książkę, która mogłaby być nawet całkiem niezła, gdyby była czymś zgoła innym niż jest? Mnie ta wątpliwa przyjemność spotkała przy okazji pierwszego tomu cyklu o Atalayach (tudzież Atalayi), zatytułowanego nie wiedzieć czemu „Wojownicy”. To znaczy, nie żeby w powieści żadnych wojowników nie było, wręcz przeciwnie, jest ich na pęczki, ale nie jest do końca jasne, o których Autorce chodzi. Czy o tych porwanych, czy o tych, co porwali, czy w bardziej ogólnym kontekście.

No dobrze, zacznijmy od tego, czym ta książka nie jest, choć chciałaby być. Otóż nie jest porywającą lekturą, porażającą bogactwem wykreowanego świata, wyciskającą z czytelnika przyspieszony oddech i rozpalającą policzki emocjami. O nie. W zamian za to jest produktem podszywającym się pod space operę, pewnie do tego jeszcze (nie daj Boże!) hard SF, przepełnioną cokolwiek niezrozumiałym bełkotem, kompletnie gmatwającym próby przedstawienia wykreowanego świata, walącym czytelnika między oczy linijkami nie drewnianych już, a gipsowych dialogów, budzącym nagminną irytację kompletnym brakiem spójności, luźnymi wątkami, powiewającymi jak chorągiewki na wietrze, i postaciami, których psychologia wyje do zdrowego rozsądku jak psi do Miesiąca. Uff...

Naprawdę, chciałbym móc o tej książce napisać coś dobrego, ale to musiałaby być inna książka. Na przykład nieco uproszczona, „odchudzona” o niektóre, co brutalniejsze fragmenty, i podana jako przygodowa opowieść dla czytelnika odrobinę młodszego. Chyba wtedy mogłoby to zadziałać najprędzej. Tymczasem mamy do czynienia z pierwszym tomem trylogii, którą autorka zapewne zamierzyła sobie jako opowieść porażającą rozmachem, bogactwem i brawurą, ale po drodze gdzieś sama się w tym pogubiła i, najzwyczajniej w świecie, nie udźwignęła ciężaru własnego dzieła.

Żeby nie było na mnie, że się tylko czepiam... Koncepcja rozwoju kulturowego ludzkiej cywilizacji jest w miarę ciekawa, niestandardowa. Supremacja ras pozaeuropejskich wykracza poza tradycjonalistyczne podejście do dalekiej przyszłości, w dodatku jest o wiele bardziej prawdopodobna antropologicznie. Ciekawa jest też idea rozwoju religii, jednak... tu zaczynają się schody. Nie wiem, może to ja jestem za cienki w uszach, może to ja wiem za mało na temat islamu, tao, buddyzmu, hinduizmu, shinto i czego tam jeszcze, co autorka postanowiła zmiksować i podać nam w charakterze spójnej koncepcji, jednak dla mnie spójności nie ma w tym za grosz, jest za to kompletny chaos, biały szum teologicznych fragmentów, które dodatkowo drażnią w tekście, jakby były na wyrywki cytowane z encyklopedii, ot, na poparcie erudycji autorki. Jak na przykład użycie nazw Hindus i hinduista... Słownik Języka Polskiego owszem, dopuszcza Hindusa jako mieszkańca Indii (choć raczej powinien być to Indus) i hinduistę jako wyznawcę hinduizmu (lecz w tym kontekście o wiele lepiej brzmi właśnie hindus!). Przynajmniej taką terminologię (Indus/hindus) poznałem podczas moich studiów orientalistycznych. Używanie „hinduisty” nad wyraz trąci wertowaniem słownika w poszukiwaniu terminu brzmiącego koszmarnie sztucznie, ale, być może, mającego udowodnić, że autorka wie lepiej, niż przeciętny oglądacz „Monsunowego wesela”.

A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jakaś przedziwna konstrukcja tej książki. Znów, może to ja jestem za głupi, ale autentycznie czuję się kompletnie bezradny wobec próby określenia, kto, do jasnej cholery, jest głównym bohaterem tej opowieści? Suleyman? Dag Zaniewski (o Boże! Dlaczego polscy autorzy stawiają sobie za punkt honoru umieścić chociaż jedno polskie nazwisko w każdej opowieści, nawet tam, gdzie po prostu brzmi to – proszę o wybaczenie – gorzej niż od czapy?)? A może (kolejne gratulacje za jakże wdzięcznie brzmiący przydomek) Unicestwiciel? Konia z rzędem temu, kto odgadnie. Autorka nie zostawiła zbyt wiele śladów mających czytelnika naprowadzić na właściwy trop. Choć zawsze możemy uznać, że książka ta nie ma głównego bohatera wcale, z tym, że wtedy będzie chyba jeszcze gorzej...

Podsumowując – „Atalayę...” czytałem, raz po raz zgrzytając zębami. Gdybym miał wypisać dokładną i szczegółową listę rzeczy, które mnie raziły, nie pasowały, w moim odczuciu kompletnie położyły historię, prawdopodobnie sięgnąłbym połowy objętości książki. I naprawdę, niewiele mam złudzeń, co do kolejnych tomów, choć jakiś promyk nadziei zawsze się w człowieku tli...

 

Konrad Bańkowski

 

PS. Zapomniałem jeszcze wspomnieć, że w dalszym ciągu nie wiem, czym jest Atalaya, bo w książce o jakichś Atalayach pojawia się jedna wzmianka. Sama nazwa pojawia się może jeszcze raz, czy dwa i domyślam się, że owymi Atalayami ma być grupa Suleymana. Trochę mało jak na pierwszy tom trylogii.

 

 

Jaga Rydzewska

Atalaya. Wojownicy

SuperNOWA, 2005

Str.: 298

Cena: 27,50

 


Na anielskiej ścieżce

 

Okladka

Czucie i wiara więcej mówią do mnie

Niż mędrca szkiełko i oko...

 

Chronologicznie – zarówno z perspektywy narracyjnej, jak i rzeczywistej – „Anioły i demony” to pierwsza powieść o perypetiach badacza symboliki, Roberta Langdona, a wątki do niej nawiązujące, wspominane są na kartach bestsellerowego „Kodu Leonarda da Vinci”. I jak we wspomnianym bestsellerze, mamy tu akcję opartą na tropieniu i odkrywaniu tajemnic sprzed wieków, które przenikają do współczesności. Trzeba przyznać, że Dan Brown umie konstruować takie malownicze zagadki – tym razem profesor Harvardu z piękną i mądrą kobietą u boku, poruszają się po Watykanie, gdzie trwa właśnie dramatyczne konklawe. Ich krokami sterują wskazówki ukryte przed wiekami, ale motywacja jest jak najbardziej współczesna – pogania ich presja czasu, stopniowana kolejnymi, spektakularnymi morderstwami duchownych dostojników. Na ciałach ofiar pojawiają się ambigramy, znaki, które można odczytać nawet po odwróceniu ich o 180 stopni, a drogowskazy ukryte są w symbolach aniołów, których nie brak na terenie Stolicy Apostolskiej.

Tym razem na kanwie śledztwa autor prowadzi rozważania nad dualizmem nauki i religii – stawia pytania o istnienie konfliktu między nauką i wiarą. Po stronie rozłamu są Iluminaci, bractwo, które podobno zaginęło w pomroce dziejowej, wyraźnie rozgraniczające i podkreślające istnienie sprzeczności między racjonalnym myśleniem i potrzebą wiary w nadprzyrodzone. Postawę diametralnie różną, w której nauka służyć ma udowodnieniu fundamentalnej doktryny religijnej, prezentuje ksiądz – naukowiec CERN, szwajcarskiego centrum badań jądrowych, a zarazem pierwsza ofiara w skomplikowanej intrydze.

Atutem „Aniołów...” jest interesująca sceneria i tło akcji – Roma Aeterna podczas konklawe – a także o wiele cięższy gatunkowo od poruszanego w bestsellerowym „Kodzie...” dyskurs ideowy dotyczący opozycji nauki i religii. Brakuje jednak czystej struktury opowieści, tak przejrzystej i skończonej, jak w późniejszym „Kodzie Leonarda da Vinci”. W „Aniołach i demonach” akcja rwie się, przerywana nudnymi dialogami, zbyt mocno wypchanymi quasi-naukowymi rozważaniami na temat historii lub fizyki, a mających na celu jedynie chyba znużenie odbiorcy. Znać zarys porządku przeciwieństw, choć daleko mu do klarowności struktury w późniejszym „Kodzie...”: Iluminaci contra Watykan, nauka przeciw religii, racjonalizm vs. mistyka. Nawet para bohaterów prezentuje odmienne nastawienie do rzeczywistości – Vittoria to naukowiec, fizyk, Langdon – historyk, ale też po części mistyk, który zrozumienia szuka nie w syntezie faktów, lecz w ich symbolizacji.

Dan Brown nie opowiada się po stronie ani całkowitego racjonalizmu, ani zupełnej mistyki. Nie popiera nauki bez wiary, nie opowiada się również po stronie wiary i religii, które naukę ujmują w karby dogmatów. Racjonalni i oświeceni Iluminaci stosują bezwzględne metody postępowania, natomiast próbujący udowodnić naukowo istnienie Boga ksiądz zostaje wyeliminowany z gry na samym początku opowieści. Ponieważ prawda, jak zawsze tkwi gdzieś pośrodku, między racjonalizmem i mistyką, między nauką i wiarą. I, trzeba przyznać, Brown dobrze poradził sobie z przekazaniem tego banału na kartach powieści.

A jednak lektura „Aniołów i demonów” nie sprawia frajdy. Może właśnie ze względu na zbyt „edukacyjne” nastawienie w narracji oraz zdecydowanie na pewno z powodu niedoskonałej struktury wewnętrznej. O kreatywnym podejściu do faktów naukowych nie trzeba wspominać – na mieliznach niektórych rozwiązań fabularnych utknęła nawet moja wyobraźnia, choć przecież zaliczam się do grupy historycznie i fizycznie upośledzonych osobników.

Pomimo niedoskonałości i wad, „Anioły i demony” to nadal przyjemne czytadło – do jednorazowego użytku, na nudny, jesienny wieczór – w sam raz.

 

Małgorzata Koczańska

 

Dan Brown

Anioły i demony

Tłum. Bożena Jóźwiak

Albatros/Sonia Draga, 2003

Str.: 559

Cena: 28,00

 


< 07 >