Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<<<strona 20>>>

Byle co, z sezonu ogórkowego

 

 

Byle co. Czas, żeby pisać, a tu tradycyjnie nie ma co. Żadnych szczególnych zdarzeń. Ostatni porządny pożar miałem jeszcze w zimie. Nic z tego nie wynikło, jak mówiła moja babka: będzie, kumo, deszcz albo pogoda, bo babka wróżyć na dwoje powinna, ale bynajmniej nie wróżąc, a mówiąc, gdy nic do powiedzenie nie ma. Co można pisać w upał? Straszyć, zajmować się globalnymi teoriami upadku ludzkości i wróżeniem zagłady. Czyli byle co. Taka mnie nachodzi refleksja, gdy zabieram się za robotę przy upale. Właściwie należałoby napisać „robote”. Błędy językowe zmieniają się w bogactwo odcieni, gdy się zna normę, i naprawdę ciut coś innego „zabierać się za robotę” a „za robote”. Trzeba łepetynę wysilić, żeby dojść do tego, kiedy użyć właściwej formy, to znaczy kiedy tej właściwej, a w jakim tekście tej niewłaściwej. Oglądając próby aktów, ukułem sobie taką zasadę, że gdy się mówi banał, to nie ma bata, trzeba osiągnąć doskonałość formy. Banał pozostaje banałem, ale banał utrafiony w samo sedno może, ma szansę wyprzeć wszelkie inne sformułowania banału i autor właśnie tego banału pozostanie jedynym, co prawda, autorem banału, lecz tym, o którym może i czasami warto pamiętać. A utrafienie w sedno wymaga właśnie rozstrzygnięcia takich kwestii robotę czy robote. Otóż eksperymentalnie stwierdzone, że powyżej 25 stopni Celsjusza temperatury otaczającego tfurcę powietrza, kicha. Nie da się trafnie przeprowadzić takich rozróżnień (co sednem, co obok niego) w takich warunkach meteorologicznych.

Niestety wychodzi, że przy upale należałoby tworzyć jakieś rzeczy oryginalne, zaskakujące, które powalą odbiorcę zapewne treścią, a nie doskonałością formy. Tylko skąd wziąć przy takiej temperaturze pomysły? Pełna niemożliwość, prawda?

Ano sprawa w ogóle taka, że nasz świat zaczyna być niezwykle chłonny na wszelką twórczość. Przyczyna, zapewne banalna, dramatyczne zwiększenie możliwości technicznych. Można władować praktycznie dowolną ilość tekstu w Internet, ba, zmieści się tam praktycznie dowolna ilość obrazków. Ograniczenia zaczynają się pokazywać dopiero przy filmach, bo podejrzewam, że dzięki technikom kompresji, nie bardzo poczujemy wąskie gardła technologii jeszcze przy zapisach dźwiękowych.

No więc tak, Internet łyknie każdą ilość tekstu, ale na dokładkę mamy całą furę czasopism papierzanych. Te także, choć stawiają wymagania i mają wyraźnie ograniczoną pojemność, potrzebują jakichś tekstów i jakichś obrazków. Skutek taki, że usługami w postaci pisania, tworzenia na, umownie mówiąc, profesjonalnym poziomie zajmuje się dzisiaj znacznie więcej ludzi, niż kiedykolwiek wcześniej.

Jeśli chodzi o tak zwaną twórczość amatorską, nazwijmy ją chyba precyzyjniej, kompletnie nierecenzowaną i nieredagowaną, to praktycznie każdy internauta ma swój udział w zaspokajaniu żarłoczności sieci. Ano tak, jeśli pisze się list do jakiegoś forum dyskusyjnego, to praktycznie dokonuje się publikacji i to o światowym zasięgu. Bzdurne nieraz wypowiedzi na podstawie słów kluczowych trafiają do przepaścistych archiwów czy „gugli” czy innych wyszukiwarek. Może się okazać , że za kilkanaście lat dotrzemy do nich i ze zdumieniem oraz konfuzją stwierdzimy, że to nasze!

Trzeba uważać, bo słowo, jak wiadomo, co skowronkiem wylata, wołem wraca, tymczasem techniczne możliwości zwielokrotniają zarówno samo prawdopodobieństwo takiego wypadku jak i ewentualne rozmiary: może się okazać, że na skutek sieci, archiwizacji, technik wyszukiwania mamy do czynienia ze stadem i to powracającym co jakiś czas, nie wołów, lecz wściekłych bawołów afrykańskich. Tym bardziej trzeba uważać, że operatorzy sieciowi, by w owej sieci cokolwiek było, by rzeszom zjadaczy chleba chciało się wpłacać miesięczny abonament na utrzymanie skrętek i światłowodów, zastawiają na nas tysiączne pułapki, byśmy coś z siebie na lep tego strasznego światowego pajęczaka wypuścili. Często wręcz podstępem. Do różnych forów dyskusyjnych dolepiane są reklamy. By operator zarobił choć na chleb z solą, bannery, okna muszą się tysiące razy otworzyć, liczą to różne sprytne liczniki, internauci wycinają zaś innymi sprytnymi programikami możliwość otwierania się tych okien, w rezultacie dochodzi do tego, że zaledwie co tysięczne kliknięcie bywa trafione. Zaś ile z tych, co tysięcznych, odnosi jakiś skutek handlowy, nikt nie próbuje nawet myśleć. W rezultacie, żeby sieć miała jakieś handlowe znaczenie, musi tam panować ruch jak na najgłówniejszych ulicach największych światowych metropolii. W wojnie o te kliknięcia, wejścia, użytkownika unikalnego puszczają wszelkie hamulce. Kilka tygodni wcześniej przeczytałem w GW to, co już wcześniej eksperymentalnie stwierdziłem, że fora internetowe zatrudniają podjudzaczy.

Podjudzacz judzący społecznie to tak zwany troll. Czy troll na etacie jest trollem, czy podjudzaczem, to kwestia na piękną akademicką dyskusję. Tak czy owak, przy dzisiejszym stanie techniki nie wystarcza napięć społecznych na to, by ubić tyle piany, czyli napyskować po próżnicy tyle, by właścicielom kabli, radiolinii, serwerów i całego żelastwa, a nawet zupełnie wirtualnym operatorom, którzy tylko siedzą na czyjejś przestrzeni dyskowej, czy jak to tam nazwać, wystarczyło na masełko do chleba. Trzeba judzić mieszać, napuszczać, bo ludziskom nudzą się najdziwaczniejsze poglądy, przestają się dziwić, reagować, przestają się irytować na bezprzykładne chamstwo jakim można się w Internecie popisać, zwłaszcza gdy się pisze z kawiarenki internetowej i osobnik ma poczucie całkowitej bezkarności.

Rzeczą dość dla mnie ciekawą jest swoista niematerialność tego, co się w sieci dzieje. O ile opinia że X czy Y jest ch..., wyrażona w papierzanym piśmie, może się skończyć sprawą w sądzie i jest nadzwyczaj poważnym problemem towarzyskim, to w Internecie nie tylko obsmarowywanie ludzi uchodzi, ba, przechodzi bez echa. Nie tylko nie rusza nikogo wyrażanie swoich opinii, ale rzeczowe informacje traktowane są jako niebyłe, nie dotyczące tego świata. Można na przykład napisać, że urządzenie takie czy owakie, czy jeszcze inne zupełnie nie działa, a ludziska i tak po zamknięciu sesji popędzą do sklepu i to kupią. Opinie internetowe mają rację bytu i siłę rażenia w Internecie, podczas gdy w realu ważność wiadomości napisanej na forum dyskusyjnym, że 230 Voltów kopie jak jasna cholera, jest rodzajem ploteczki.

Mam wrażenie, że ma to związek z zjawiskiem trollowania i generalnie z wynikającym z poziomu treści przedstawianych pt Publiczności w tym naszym kochanym medium. To takie teksty pisane przy upale powyżej 30 stopni Celsjusza.

W Internecie można mówić z równym skutkiem rzeczy ważne i bzdury. Dawno temu smarowałem sążniste teksty o bezsensowności budowania w chwili obecnej wiatraków. Pisałem już o tym też, że mogę mieć swoją durną satysfakcję: w końcu do tych samych wniosków doszli Niemcy, nawet ekolodzy, którzy z definicji są przeciw, zaczęli swoją kampanię przeciw wiatrakom. Trudno wyczuć za czym mogą być ekolodzy, ale jak sądzę to coś, co oni poprą, musi być przeciw. Niekoniecznie przeciw czemuś konkretnemu, ale żeby „przeciw” to na poparcie ekologów już można liczyć.

Dziś w prasie toczy się dyskusja (?) na temat terroryzmu. czy można to nazwać dyskusją? No mamy tak zwane wypowiedzi. Cholera wie, czemu to ma służyć, może poza jednym, zatkaniem szpalt prasy. Być może nawet niektórzy z piszących mają nadzieję zainteresować, a nawet przekonać czytelnika, ale to jest bardzo być może.

Jest miejsce, mogę dorzucić kilka swoich niepopularnych poglądów. Tak się paskudnie składa, że trafiają mi się prawie wyłącznie takie egzotyczne wnioski. Na przykład, że jak kiedyś zaatakowano WTC, to głównie z tego powodu, że WTC był. Analizowanie, pochylanie się nad biednymi emigrantami, azylantami, doszukiwanie się źródeł terroryzmu ma owszem sens, akademicki. Nikt jakoś za bardzo nie zastanawia się nad przyczynami, dlaczego nasi rodzimi wandale rozwalają przystanki autobusowe, czy dlaczego inni dla wyrażenia swego tfurczego jestestwa smarują sprayami ściany. Jakoś jest dla wszystkich oczywiste, że to nie ma głębszego sensu. Smarują, bo mają na czym. Jakby wkoło były płoty malowane wapnem, pewnie obsmarowywaliby je węglem, ale straty byłyby znacznie mniejsze, bo wapno zdrapać łatwo. Dlaczego? Zwierzęta dla zaznaczenia swego terytorium obszczywają je. Dlaczego ludzie mieliby postępować inaczej? Terroryzm jest rodzajem obszczywania. Trzeba założyć, że jeśli jest coś do obsikania, obsikane zostanie.

Tak się składa, że największą część kłopotów ludzkości rozwiązały maszyny i technologia. Skoro brakowało odzienia, powstał cały przemysł lekki. Teraz można ubrać tanio i dobrze, dzięki maszynom. Maszyny załatwiły problem transportu, maszyny załatwiły dostawę wody i odsunęły w niebyt epidemie.

Niestety, aby osiągnąć jakiś efekt, trzeba się napracować. Inaczej mówiąc, potrzebna jest kasa. Terroryzm jest ceną, zresztą bardzo niewysoką, jaką płacimy za nasze nieróbstwo albo, jak kto woli, nadmierne oszczędności. Gdyby do budowy WTC zużyto trochę więcej stali i betonu, a zwłaszcza terenu, gdyby to coś było rozsądniej zaprojektowane, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek objętości do wysokości, to nie mielibyśmy katastrofy budowlanej. Przy normalnym stosunku rozmiarów do ciężaru budynku. uderzenie samolotu daje mechaniczny efekt mniej więcej taki, jak trzaśnięcie puszką sardynek w mur. Niestety, rzut konserwą w stos misternie poukładanych puszek jest jedną z lepszych telewizyjnych scen z demolką. Otóż wytrzymałość budowli wg ekonomicznych standardów jest tylko trochę lepsza niż stosu puszek. Sztuka budowlana ostatnio polega na tym, żeby wiedzieć, ile dać materiału, żeby od razu się nie zawaliło.

Gdyby włożyć kasę w transport, czyli w kolej. Otóż właśnie: transport lotniczy to wyraz niechęci społeczeństwa do budowy czegoś, co się zwie infrastrukturą. Pomiędzy lotniskami, na trasie przelotu nie ma nic. Przelatujemy ponad ziemią, ponad obszarem, który mamy pokonać. Samolot to sposób na zignorowanie go, pozostawienie „pod”. Żadnych budów dróg czy mostów. Wiemy od wieków, że wykonanie roboty nad posiadaną ziemią wydaje różnorakie plony. Zboże nas, co prawda, mało interesuje ale szybkie i bezpieczne poruszanie się, na przykład, albo niekoniecznie szybkie, ale wygodne i tanie, chyba tak. W swoim czasie, zimnej wojny, lotnictwo miało nawet fory w dziedzinie bezpieczeństwa, bo linia kolejowa stanowi bardzo dobry cel dla lotnictwa. Ale nie dla terrorysty. Pociągu nie da się porwać na Kubę, a jak pokazał tragiczny przykład Madrytu, nawet dobrze zorganizowany i udany zamach powoduje ułamek liczby ofiar, w stosunku do rozbicia samolotu w centrum wielkiego miasta.

Nie wiem, czy trzeba ludzi przekonywać, że elektryczny samolot trudno jak cholera zrobić. Być może elektryczność ma coś wspólnego z komunizmem, ale niewątpliwie jest to jeden z największych cywilizacyjnych atutów Europy. Mając elektrownie, możemy wytrzymać nawet bez ropy, zwłaszcza gdy są to elektrownie atomowe. Pociągi są dziś elektryczne. Dzięki temu właściwie odpada coś, co można nazwać politycznym kosztem źródła energii. Jest też oczywiście tani jak cholera w jakimkolwiek innym sensie. Między innymi w tym, że wszelkie kolejowe urządzenia, lokomotywy, wagony tory mogą być eksploatowane znacznie dłużej niż wszelkie inne przeznaczone do transportu, może poza bryczkami i barkami rzecznymi, że właśnie zasilane są energią, którą da się wyrabiać ze wszystkiego, w tym, nawet z wiatru o krowim łajnie już nawet nie wspominając.

W Internecie można takie rzeczy spokojnie opowiadać, nawet głośno wrzeszczeć, że przysysając się do kurka z ropą, prokurujemy sobie kłopoty. Jeśli by zrobić, jak to robią Szwajcarzy, że transportują kontenery tirów na platformach kolejowych, to zyskalibyśmy choć część tak zwanego bezpieczeństwa energetycznego. Byłoby taniej dla każdego, bo jak to dobrze zrobić, to może się okazać, że opłata może być niższa niż cena paliwa na tej trasie.

Wyobraź sobie, czytelniku, sytuację taką. Wsiadasz do wagonu telepiącego się powiedzmy z Wrocka do Wawy. Telepiącego się tradycyjnie, jakieś sześć godzin nawet. Wszelako masz do dyspozycji dla siebie jeden przedział z kanapą do poleżenia, z telefonem, komputerem i z dostępem do Internetu, jakieś 30 kB/sek (czyli ok 240 kbodów). W ten sposób, telepiąc się cały jeden dzień powiedzmy w te i nazad, nie stracisz tego dnia, co więcej, nie wyjdziesz z tego wagonu wyżęty i zdolny jedynie do kolejnych dwunastu godzin snu, ale zapewne coś załatwisz, zapewne napiszesz, wyśpisz się jeśli wola. I to wszystko powiedzmy za jakieś trzydzieści złotych w obie strony... Niemożliwe? Skoro mówię o konkretnej ilości tych bodów i konkretnej cenie, to pewnie były jakieś przymiarki. Nieważne, przynajmniej w Internecie nie tak ważne, bo całkowicie plotkarskie medium, czy poważne. Myślę jednak, że gdyby tak było i że gdyby za kolejne powiedzmy trzydzieści złotych można było zabrać w tę drogę ze sobą samochód, by po przybyciu do stolicy rzucić się w wir tamtejszych legendarnych korków, to ruch na koleinach wyrżniętych w tak zwanych drogach szybkiego ruchu na kierunku stolicy miałby szansę zmaleć i to znacząco. Nie mówię od razu, że zmalałby, bo część naszych obywateli za nic nie odda przyjemności samodzielnego złamania ograniczeń prędkości, ale że szanse byłyby, to chyba mam rację?

Byłoby bezpieczniej. Bynajmniej nie dlatego, że terroryści. Dlatego, że ruch samochodowy pochłania rocznie w Polsce kilka tysięcy ofiar, dwadzieścia razy więcej niż wszystkie przestępstwa zakończone zabójstwami.

Dodam jeszcze jeden szczegół. Wydawać by się mogło, że indywidualność transportu samochodowego czyni go o wiele bardziej odpornym na zamachy. W rzeczy samej wysadzenie pojedynczego samochodu osobowego to bezsens, niestety, mamy zjawisko karamboli. Wywołanie karambolu jest tak dramatycznie łatwe, że dziwię się, że nikt jeszcze nie zwrócił na to uwagi. Bynajmniej nie terrorysta, ale byle fajtłapa może spowodować nieszczęście.

Tak więc mamy prosty sposób na to, żeby przenieść się na bezpieczny środek transportu, nieprzydatny dla terrorysty, trudny jako cel (pociąg Wawa Wrocek telepiący się sześć godzin jedzie ze średnią ciut mniejszą niż 60 km/h, wykolejenie się nie spowoduje masakry jak w TGV). Możemy zmniejszyć zapotrzebowanie na ropę naftową, to także coś, nie tylko chodzi o to, że nikt nam nie podniesie z dnia na dzień ceny, ale za finansowaniem terrorystów kryją się dochody z szybów. Mamy sposób, by ograniczyć ruch samolotów, najtłustszy kąsek dla wszelkiego rodzaju wywrotowców, a wraz z nim cały ten bałagan, jaki powstaje z kontrolą bagaży, kontrolą pasażerów.

To pozór, że cywilizacja europejska do jakiej zalicza się także USA zaprzęgła środki techniczne do walki z terroryzmem. Takie rzeczy także można wygadywać bez konsekwencji w Internecie. Pozór, gdy sobie przypomnimy, jaką technologią wojowano z Hitlerem. Owszem, usiłuje się robić kasę na strachu przed terrorystami. To pretekst do sprzedania hajtechu, te wszystkie bramki, kamery, rentgeny. W rzeczywistości, gdy trzeba było naprawdę uporać się z problemem facecika z wąsikami, wymyślono na przykład płaskodenne łodzie desantowe, albo statki o kadłubach z żelazobetonu. Otóż gdyby chciało się ukrócić kradzieże samochodów, to klapy silników miałyby solidne zamki, autoryzowane zakłady samochodowe nie prowadziłyby instalacji alarmowej przewodami o typowych kolorach umieszczonymi zawsze w tym samym miejscu. Widziałem parking, gdzie po wjechaniu można było podnieść i zamknąć na własną kłódkę pachołek. Banalna, gruba blacha (raczej płyta) wygięta w „u” zabezpieczała ją przed przecięciem. Cztery słupki po bokach miejsca na parkowanie i amen. Można wybić szybę i ukraść radio, ale samochodem się nie wyjedzie, nie wyciągnie się go na lawetę. Pozostaje wydłubanie go dźwigiem, ale to już operacja, która nie powinna ujść uwadze obsłudze. No i jeszcze drobiazg: to nie był parking dla plebsu. Dla pospólstwa stosujemy monitorowanie za pomocą kamery, która daje jakość taką, że owszem, można sobie pooglądać, jak oni to zrobili, ale nie da się stwierdzić, kim byli. Mówiąc inaczej: raz stosujemy środki efektowne, a gdy mamy interes, to skuteczne.

Wygląda na to, że terroryzm jest interesem, nie problemem.

Z interesami jest tak, że zazwyczaj niektóre bokiem wychodzą, choć na początku wydają się znakomite. Interes gdy świetny, zazwyczaj ma taką własność, że jest świetny tylko dla wąskiego grona zainteresowanych, rzadko dla masowego klienta. Na przykład firmy produkujące telefony komórkowe miały interes na złodziejach telefonów. Potrzebna była ciężka batalia, by zmusić operatorów do unieruchamiania ukradzionych telefonów. Świetne interesy zazwyczaj robi się krótko, natomiast bezpieczeństwo, to zagadnienie, które pokazuje swój łeb na długich odcinkach czasu.

Ze świetnymi interesami zazwyczaj łączy się ryzyko. Jak wielkie? Zazwyczaj kilkadziesiąt procent. Inaczej mówiąc, raz na kilka prób jest wtopa, lub wręcz na odwrót raz na kilka prób cokolwiek wychodzi. Tymczasem współczynniki bezpieczeństwa we współczesnym świecie są cholernie wyśrubowane. Wypadki zdarzają się raz na tysiące godzin pracy, jazdy. Dlatego bezpieczeństwo dla indywidualnego człowieka, czy inaczej niebezpieczeństwo, jakie wywołuje na przykład nieporadnie, jako pracownik autoryzowanej stacji, montując alarm samochodowy, jest abstrakcją. Czy potraktowalibyśmy go jak normalnego, gdyby zaczął biadać, że na skutek łatwości kradzenia naszych wspaniałych pojazdów wyhodujemy gang samochodowy, którego członkowie mogą kogoś zastrzelić? Dla większości ludzi abstrakcją jest bezpieczeństwo na kolei, zapinanie pasów w samochodzie, to tylko zabieg mający uchronić przed mandatem, ludzie palą ogniska i porzucają niedopałki w lesie, o szkle nawet nie ma co wspominać, używają telefonów komórkowych na stacji benzynowej i pozostają w samochodzie podczas tankowania.

Z powodu braku rzeczywistych zagrożeń ludzie głupieją. Nasz system nerwowy jest najwyraźniej przystosowany do przyjmowania od czasu do czasu stresów. A kiedy ich nie ma, zaczynamy się bać, już to czarów, już to promieniowania komputera, jednocześnie nie bojąc się mierzalnych i faktycznie niepokojących efektów wywoływanych przez telefony komórkowe, nie mówiąc już o systematycznym truciu się papierosami.

W rezultacie poza wąziutką grupką analityków, specjalistów (zastanów się, czytelniku, kto jest analityk?) bezpieczeństwo, zwłaszcza bezpieczeństwo ludzkości, czy jakichś dużych grup ludności nikogo nie obchodzi. Co więcej, krakanie jest traktowane jako wypełniacz gazet w sezonie ogórkowym. Potworem z Loch Ness nikt się już nie podnieca, skoro przestano się zajmować zielonymi ludzikami, kręgi zbożowe nie tyle się skompromitowały, co wywołują tyleż emocji, co dopłaty do zbóż. W tejże sytuacji pieprzenie takie, ogólne, że trzeba uważać, bo cegła na głowę w drewnianym kościele spadnie, jest wypełniaczem mniej więcej tej genezy oraz co za tym idzie wartości, co zapodałem na początku: z powodu diabelnie dużego zapotrzebowania na jakiekolwiek teksty w Internecie zwłaszcza.

Czy mam w temacie cokolwiek do powiedzenia? I owszem, coś cholernie ogólnego, tak bardzo, że niemal filozoficznego. To znaczy, że terroryzm nie jest bynajmniej jakimś zjawiskiem socjologicznym. To jeden z przejawów pewnej filozofii rozwoju ludzkości. Mianowicie mamy koncepcje budowania Ogólnoświatowej Maszyny Szeregowej. By nie było wątpliwości, mam na myśli architekturę komputerową, czy analogiczną do komputerowej. Może niezbyt precyzyjnie, ale to jest taki pomysł: zmałpować inżynierów budujących maszyny, przy budowie gospodarki, czy światowego społeczeństwa.. Bo tak jest najtaniej. Jak powszechnie wiadomo, a może niezbyt powszechnie, lecz przypomnę, w czasie prób z pierwszymi komputerami zmorą były awarie. Najpierw przepalanie się lamp. Potem była wojna ze stykami. Do dnia dzisiejszego styki to jeden z najbardziej newralgicznych elementów urządzeń elektronicznych. Potem pojawił się problem niezawodności elementów biernych. Otóż, do budowy komputera potrzebne były elementy najwyższej jakości, specjalnie wyselekcjonowane. Dlaczego? Bo awaria jednego z dziesiątek tysięcy unieruchamia całe urządzenie. Efektem technologii układów scalonych jest nie tylko jak się powszechnie sądzi miniaturyzacja, ale wyśrubowanie do kosmicznych wartości średniego międzyawaryjnego czasu tranzystorów. Także inne elementy komputera mają bardzo wielką niezawodność: parametr MTBF średni czas międzyawaryjny dla dysków sięga 500.000 godzin. To kilkadziesiąt lat. Nie oznacza to, że twardziel tyle wytrzyma, ale że przez pierwsze kilka lat bardzo niewiele z pośród wyprodukowanych padnie. Nie oznacza to też, nasz komputer jest tak piekielnie niezawodnym urządzeniem. Owszem, dysk twardy jest tym krytycznym kawałkiem, którego awaria podkopie całkowicie zaufanie klienta do technologii elektronicznej. Wszystko razem wzięte MUSI mieć ogromną niezawodność, bowiem prawdopodobieństwo że całość nie padnie, jest iloczynem prawdopodobieństw niepadnięcia w danym odcinku czasu wszystkich elementów układu. Prawdopodobieństwo awarii rośnie EKSPOTENCJALNIE z liczbą części urządzenia. Inaczej mówiąc, łatwo dochodzimy do granicy komplikacji, której przekroczyć się nie da: co prawda maszyneria jest dobrze zaprojektowana, ale ZAWSZE coś nie działa.

Musimy sobie to uświadomić. Sfiksowanych osobników nigdy w społeczeństwie nie brakuje. Oni będą zawsze. Będą ludzie, którzy w najlepszej wierze będą robić głupoty, psuć, oszukiwać, oczywiście dla dobra ludzkości. Ludzie którzy zwyczajnie będą się mylić, którzy coś spieprzą dla zysku, albo cholera wie dlaczego, wreszcie zawsze będą maszyny, czy najróżniejsze wytwory naszych rąk, które się psują zgodnie z przewidywaniami technologii, że twardziel średnio na 500.000 godzin pada. Że tych twardzieli jest znacznie więcej niż 500.000 trzeba się pogodzić, że w ciągu każdej godziny, ba minuty padają choćby dyski twarde na tym świecie. Budując Nowy Wspaniały Świat przyszłości, musimy uwzględnić wariatów, oszustów, nawiedzeńców, roztrzepańców, nieudaczników i zwyczajnych złodziei, gotowych ukraść rozjazd kolejowy, jeśli na złomie to skupują. Trzeba uwzględnić to wszystko oraz prawo ekspotencjalnego prawdopodobieństwa wzrostu katastrofy. Terroryzm jest tylko jednym ze składników diabelnie szybko rosnącego z komplikacją naszego społeczeństwa prawdopodobieństwa potężnej awarii.

Z terroryzmem nie można walczyć niewątpliwie głupio. Także nie można BYLE JAK, jeśli chcemy podwyższyć niezawodność maszynerii zwanej społeczeństwem. Niezawodność i jej uzyskiwanie, to niewątpliwie dziedzina wiedzy inżynierska. Gdy chodzi o maszyny, to poza fachmanami, mało się kto pcha do naprawiania. Nie wtykają w to nosa przeróżni absolwenci marketingu i zarządzania, psychologowie, nie ma bioenergoterapeutów dla maszyn. Myślę, że jednych zasadniczych przyczyn jest to, że bardzo łatwo się skompromitować. Bardzo szybko otrzymujemy odpowiedź, czy się poprawiło, czy polepszyło.

Reguł tworzenia niezawodnych maszyn jest wiele. Jedna z nich mówi, że możemy do maszyny wkładać różne zabezpieczenia, ale ze świadomością, że każde z nich może także ulec awarii i unieruchomić wszystko. Zabezpieczenie nie powinno samo stanowić zagrożenia. Weźmy banalny bezpiecznik spaleniowy. Jeden z najlepszych patentów na zabezpieczenie. W instalacji mieszkalnej w normalnych warunkach zawsze zadziała w dobrym kierunku. Nawet przerwanie zasilania komputera nie jest katastrofą, zazwyczaj na dysku twardym nie ma żadnych ważnych danych. Lepsze odzyskiwanie systemu niż pożar mieszkania. Dla każdego to jest oczywiste. Ten sam bezpiecznik w samolocie w obwodzie zapłonowym silnika może ów silnik unieruchomić na skutek poluzowania się kołpaków, pordzewienia styków, czy mechanicznego przełamania drutu. A samolot bez silnika, wyjąwszy dwupłaty, nie wyląduje. Tak więc w samolocie bezpiecznik może stanowić śmiertelne zagrożenie.

Ogólną regułą jest to, że jeśli nie można sprawdzić działania czegoś, to tworzy się rozwiązania naiwne. Czasami są one z pozoru genialne, ale bez kontroli działania, wcześniej czy później wleziemy w maliny. Wbrew pozorom, w dziedzinie bezpieczeństwa bardzo często występują warunki w których właśnie nie sposób sprawdzić, czy coś działa. Co więcej, możemy się gracko wpuścić w maliny: wykonać POZORNE próby. Dotyczy to zwłaszcza wszelkich systemów, które mają walczyć z ludźmi, tak zwane systemy kontroli dostępu, wszelkiego rodzaju urządzenia policyjne coraz częściej zaskakują skrajną naiwnością, przy posiadaniu wszelkiego rodzaju certyfikatów.

Muszę powiedzieć, że w tej ostatniej dziedzinie celują Amerykanie.

No więc z tą technologią w walce z człowiekiem, to trochę, jak z produkcją filmową: ktoś sobie nakreślił abstrakcyjny target i zakłada, że ów target czegoś tam nie zrobi. Pewna firma, sprawa zresztą jest dość głośna, oferowała zabezpieczenie płyt CD przed kopiowaniem polegające na tym, że po włożeniu płyty automatycznie wgrywa się program uniemożliwiający kopiowanie. Oczywiste, że tylko w systemie Windows i tylko u użyszkodnika, który nie wyłączył kretyńskiej funkcji autostartu, która ZAWSZE ze względu na możliwość zawirusowania komputera powinna być wyłączona, a tak naprawdę nigdy jej nie powinno być. Wyłączenie tej funkcji zalecają wszelkie poradniki komputerowe, a chwilowo można ją obezwładnić, przytrzymując klawisz Shift.

Przed wsadzaniem tak kiepskiego zabezpieczenia trzeba ostrzec ewentualnych producentów. Tymczasem człowiek, który to zrobił i publicznie ogłosił, z jakim bublem mamy do czynienia, został oskarżony w USA o ułatwianie piractwa.

Bandy afrykańskich Murzynów, z którymi przyszło walczyć amerykańskim marines, podczas akcji niesienia tymże Murzynom pomocy, okazały się być poza targetem amerykańskiego wytwórcy uzbrojenia. Zamiast przykleić się grzecznie do bariery postawionej ze specjalnej masy, jak na filmach animowanych wykonanej z super-kleju, brzydkie czarnuchy narzuciły na wierzch desek liści i piachu i przeszły przez cud technologii.

Widziałem zdjęcia urządzenia paraliżujące prądem elektrycznym. Owszem, genialne do złapania podpitego nowojorczyka, który nagle wpadł na pomysł zgrandzenia puszki piwa i ucieka z nią po ulicach, ale beznadziejny wobec demonstranta, który wie, że coś takiego może być użyte. Bo prąd elektryczny najłatwiej zneutralizować poprzez zwarcie. Dlatego w ochronie budynków, nigdy nie sprawdzają się wszelkiego rodzaju ogrodzenia pod napięciem. Owszem nie do przebycia dla krowy, dla człowieka stanowią zazwyczaj niewielką, albo żadną przeszkodę. Ostatnio pokazano znowu urządzenie do rozpędzania demonstrantów za pomocą mikrofal. Mam wrażenie, że przed mikrofalami można się uchronić za pomocą cienkiej blaszki aluminiowej. Znacznie łatwiej niż przed działaniem armatki wodnej. Po prostu zamieniono lepsze i tańsze rozwiązanie, na droższe, które zapewne teoretycznie w pewnych okolicznościach, czasami może być skuteczniejsze. Lecz zazwyczaj chyba bezsensowne.

Mało kto poważnie zadaje sobie pytanie, na czym tak naprawdę polega niszczące działanie terroryzmu. Bynajmniej nie na zadawaniu bezpośrednich strat domniemanemu enplowi. Już wielokrotnie o tym pisałem, że zniszczenie WTC miało gospodarczo znikome znaczenie.

Tak naprawdę chodzi w tym o produkowanie FAKTÓW MEDIALNYCH. Nie ma znaczenia czy były straty, czy nie było, czy coś się dzieje z produkcją, że faktycznie bez znaczenia dla gospodarki, choć to bolesne, są straty w ludziach. Nie, istotne jest to, że setki milionów ludzi na całym świecie o tym czytają, że piszą tysiące gazet, setki kanałów telewizyjnych podaje informacje.

To banał. Prawda? Jednak nikt nie wyciąga z tego wniosków. Problemem nie tylko jest jak nie dopuścić do tego, żeby ktoś zdetonował bombę w centrum, problemem jest to, jak nie zrobić z tego faktu medialnego. Oczywiście nie da się np. ocenzurować prasy i przemilczeć wypadku. To działa w drugą stronę: gdy nawet policja złapie klienta z bombą w garści, to jest ćwierć, albo trzy czwarte sukcesu: o próbie zamachu trąbią media, o ile nie ma niczego ciekawszego, z taką samą siłą, jakby bomba zdetonowała.

Może w ogóle nie być żadnego zamachu. Wówczas pisze się o jego możliwości, o ekstremistach. Podejmuje się tak zwane działania. Owe działania są problemem samym w sobie, bo to właśnie ów bezpiecznik wsadzony do układu zapłonowego samolotu.

Działania naiwne, działania pozorne. W Londynie działa ponad pół miliona kamer przemysłowych, rejestrujących, co się dzieje na ulicach. Te kamery ponoć pomogły złapać terrorystów, którzy ostatnio próbowali nieudanych zamachów, pomogły zidentyfikować osobników, którzy się wysadzili w metro i autobusach.

Sukces medialny. Dowcip w tym, że z punktu widzenia prac na rzecz niezawodności maszyny zwanej społeczeństwem bardzo dyskusyjny. Nawet skasowanie całej organizacji jest sukcesem dyskusyjnym, bo w gruncie rzeczy członkom tejże chodzi o dostanie się na czołówki gazet. Mówiąc prawdę, owe kamery wydatnie pomogły go osiągnąć. To one spowodowały, że zupełnie nieistotny w życiu wielkiego miasta wypadek awansował na fakt prasowy i telewizyjny pierwszej rangi. Brak kamer rejestrujących wypadki samochodowe, a może ich monotonia, powodują, że nie możemy zobaczyć problemu w prawdziwej skali. Gdybyśmy owe zamachy ujrzeli obok karamboli, zwyczajnych stłuczek i innych atrakcji, jakie dostarcza nam życie w wielkim mieście, prawdopodobnie mielibyśmy nie temat dnia, ale po prostu jeden wypadek więcej. Może duży wypadek, ale zwyczajny, niewymagający specjalnych środków. Otóż: owe kamery dostarczyły pismakom mięcha. Bez twarzy, czy choćby sylwetek, nie byłoby sprawy, nie byłoby medialnego zdarzenia. Musi mieć ono swoją dramaturgię, wstęp, rozwinięcie, oczekiwanie zakończenia, musi mieć swoich bohaterów. Zdarzenia bez kompletu bohaterów: musi wystąpić czarny i biały charakter, nie dają się sprzedać. Bez kamery nie byłoby CZARNAGO CHARAKTERU. A więc nie byłoby ani dramatu, ani napięcia, wszystko potraktowane by zostało przez publiczność jak na przykład kolejna burza, a uwaga skoncentrowałaby się na tym, jak uniknąć następnym razem ofiar. Prawdopodobnie podjęto by tak zwane skuteczne działania. Takie jak po burzach, gdy prewencyjnie obcina się suche gałęzie drzew rosnących nad chodnikami, wynajduje i reperuje grożące zawaleniem kawałki murów w starych budynkach. Dzięki temu, że zobaczyliśmy obraz wroga, zaczyna się zabawa „gonić króliczka”. Bo, w domyśle, jak owego króliczka złapie, będzie dobrze, nie trzeba będzie drapać się z piłą po starych drzewach, ani reperować starych budynków. Sęk w tym, że „nie chodzi o to by złapać króliczka, ale by gonić go”.

I w rzeczywistości wedle tej reguły zabawa jest prowadzona. „Złapano” samobójców. Z ich współpracowników, jeśli któregoś udało się dopaść zrobiono obiekty o bardzo wysokim współczynniku znajomości marki. Kiepscy chemicy, nieporadni technicy, którzy potrafią połączyć ze sobą kilka drucików, awansowali na wrogów publicznych numer jeden. Policja się chwali, że, na przykład, nie skonstruują więcej bomby. Tymczasem stopień komplikacji zadania jest taki, że może się go podjąć byle kto, jeśli tylko zada sobie gwałt i posiedzi kilka dni nad książkami. Prawdopodobnie zresztą owi specjaliści nie podejmą więcej działań, może najwięcej kolejny zamach, dwie trzy imprezy , to wszystko co się w życiu normalnego zamachowca zdarzyć może. Przyczyny są różne, ale ostatnio mamy do czynienia z zamachowcami ewidentnie jednorazówkami. W zasadzie takiego po złapaniu należałoby w kontrolowany sposób odpalać na poligonie na równi z niewybuchami z II wojny światowej. Zaś publiczność informować, że sukces jest tejże samej miary, co znalezienie torby z ładunkiem. Reasumując, w sprawie metody łapania za pomocą kamer, to i owszem działa, ale chyba zdecydowanie na korzyść zamachowców. To dzięki nim tiwi do której każdy terrorysta chce trafić, była na miejscu. Od samego początku. I nie było możliwości, żeby imiona ich zostały zapomniane, jak chcieli sędziowie greccy, sądząc pewnego szewca za popalenie świątyni.

Tak zwani fachowcy od terroryzmu zaczynają powoli puszczać farbę: międzynarodówka terrorystyczna to mit. Mamy do czynienia z rozproszonymi grupkami. Nie dodają najważniejszego: to zjawisko społeczne, nie polityczne. Nie mówią, co każdy powinien zobaczyć gołym okiem: mamy do czynienia z wandalami, wyjątkowo zdeterminowanymi, ale wandalami. Nie organizacjami, ale grupkami wandali, które są w stanie się zorganizować w ciągu kilku dni.

Co warto sobie uświadomić, mamy do czynienia z działalnością bynajmniej nie „bardzo planową” i nie „za bardzo zorganizowaną”. A nade wszystko jeszcze bardziej naiwną, jak metody jej zwalczania. Myślę, że swobodnie można sobie darować pytanie, co islamiści czy pseudo islamiści chcieli uzyskać za pomocą kolejnych ataków. Jeśli jednak założymy, że ich celem było uzyskanie jakiegoś tam nazwijmy to umownie „efektu terrorystycznego”, maksymalnej sumy strat materialnych ofiar w ludziach i wystraszenia społeczeństwa, to środki prowadzące do tego celu są, delikatnie mówiąc, nieprzemyślane. Oczywiste, że grozę budzi zamachowiec-samobójca. Sęk w tym, że taki typ ataku wyklucza użycie człowieka o wysokich kwalifikacjach. Zresztą cel ataku bynajmniej nie wymaga użycia aż tak drastycznych środków. Zaś ów cel, za każdym razem jest wybrany dość kretyńsko. Dlaczego WTC? Bo wysokie. Wielkie, kłujące w oczy. Dlaczego za pomocą samolotów? Zapewne nie wpadli na lepszy pomysł.

Jak analizowaliśmy sprawę z Andrzejem Ziemiańskim, to gdybyśmy mieli zrobić we dwóch, budżet naszej komórki terrorystycznej najbardziej obciążyłyby opłaty za noclegi (przecież nie będziemy spać pod mostem!), hamburgery, piwo i ewentualnie herbata. Potrzebowalibyśmy specjalistycznych niewątpliwie narzędzi, takich jak klucz francuski, albo szweda, sznurek, może świeczka. Niezbędnych materiałów rozrywkowych dostarczyłoby miasto NY na własny koszt i własnym transportem, ewentualnie pięknych kobiet, żeby był jakiś wątek romansowy. Bardzo wątpliwe byłoby uzyskanie dramatycznego rozwiązania w postaci śmierci głównych bohaterów, sądzę, że raczej wiele miesięcy zajęłoby udowodnienie, że był zamach a nie wypadek. Jak dokładnie, nie powiem, choć pewnie połowa Polski zna tę metodę, wypróbowaną, prostą i niezawodną, ale najwyraźniej chłopcy o oliwkowej cerze jeszcze nie wpadli na tę technologię. Im później, tym lepiej. Z jakichś powodów nie chciało i nie chce się na nasze szczęście ruszyć głową. Nasze szczęście, albowiem, tu nie mam wątpliwości, jesteśmy po dwu stronach barykady. Linia podziału biegnie skomplikowanie, ale po której stronie się znalazłem, nie ma wątpliwości od czasu, gdy jak wszystko na to wskazuje kilku palantów podpaliło garaż podziemny w domu, w którym mieszkam. Może się zdawać, że podpalenie samochodu a razem z nim kilkunastu innych stojących obok, to nie to samo, co wysadzanie się w metrze. Jednak zagrożenie było tej samej wielkości: jeśli nie doszło do tragedii, do podpalenia całego budynku, w którym mogło zginąć kilkadziesiąt osób, to dzięki głównie technologii, dzięki temu, że projektant budynku zastosował techniczne zabezpieczenie, oraz w mniejszym stopniu, dzięki przypadkowi, lecz jak wykazały oględziny, niewiele brakowało.

Jakoś chłopcy na szczęście jeszcze nie mają dobrych pomysłów, jak się nam do skóry dobrać. Czy wpadną na nie? Rzecz pozostawiam jako retoryczne pytanie. Dopóki ich plany będą się obracać wokół wysadzania się, dotąd będzie względnie nie tak kiepsko, bo ze znalezieniem kandydata na samobójcę chyba jednak jest pewien problem. Różnica dla potencjalnej ofiary, czy załatwi ją wyznawca Allacha, czy rodzimej hodowli wandal, który dla zatarcia śladów włamania zaryzykował spalenie kamienicy z ludźmi jest niewyczuwalna. Potencjalnej ofierze problem rysuje się identycznie w obu przypadkach: nie dać się spalić. Musi ona, niezależnie od tego przeciw komu się zabezpiecza, pomyślnie rozwiązać techniczny problem kontroli dostępu. Z punktu widzenia tegoż ma niewielkie znaczenie, czy owych palantów, co podpalili, wsadzą na poligonie, wypuszczą, czy rozstrzelają, albowiem trzeba założyć, że po ulicach pałęta się bliżej niezidentyfikowana, ale wielka, wystarczająca liczba innych, którzy z niewątpliwej głupoty dokonają ponownej próby. Co więcej: owa kontrola dostępu ma naprawdę niewiele wspólnego i z działaniami służb specjalnych i na przykład z pół milionem kamer. Jest to pewien problem techniczny, nie prawny, prasowy, etyczny kulturalny, w jakikolwiek sposób humanistyczny. Po prostu: gdy uda się wdrożyć system, w którym do budynku może się dostać tylko jego mieszkaniec, to ewentualna dywersja zostanie do rozmiarów znanych z Polski: kilka wypadków na całe dziesięciolecia.

Nie wiem, czy kiedykolwiek doświadczyłeś, czytelniku, lęku przed otwartą przestrzenią. Ja, mieszkaniec wsi, owszem tak. Co ciekawe, w mieście. Na wsi, gdzie otwarta przestrzeń ciągnie się całymi dziesiątkami kilometrów, tego nie odczuwałem. Jednak gdy znalazłem się na miejskim placu o rozmiarach kilkuset metrów, otoczonym wysokimi budynkami, zacząłem odczuwać lęk. Pierwotny, nieuzasadniony, zwierzęcy. Tak sobie teraz myślę, że ów lęk jest jak najbardziej zdrowy. Pomimo tego, że architekci kochają takie place. Więc myślę sobie, że budowy takich obiektów powinno się zwyczajnie zabronić. Dlaczego? Bo jak nam się w budynku usadowi wariat z karabinem, to wytłucze kilkadziesiąt osób. Bo nie ma gdzie się schować. Jeśli ktoś odpali ładunek, to odłamki rażą na kilkadziesiąt metrów. A wystarczy postawić klomb o wysokości 1,7 metra. Na przykład betonową ściankę z przywieszonymi doniczkami. Można się przekonać, że nawet gdy na takim placu znajdą się jakieś obiekty do wysokości kolan, ludzie instynktownie poczują się lepiej. Bo „jakby co” jest się za czym ukryć. To mówi nam nasz zwierzęcy instynkt. Niestety, umieszczanie wszelkiego rodzaju przegród jest i „nietechnologiczne”, i niezgodne z wizjami artystycznymi budowniczych miast. Jednak myślę, że jeśli chcemy przeciwdziałać w sposób realny zamachowcom, to skuteczne będą właśnie tego typu zabiegi.

Szerokie estetyczne place, wysokie budowle dobre dla społeczeństwa o wysokiej kulturze. W takiej zbiorowości owszem znajdzie się pojedynczy wariat, na to nie ma sposobu, ale nie znajdzie on akceptacji w szerszej grupie. Społeczeństwa kulturalne mogą sobie pozwolić na ryzykowne rozwiązania, na przykład wielkie samoloty lądujące w pobliżu centrów wielkich miast, bo mało prawdopodobne, że znajdzie się tam grupa ludzi, którzy gotowi zamienić te samoloty w latające bomby. Wniosek jest banalny: rozwiązania trzeba dostosować do stopnia kulturalnego rozwoju.

Znane z informatyki jest zjawisko znacznego wyprzedzania rozwoju hardware przed softem. W naszej cywilizacji to nieraz się już zdarza. Kiedy startowała telewizja satelitarna, obiecywano cuda na kiju, kulturalny start z przyspieszeniem rakiety całego globu, skończyło się na „satelitarnej szmirze”. Podobnie skonsumowanym wynalazkiem jest i samochód, i samolot, a kolej to już przy okazji. Banalna sprawa: ludzie zawsze byli podzieleni na społeczne warstwy na arystokrację i tę resztę. O ile w XIX wieku wylansowano skutecznie teorię, że przecież nie ma różnic pomiędzy ludźmi tylko z powodu tego, w jakiej rodzinie się kto urodził, to w XX i XXI wieku sprawa zaczyna się krystalizować: owszem, są różnice łatwo wyczuwalne. Kultura i wykształcenie. Ta część jakoś tam za rozwojem nadąża. Może nie w każdej dziedzinie, może nie w tempie wystarczającym do zachowania stałego dystansu od czołówki, ale mamy grupy twórców, grupy tych lepszych, którzy się zamykają przed resztą. Okazuje się, że estetyczna i niebezpieczna architektura, owszem może mieć konsumentów, czy użytkowników, lecz od reszty świata trzeba ją odgrodzić całkiem fizycznym płotem, ochroniarzami, systemami kontroli dostępu. Reszta nie może przebywać w takim otoczeniu nie robiąc sobie krzywdy.

Nie wiem, czy mam rację, ale doznaję wrażenia, że te prywatne dzielnice-państwa, bo żeby dostać się na ich teren, musimy posiąść zaproszenie, jakąś wizę wystawioną przez mieszkańców, są chronione znacznie skuteczniej niż robi to policja z resztą terytorium. Mam wrażenie, że wiem, na czym polega różnica. Na tym, że państwo nie dopracowało się aparatu ochrony obywatela, lecz aparatu wymiaru sprawiedliwości. Ta drobna różnica powoduje, że państwo podejmuje, jak to się mówi, szereg działań, które z punktu widzenia bezpieczeństwa obywatela są całkowicie obojętne, a nawet szkodliwe.

Owe pół miliona kamer, pomysły, by archiwizować dane o połączeniach telefonicznych są właśnie z tego cyklu. Owszem, wydają się pomagać SKAZAĆ tego czy tamtego. Jeśli się chwilę zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, że mamy do czynienia z klasycznym zbieraniem haków, tyle że maszynowo i na ogromną skalę. Skuteczność owego działania jest właśnie, taka, jak zbieranie haków: na każdego jest teczka. Sęk w tym, że zostanie ona wyciągnięta PO FAKCIE. A nie przed zamachem, napadem czy jakimkolwiek innym „czynem zabronionym”. Możemy się przekonać, że owszem, zebrano informacje o możliwości zamachu 11 września. Zebrano informacje o zamachowcach. Sęk w tym, że PRZED nie miały one żadnej wartości operacyjnej. Podobnie informacje, ba, zdjęcia zamachowców w Londynie w żaden sposób nie pomogły w ich powstrzymaniu. Po prostu były to zdjęcia, informacje niczym nie różniące się od milionów innych. Nie informowały o niczym, co byłoby wyraźnym przekroczeniem prawa. Owszem, możemy się dowiedzieć, że ktoś miał jakieś poglądy, że się z kimś spotykał. Wbrew temu, co się w gazetach sugeruje, owa wiedza ma bardzo marne znaczenie dla naszego bezpieczeństwa. Jest być może jakimś materiałem dla socjologów, psychiatrów, ale dla kontroli dostępu nie ma znaczenia. To zawracanie kijem Wisły. Owszem możemy po zamachu snuć dywagacje, na temat stopnia winy osobnika, który z okrzykiem „Allach coś-tam” zgodnie z naszymi europejskimi kryteriami wymierzył sobie najwyższy wymiar kary, ale w namierzeniu następnego, któremu odwali, pomoże to w stopniu minimalnym. Warto sobie uzmysłowić na zimno, jak wygląda techniczna strona problemu: my Europejczycy wyobrażamy sobie, że istnieje organizacja, a jest to kilku kolesiów, bez specjalnych poglądów, tyle, że świśniętych. Po wykonaniu „zadania” ową grupkę trafia szlag, bo tak, czy owak ma na głowie policję. Po świecie pałęta się kilkadziesiąt milionów im podobnych, którzy o tym, że są zamachowcami dowiedzą się za kilka tygodni czy miesięcy. Dziś mają wariackie poglądy, spotykają się z innymi wariatami, ale tylko kilku z nich wpadnie na pomysł, by coś zmalować. Zmalują, bo stworzyliśmy dla nich środowisko: szeroki place, zatłoczone stacje metra i wielkie samoloty, dla których zagrożenie stanowi bomba umieszczona w bucie.

Z technicznego punktu widzenia te rozważania to metoda awarii maksymalnej. Paradoksalnie (paradoks zawsze jest pozorny), owa metoda była stosowana do zabezpieczania elektrowni jądrowych. Założono, że nawalą wszystkie systemy bezpieczeństwa, i zaczęto się zastanawiać, co zrobić. Paradoks polega tu na tym, że w przypadku elektrowni jądrowej systemy zabezpieczające działają znakomicie. Nie było jakiegoś dramatycznego przypadku, który zmuszałby do zastosowania tak drastycznej metody. Paradoks w tym, że w sytuacji, gdy można było mieć zaufanie do szeregu urządzeń, założono, że one właśnie nawalą. Rezultatem tego rozumowania są kopuły bezpieczeństwa, wielkie betonowe bunkry, które są w stanie wytrzymać ową „awarię maksymalną” reaktora. To taki „sarkofag”, jaki wybudowano nad reaktorem w Czarnobylu, tyle ze postawiony zawczasu. Tymczasem w przypadku terrorystów wypadki toczą się zwykle (jak do tej pory prawie zawsze) wg schematu awarii maksymalnej. Zawodzą wszelkie systemy wczesnego wykrywania, wywiad, bramki do poszukiwania broni, szeryfowie pilnujący samolotów. I zamiast zabrać się za budowę owej kopuły bezpieczeństwa, rządy forsują poprawianie tego, co notorycznie zawodzi. Wniosek z tego taki, że Czarnobyl nam się wiele razy jeszcze powtórzy.

Prawdopodobieństwo jest tym większe, że tworząc marnie działające kolejne elementy wielkiej maszynerii zwanej społeczeństwem, narażamy się nie tylko na to, że owe elementy nie zadziałają, lecz, że ulegną, jak ów bezpiecznik topikowy wsadzony do samolotu, same awarii. Dobre inżynierskie zasady mówią, że wszystko co zbędne, albo czego przydatność jest wątpliwa, dla zapewnienia niezawodności, trzeba zwyczajnie wypieprzyć. Jest zasada druga znana z tablic BHP „Używaj tylko właściwych narzędzi!”. Nie używaj tłumicy z zestawu przeciwpożarowego do grabienia podwórka. Nie posypuj piaskiem przeznaczonym do gaszenia pożaru lodu. Nie odkręcaj śruby za pomocą noża kuchennego, weź śrubokręt, bo się urzniesz, że mamusiu kochana!

Na przykład owe pół milion kamer może całkiem nieźle się sprawić w celu zapobiegania różnym drobnym przestępstwom. Lokalny włóczęga zostanie rozpoznany, a nawet złapany na gorącym uczynku. Niestety, w przypadku terroryzmu, owe kamery, co pokazały przykłady, mogą być traktowane najwyżej jako bardzo uboczne zabezpieczenie. A najlepiej chyba o nich zapomnieć. Jest pomysł znacznie głupszy: to archiwizacja danych połączeń telefonicznych, internetowych transakcji w bankach. Jak już napisałem wcześniej, typowy pomysł na zbieranie haków na obywatela. Nie dosyć, że to nie działa.

Ostatnie echa sprawy znanego psychoterapeuty niejakiego S. co fotografował figle dzieci z wibratorami poszła dość niespodziewanie dla publiki w maliny. Trudno powiedzieć, jaki będzie wyrok, ale z wywiadu z samym zainteresowanym wynika, że ów wyrok bynajmniej nie będzie niekwestionowany. Straty są już po obu stronach. To znaczy, że my, podatnicy, obywatele legitymujący działania organów ścigania, także oberwaliśmy. Co najważniejsze, zerowy wynik jest w kwestii zapobieżenia podobnym wypadkom na przyszłość, bo tak naprawdę, nie wiadomo, co się stało. Psychoterapeutów uważam za swego rodzaju szamanów, nie wierzę w ich skuteczność, jest ona z moich doświadczeń mniej więcej taka, jak dobre opie... przez sierżanta przed frontem kompanii. Nic więcej. Ale to moja opinia. Poza tym, że szamanów nie lubię, niewiele więcej przeciw nim mam. I jak się zdaje mniej więcej tyle ma prokuratura przeciw panu enigmatycznie zwanemu S. Sprawa ma wszelkie znamiona „wyrabiania planu aresztowań”, znanego z czasów ustroju jedynie nam słusznego. Skoro jest prokurator, to musi się wykazać. Czynnik ludzki w maszynerii społeczeństwa: działa po swojemu. Stara się zająć jak najlepszą pozycję w stadzie, jakim dla niego jest społeczeństwo. Urzędnik nigdy nie przyzna się, że nie ma roboty, albo że robota, którą mu dano, nie ma sensu. Owszem, może poza jednym wyjątkiem zawsze słyszę, że bez urzędnika wszystko by się zawaliło. Dla tego urzędnik się wykazuje. Na przykład zatrzymuje czyjeś podanie, zwraca się z zapytaniem, czasami, gdy jest prokuratorem, kogoś oskarża. Jeśli zaś się wdraża jakiś system, trzeba wykazać jego skuteczność. Na przykład, że się zwalczyło pedofila, albo że za pomocą systemu zbierania haków wyłowiło jakiegoś zamachowca.

Pół bidy, że jakiegoś Cygana od czasu do czasu powieszą, ostatecznie, od czegoś te mniejszości etniczne są, nie? Prawdziwy sęk w choćby tym, że stworzenie iluzji systemu bezpieczeństwa, blokuje budowę kopuły bezpieczeństwa, czegoś, co działa na prawdę. Otóż dokładnie tak władze PRL-u planowały postawieni naszej rodzimej atomówki: z rozbudowanymi systemami zabezpieczeń, zaś bez kopuły. Są jeszcze inne niebezpieczeństwa: pozornie działające „organa” przejmują informację, która w sytuacji zagrożenia mogłaby dotrzeć do tych, którzy jej informują. Owe instytucje, które zazwyczaj są synekurami dla wszelkiej maści nieudaczników, emitują nieprawdziwe informacje, a często blokują działania innych. Jak powiedziałem, bezpiecznik spaleniowy w samolocie może stanowić śmiertelne zagrożenie.

Terroryzm jest biznesem dla państwa. Jeśli potraktujemy administrację państwową jako kolejne przedsiębiorstwo, które działa na mniej więcej wolnym rynku, to ma ono okazję na zebranie grubego pakietu zamówień. I oczywiście, dopóki może, wykona tylko pozorne działania, żeby owego pakietu nie pomniejszać.

Skoro tak gardłuję przeciw, może wreszcie za? Co zdaniem autora zrobić trzeba, co kryje się pod przenośnią „kopuły bezpieczeństwa”? Myślę, że wystarczy poczytać stare komunistyczne podręczniki obrony cywilnej, albo regulamin pola walki. To się nazywa rozśrodkowanie. Manewr ów w przypadku normalnie żyjącego społeczeństwa, to bynajmniej nie musi być fizyczne wywiezienie ludzi z miast. Banał, zamiast wielkiej hali odpraw na lotnisku, zamiast wielkiego WTC po prostu dwa mniejsze budynki, dwie hale, przedzielone ścianą. Krótsze składy pociągów jadące po dwu torach. Oczywiście, że jak wcześniej już napisałem, rozwiązania drogie, jak jasna cholera. Musimy jednak sobie uświadomić, że gdy żyjemy w świecie powiązanym sznurkami, to przy rosnącej liczbie sznurków prawdopodobieństwo, że któryś albo źle związany puści, albo źle upleciony trzaśnie, tak jak w komputerze Eniac prawdopodobieństwo przepalenia się lampy zbliża się do jedności, że odstępy czasu pomiędzy awariami w miarę komplikacji maleją. W końcu wszystko stanie, nie będzie ani sekundy, w której działać będzie całość, da się uruchomić tylko fragmenty maszynerii zwanej globalnym społeczeństwem.

Czy jest jakaś inna droga? Owszem, cokolwiek da się poprawić mniej więcej taką metodą, jak w przypadku budowy komputerów. Zmianą technologii, czyli zmianą kultury. To widać właśnie w owych pozamykanych dla postronnych osiedlach. Da się zebrać grupkę ludzi, którzy nie połamią, nie obsikają i nie spalą. No więc, gdyby tak więcej owych ludzi, którzy nie zdepczą, którzy mają hamulce moralne, którzy nie łykną faktu medialnego o zdetonowaniu lub niezdetonowaniu bomby, dla których terrorysta nigdy nie będzie większym faktem medialnym od poety, którego język właśnie powiedział raz kolejny. Utopia ...

Zacząłem od guglowania, od ssania na pisane w sezonie ogórkowym, od tego, jak bardzo przeróżni dostawcy już gazet, już to drutów z podłączeniem do Internetu, potrzebują jakiegoś tekstu. Byle jakiego. To jest byle co, na sezon ogórkowy, czy raczej pisane w sezonie ogórkowym, gdy cholerne upały przeszkadzają człowiekowi myśleć. Cokolwiek, byle zdawało się, że łączy się ze sobą, że jest za, albo przeciw czemuś. Dużo, bo „internat” pomieści cholerne ilości informacji. Gdy się zamieni kodowanie utf8 na iso 8858-2 czyli gdy na literę wchodzi bajt a nie dwa bajty, jak w międzynarodowym standardzie, wówczas dawna strona znormalizowana maszynopisu wchodzi na dwa kB. Cholernie dużo da się zmieścić, tekst się spakowuje zazwyczaj dwukrotnie, na dyskietkę wejdzie jakieś 1400 stron maszynopisu. Szaleństwo!
W chwili gdy kończę, mamy już wrzesień, jeszcze przygrzewa, ale już temperatura spada, można zaczynać próby myślenia bez specjalnego ryzyka przegrzania rozumu. Jedyne nieszczęście, to wysyp os, które zapewne przed zimą próbują się upaść i pchają wszelkimi dziurami do mieszkania. Kot to problem stały, ale na szczęście słońce stoi dość wysoko, by zamiast wylegiwać się na klawiaturze czy we wnętrzu kompa, uwalił się na balkonie i dał mi spokój.

W zasadzie można by napisać coś mądrego. Ale, jest problem. Zlasowany mózg, zaspany odbiorca, owa ssąca sieć. Jakieś dziwne przeczucie, że psu na budę, że się nie da. Dziwne uczucie walenia łbem w betonową ścianę. Owszem, kilkudziesięciu znajomych przeczyta rzeczy dla siebie oczywiste. Owszem mam świadomość, że od pieprzenia głupot, owo stado dzikich bawołów, wywołane słowami, co skowronkami leciały, kiedyś pojawi się przede mną. Niestety, przytłacza mnie wrażenie, że przez te upały znaleźliśmy się na nowej wspólnej płaszczyźnie zgodnej akceptacji nowego poziomu głupoty. I, że wysiłek wdrapania się schodek wyżej, na którym byliśmy te kilka miesięcy wcześniej jest daremny. No i co? W gruncie rzeczy chciałem napisać, że kultura upada, świat zaraz trafi szlag i że nic się z tym zrobić nie da.


< 20 >