Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<<<strona 24>>>

Anonimowi gadżeciarze

 

 

Ten felieton będzie prywatny, intymny wręcz. Ponieważ jednak niczym nie wyróżniam się spośród miliona osobników mi podobnych, zwierzenia będą ani ekscytujące, ani zaskakujące.

Jestem gadżeciarzem. Odkąd pamiętam. Moje dzieciństwo przypadło na okres, gdy w kraju zaczęły pojawiać się zegarki elektroniczne i chyba właśnie od nich się zaczęło. Albo od automatów z grami komputerowymi na dwudziestozłotówki z Nowotką, albo od samych komputerów, albo od Star Treka i Załogi G. Ale raczej od zegarków elektronicznych i czterodziałaniowego kalkulatora firmy Commodore, z czerwonymi, diodowymi cyframi i notacją RPN.

Swój zegarek z ośmioma melodyjkami synchronizowałem ze szkolnym dzwonkiem co do sekundy. Egzemplarze z szesnastoma melodyjkami były postrzegane jako klasę lepsze. Przez jakiś czas miałem też inny, z kalkulatorem, ten służył na lekcjach jeszcze długo po urwaniu paska. Koleżanka nosiła Casio z terminarzem, notatnikiem i kompletem kilku definiowalnych alarmów, całość obsługiwana dwudziestoma membranowymi klawiszami, upchniętymi na dwóch centymetrach kwadratowych. Koleżanka całkiem całkiem, no ale wówczas uwagę przykuwał głównie gadżet. Co się, powiedzmy, trochę jednak zmieniło. W międzyczasie przez nadgarstki kolegów przewinęły się zegarki: z latarką (na baterię AAA, bardzo masywny siłą rzeczy), z radiem (gniazdko typu mały jack swoje zajmowało), z pilotem RTV, z podświetleniem Indiglo, z kompasem, z siamtym i owamtym.

Bardzo dobrze pamiętam, że inspirowany nowościami puszczałem wodze fantazji i projektowałem megazegarki mieszczące wszystko, co tylko potrafiłem wymyślić. Czyli – oprócz cech wymienionych powyżej – zawierały dodatkowo przynajmniej krótkofalówkę, radio i odbiornik telewizyjny z projektorem. Dziś możliwości techniczne są, da się taki wyprodukować, gorzej z zasilaniem. Moje projekty zakładały użycie baterii słonecznych, których wydajność stanowczo przeceniłem. Coś się z tym pewnie da zrobić, być może pojawią się zapowiadane od lat ogniwa paliwowe (ciekawe, czy zintegrowane z piersiówką). Wyświetlacze będą miały większą rozdzielczość i mniejsze zużycie energii, być może w końcu pojawi się jakaś odmiana elektronicznego papieru, na którym obraz będzie widać

wyraźnie, w kolorze i bez zbędnego podświetlania. Kiedyś. Różnica jedna – to będą nie zegarki a telefony komórkowe. Bo taki zegarek, gdyby miał i duży ekran, i kilka wygodnych przycisków, chyba by na ręce przeszkadzał.

Tak, telefony komórkowe to gadżety pierwszorzędne, choć nieco już spowszedniałe. Nie bardzo bowiem widać, co po kolorowych ekranach, kiepskich fotoaparatach i polifonicznych dzwonkach miałoby stanowić nową jakość, zachęcającą do wymiany aparatu. Wydaje się, że szybka transmisja danych, videotelefonia, możliwość uruchamiania gier i dodatkowych aplikacji czy odtwarzanie muzyki – wszystkie te funkcje są tak naprawdę niszowe, atrakcyjne jedynie dla garstki użytkowników. Będzie pewnie tak, jak ze sprzętem AGD, gdzie w jednej klasie cenowej możliwości są identyczne, a kryterium wyboru stanowi wygląd. Jeśli już tak nie jest.

Gadżetem od lat zajmujące pozycję medalową są palmtopy, czyli małe komputerki kieszonkowe. Od elektronicznych organizerów odróżniają się możliwością zainstalowania nowego oprogramowania i właśnie to czyni je tak czadowymi. Do pociągu e-book, na wykład czy zebranie gra, na klasówkę kalkulator naukowy, na podróż automapa obsługująca GPS, na uczelnię rozkład zajęć i kalendarz kolokwiów, na każdą okazję notatnik i szkicownik. Plus bezprzewodowy Internet. Gadżet pierwsza klasa.

Rozwój palmtopów zaczął się dwoma drogami – pierwszą wyruszył Apple Newton, urządzenie wielkości kasety video, wyposażone w dotykowy ekran i chowane piórko. Jakiś czas później wielki sukces odniosła firma Palm, która zaoferowała podobny produkt, ale rozmiarów papierośnicy. Drugą ścieżką była miniaturyzacja peceta. Jeden z bardziej znanych pionierów to Atari Portfolio, jednak szerszą sławę zdobyły bardziej ergonomiczne palmtopy Psion. Dla drugiej grupy historia nie była łaskawa – małe klawiaturki zajmowały za dużo miejsca i były zbyt niewygodne, by z ich pomocą tworzyć dłuższe teksty. Dziś takie konstrukcje są wyjątkowo egzotyczne, jedynym szerzej znanym przedstawicielem jest Nokia Communicator. Przyczyna? Niewiele większy od Nokii, która i tak nie bardzo chce się zmieścić w kieszeni, jest subnotebook, np. Sony VAIO PCG-U1, który pracuje pod kontrolą „dorosłego” systemu operacyjnego.

Telefon i palmtop to udane połączenie i na rynku powszednie. Przeszkodą w szerszej popularyzacji są odziedziczone po palmtopie rozmiar i wrażliwość ekranu dotykowego, który musi być nieosłonięty – wskutek tego łatwo go uszkodzić. Możliwości techniczne rosną jednak bardzo szybko, setki megabajtów pamięci i setki megaherców pod maską nie są czymś nadzwyczajnym, a spadek kosztów i wzrost wydajności komunikacji bezprzewodowej cieszą. Jeśli ktoś chce sprawdzić, jak fajną zabawką są palmtopy, niech kupi na aukcji internetowej Palma III albo m100 – kilkadziesiąt złotych a frajda nieprzeciętna – biblioteka darmowego oprogramowania dodatkowego liczy tysiące pozycji.

Z palmtopami wiąże się inny gadżet – odbiornik GPS. Wprawdzie ich prawdziwą użyteczność doceni tylko marynarz, turysta na bezdrożach czy kurier samochodowy, ale idea dokładnej lokalizacji przestrzennej inspiruje. Opracowano już zresztą różne zabawy wykorzystujące nawigację satelitarną, m.in. terenową wersję TRON-a. Gracze przemieszczający się po mieście rowerami zostawiają za sobą wirtualny ślad – przegrywa ten, kto przetnie cudzą ścieżkę. Inną formą rozrywki jest odnajdywanie charakterystycznych punktów siatki geograficznej, np. przecięcie południka i równoleżnika. Im większe bezdroże, tym większa przyjemność, podobno.

Gadżetem młodzieżowym są od zawsze przenośne odtwarzacze muzyki. Dawniej odczytywały dźwięk z kaset, potem z płyt CD, w obu przypadkach problemem była wrażliwość na wstrząsy, zawodność części mechanicznych i ilość energii zużywanej przez silniczki. Wad tych pozbawione są współczesne playery z pamięcią półprzewodnikową, mieszczące nawet kilkadziesiąt godzin muzyki i oferujące w ramach wartości dodanej możliwość przenoszenia plików „niemuzycznych”. Brak ograniczeń technicznych dał solidnego kopa designerom – wielość kształtów i form jest tu zadziwiająca.

Poniekąd właśnie elegancki wygląd i dopracowany interfejs użytkownika zaowocował tak dużą popularnością iPoda. Produkt firmy Apple to zresztą temat dla socjologów: jak za pomocą dopracowanego produktu i umiejętnego marketingu wychować sobie wierną społeczność wyznawców marki. Nie podlega jednak wątpliwości, że u przeciętnego gadżeciarza każdy kolejny model iPoda wywołuje pożądanie – obecnie jest to megabajerancki Nano. W tej branży gadżetowość produktów z pewnością będzie rosnąć – kolorowe ekrany i duża pojemność medium zaowocują możliwością kręcenia plików wideo, na rynku są też już pierwsze hybrydy łączące odtwarzacz muzyki z aparatem cyfrowym. Nie bardzo wierzę za to w przenośne odtwarzacze wideo, bo kto i gdzie tak naprawdę miałby oglądać tyle filmów? Większość osób, które stać na gadżet tej klasy, przemieszcza się raczej własnym samochodem niż autobusem czy pociągiem. No a w domu każdy ma telewizor. Chyba, że mowa o Japonii, tam mieszkania są małe, a komunikacja publiczna jest koniecznością. Ja, póki co, rozejrzę się za lepszymi słuchawkami do swojego Creative’a Muvo.

Skoro mowa o gadżetach dla dzieci i młodzieży – kilka lat temu eksplozję popularności przeżyły Tamagochi – elektroniczne kurczaki zamknięte w breloczku od kluczy. Pikselowe zwierzątko wymagało ciągłej opieki, od której zależała jego długość życia. Zabawka okazała się jednosezonowa, na wyprzedaży jajka kosztowały mniej niż zamknięte w nich bateryjki.

Aparaty cyfrowe. Ha! To jest dopiero gadżet. Ma się rozumieć, że 90%użytkowników cyfraka nie wyjdzie poza etap niedzielnego pstrykania na ustawieniach automatycznych, ale pozostałe 10% zyskuje możliwość efektywnego doskonalenia umiejętności. Głównie z powodu kosztów. Gdy pod koniec podstawówki uczęszczałem do domu kultury na kółko fotograficzne, było to hobby relatywnie tanie – 36-klatkowy film ORWO kosztował mniej niż bochenek chleba, paczka papieru fotograficznego raptem kilka razy tyle. Przy takich cenach nie było problemem wypstrykanie całego filmu, by poznać jakąś właściwość sprzętu lub znaczenie parametru ekspozycji. O wiele bardziej bolesna jest dla portfela nauka na błędach, gdy za filmy i odbitki trzeba wybulić dzisiejsze stawki. Tymczasem cyfrak pozwala na zrobienie tysiąca zdjęć i przeniesienie na papier kilku najbardziej udanych. Owszem, wiele jest głosów, że brak trosk o koszty lub liczbę rolek filmu w torbie stępia wrażliwość i tak naprawdę jest do droga w bok, a nie do przodu, ale moje zdanie jest inne. Minolta Z1 dająca możliwość ręcznej korekty wszystkich parametrów daje mi komfort o jakim marzyłem przez lata pstrykania analogową idiotenkamerą. Owszem, udanych jest nadal 5% ujęć, ale obecnie wybrać je można spośród przeszło dziesięciu tysięcy zarejestrowanych klatek.

Teraz refleksja. Mnóstwo jest gadżetów, które wbrew przewidywaniom lub nadziejom kompletnie przepadły na rynku. Przykładem jest grafika stereoskopowa – czyli nie tylko udająca trójwymiar, ale tworząca iluzję przestrzenności metoda wyświetlania różnych obrazów dla lewego i prawego oka. Pierwowzorem były przeglądarki stereoskopowych slajdów – urządzenie podobne do lornetki, pozwalające na załadowanie tekturowego krążka z symetrycznie usytuowanymi przezroczami. Obecnie do obejrzenia w muzeum albo na ebayu, szukać „stereo slide viewer”. Chwilowo jednorazówki do kupienia także w Empiku (mamy październik 2005).

Okazuje się, że technika cyfrowa sprawy nie ułatwiła. W połowie lat 90 na rynek wypuszczono kosztujące krocie tzw. „hełmy wirtualne”, czyli gogle z parą wyświetlaczy LCD i słuchawkami stereo, zintegrowane w jednej konstrukcji typu <i>orzeszek unisize</i>. Miałem okazję korzystać z tego wynalazku, grając w grę Heretic (klon Dooma 2, kto to jeszcze pamięta). Początkowy entuzjazm zgasł szybko, najsłabszym ogniwem technologii okazał się jak zwykle człowiek. Postać w grze obracała się tak, jak gracz, który musiał dodatkowo uważać na kabel łączący hełm z komputerem. Tyle tylko, że pół obrotu w rzeczywistości odpowiadało pełnemu obrotowi w grze. Oczywiście przemieszczanie do przodu i do tyłu dokonywało się przy pomocy manipulatora. Dla mózgu dysonans podwójny – po pierwsze przy obrocie wzrok mówi co innego niż błędnik, po drugie przy wędrowaniu w świecie gry widok sugeruje ruch a błędnik milczy. Zabawę skończyłem po kwadransie, u progu nudności. Tego typu problemy nie wystąpiłyby w symulatorze lotu albo wyścigach samochodowych, gdzie hełm umożliwiałby rozejrzenie się po kokpicie/kabinie. Niestety, tę resztkę przyjemności odbierał układ optyczny – duży, ciężki i oferujący rozdzielczość 320x200pixeli.

Skoro hełm nakładany na głowę nie sprawdził się, opracowano inne rozwiązanie – okulary z przesłoną ciekłokrystaliczną. Na monitorze komputera prezentowano obraz 3D, klatki parzyste były przeznaczone dla lewego oka, nieparzyste (troszkę inne oczywiście) dla prawego, separacji dokonywały zakładane przez gracza okulary zaczerniające na przemian każde ze szkieł. Sterowniki karty graficznej potrafiły przerobić odpowiednio grafikę przetwarzaną przez DirectX i OpenGL, więc dało się grać w niemal wszystkie gry „trójwymiarowe” i złudzenie przestrzenności było całkiem dorzeczy. Niestety, szkła w okularach nie odcinały światła dość dokładnie i wokół jaśniejszych obiektów widać było poświatę. Aby zaś mruganie nie nadwerężyło wzroku gracza, absolutnym minimum było ustawienie odświeżania obrazu na 120Hz (efektywne 60Hz), zalecanym zaś 150Hz. Mało który domowy monitor tyle wyciąga, a już na pewno nie w rozdzielczości satysfakcjonującej gracza. Oczywiście panele LCD odpadają w przedbiegach, ich czas poświaty wyklucza jakiekolwiek triki z szybką zmianą obrazu. Dodajmy do tego fakt, że w trybie stereo wydajność tworzenia obrazu spadała przeszło dwukrotnie i mamy pełny obraz sytuacji – kolejna ślepa uliczka ewolucji.

Chwilowo nie bardzo wiadomo, co dalej. Kina IMAX są atrakcją turystyczną, projektory holograficzne konstruowane w laboratoriach dobijają miliona voxeli (pixeli w 3D) czyli kostki o rozdzielczości 100x100x100,ćwierćśrodki w postaci niebiesko-czerwonych filtrów nikogo już nie kręcą (jeśli ktoś nie wie, czy go kręcą, może sobie ściągnąć Duke Nukem 3D, Magic Carpet albo inne stare gry wymienione na www.stereo3d.com i spróbować). Od bodaj 10 lat na każdych poważniejszych targach komputerowych słyszy się o rychłym wprowadzeniu na rynek wyświetlających przestrzenny obraz paneli LCD. Problem chyba w tym, że taka konstrukcja siłą rzeczy straciłaby dużo na rozdzielczości i oprócz wyświetlania obrazu trójwymiarowego nie nadawała do czegokolwiek innego. Anyway, na obraz przestrzenny nadal czekamy. Nawet taki postrzępiony, jaki prezentował R2D2.

Przykłady gadżetów nasuwają mi się głównie z branży komputerowej, bo mnie to kręci a swego czasu zajmowałem się tematem zawodowo. Poza status gadżetu nie wyszedł na przykład trackball, czyli myszka komputerowa z kulką na górze. Wczesne reakcje prasy były entuzjastyczne, jak to odciąża nadgarstek, zwiększa precyzję, zaoszczędza miejsca i tak dalej. Opinie bliskie prawdy, może z wyjątkiem tej wygody i precyzji. Swego czasu kulki spotykało się jeszcze w laptopach. Teraz trackballe kurzą się na dolnych półkach sklepów, trzymane na składzie tylko dla podkreślenia kompletności asortymentu.

A zachcianki? Gadżet, który mi się marzy obecnie, da się bez problemu zrealizować od strony technicznej. Chciałbym mianowicie, aby w mieście dostępny był aktualizowany na bieżąco serwis informacyjny, opisujący bieżące zatłoczenie dróg. Wszystkie ważne ulice są przemierzane przez pojazdy komunikacji miejskiej, więc tak naprawdę wyposażenie autobusów i tramwajów w GPS oraz ciągły kontakt z bazą załatwiłoby sprawę. Z prędkości poruszania się wynika bowiem dość jasno, gdzie są korki a gdzie nie. Odpowiednie oprogramowanie mogłoby doradzać, którędy w danej chwili najlepiej jechać samochodem z punktu X do Y. Co więcej: także sugerować, jakimi środkami komunikacji miejskiej dotrzemy najszybciej z A do B – niekoniecznie byłaby to propozycja najkrótsza. Przewidywanie obciążenia na kilkadziesiąt minut do przodu nie powinno stanowić problemu. Wówczas wystarczyłby palmtop z dostępem do Internetu, by można było podjąć opartą na faktach decyzję – jechać teraz czy poczekać pół godziny, przez most M czy N. A im więcej osób korzystałoby z prognoz, tym lepiej by się sprawdzały.

Obecnie małe są szanse na budowę takiego systemu, bo nie widać chętnych do zainwestowania w infrastrukturę i oprogramowanie. Wzrost jakości życia byłby ewidentny, chętnych do płacenia abonamentu jakby mniej. Może za kilka lat okaże się, że istnieje model biznesu dopasowany do usług tego typu, wówczas pierwszy ustawię się w kolejkę po gadżeciarski palmtop z supergadżeciarską municypalną usługą lokalizacyjno-drogową.

Nic tak bowiem nie cieszy, jak unikalny gadżet, który wywołuje cudzy podziw i zazdrość.

 


< 24 >