Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<<<strona 25>>>

Sens żucia szmat

 

 

Zapewne już pisałem kiedyś o zabawnej dla mnie wiele lat temu instytucji „klubu życia szmat”. Nie pamiętam, czy to się nazywało właśnie tak, ale coś koło tego. Klub miał charakter ściśle międzynarodowy, działa(ł?) w ramach społeczności krótkofalowców. Jego członkowie zajmowali się osiąganiem możliwie najdłuższych łączności. To coś już chyba nie istnieje, bowiem terminem rag chewing (istnieje na to skrót telegraficzny, o czym dowiedziałem się dopiero teraz: RC) określa się dziś, przynajmniej na stronach internetowych poświęconych temu hobby, po prostu przydługie rozmowy towarzyskie. Ktoś, kto kiedykolwiek usiłował porozumiewać się za pomocą prawdziwej krótkofalówki, rozumie, że podczas naprawdę długich sesji w eterze natychmiast objawi się poważny techniczny problem utrzymania połączenia. Fale krótkie bowiem docierają do najdalszych zakątków globu dzięki wielokrotnemu odbiciu w gigantycznym falowodzie (o wiele bardzie pasuje ta nazwa dla fal długich, ale wyjaśnienie niuansów zagadnienia to byłby całkiem spory wykład techniczny), jaki utworzony jest z powierzchni Ziemi i jonosfery. Ten drugi element konstrukcji jest bardzo kapryśny, pojawia się i znika, zmienia swoje własności w czasie kilkunastu minut. Na skutek tego mówimy o wspaniałej lub fatalnej propagacji, czyli mówiąc po ludzku, od pogody zależy, czy słychać, czy nie. Przypadłością fal krótkich jest też olbrzymi tłok, a w wielu wypadkach, w tym oczywiście na pasmach amatorskich, brak przypisania stacji do częstotliwości. Owszem są odkreślone pasmo, „od-do”, lecz w ich ramach nadawca może swobodnie przestrajać swoją maszynę. Jest całkiem prawdopodobne, że obok naszej częstotliwości pojawi się zupełnie niechcący inny nadawca i przy niegroźnym w innych warunkach „usiądnięciu” propagacji połączenie diabli wezmą. Przy długim czasie pracy wyłażą na wierzch wszelkie termiczne niestabilności. Wspaniałych niewątpliwie amatorskich konstrukcji. Ot, taki banał: cewki nadawcze mają kilkanaście, kilkadziesiąt zwojów z grubego drutu. Przy zmianach temperatury zmieniają się ich rozmiary. Co tu trzeba dodać, choć mocuje się je na przemyślnych karkasach, konstrukcjach utrzymujących ich mechaniczne parametry, rozszerzalności termicznej nie da się powstrzymać. Można tylko spowodować, żeby całość powyginała się w jak najmniej dla nas szkodliwy sposób. Wymiar przedmiotu jest „na sztywno” przypisany do przedmiotu w danej temperaturze, żeby go utrzymać, zwłaszcza na metale trzeba by wywierać olbrzymie ciśnienia. Cała zabawa jest sprawdzianem technicznej perfekcji. Warto tu dodać, że w tak zwanych komunikacyjnych urządzeniach nadawczych, stopnie końcowe pracują tylko wówczas gdy się coś mówi bądź „tita” (czyli nadaje alfabetem Morse’a). W czasie odbioru urządzenia stygną. Może się okazać, że radiostacje, które są nawet używane zawodowo, ujawnią swoje wady podczas długotrwałej audycji. Owe próby są sprawdzianem wszystkiego: jakości toru odbiorczego, zestrojenia anten, solidności i pomysłowości konstrukcji. Ale jakby to technicznie nie brzmiało, integralną częścią, a kto wie, czy absolutnie nie najważniejszą, jest umiejętność wielogodzinnego gadania o niczym, w sytuacji, gdy się nie ma nic do powiedzenia i gadać już nie chce, czyli właśnie „żucia szmat”.

Ten motyw nieustannie do mnie wraca. Wrażenie działalności całkowicie jałowej, pozbawionej sensu w jakimś rozsądnym sensie tego słowa, nieustannej pozoracji. Kiedy patrzę sobie na ten świat oczami wymuszanego optymizmu, albowiem optymizm jest jak najbardziej elementem politycznej poprawności, a od tejże uciec nie da się, to co chwila nachodzą mnie jakieś koszmarne wizje, a to płatków z pokruszonych plastykowych worków padające z nieba, a to dywanu z pokruszonych resztek monitorów zamiast liści. Prześladują mnie wizje zwałów śmieci, oraz... tłumów nic umiejących, tylko i wyłącznie zawadzających ludzi. Takich, którzy jak się wezmą za cokolwiek, to w pięć minut znajdziemy maszynę, która cokolwiek, lub w szczególności właśnie to, zrobi za nich lepiej.

Czy maszyna może wychowywać dzieci? Tak sobie wymyśliłem, pewnie naiwnie, jako że potomstwa nie posiadam, że wychowanie dzieci, to jedyna rzecz, którą człowiek musi zrobić osobiście. Nikt, za żadne pieniądze go tym nie zastąpi. Musi bowiem nastąpić wymiana informacji kulturowych, wątków, tropów, czy jak je tam zwał, pomiędzy tatusiem mamusią, a potomstwem i nikim innym, bo tylko oni są ich nosicielami i posiadaczami, i jedynymi na świecie szafarzami. To dokładnie tak, jak próba napisania książki za kogoś: można udawać, ale mistrzów się nie podrobi. Ot... zagwozdka. Mistrzów. Bo byle grafomana, to – owszem – tak. Nie będzie to jego własna i niepowtarzalna grafomania, ale funkcja, jaką utwór spełnia pozostanie taka sama. Nie da się podrobić Stanisława Lema, bo najpierw trzeba by wiedzieć tyle co Lem, na przykład.

No więc, jak się chwilę zastanowić, to już od wieków uprawiamy maszynowe wychowywanie, nie tylko potomstwa. Za pomocą książek. Książki przekazują emocje, myśli, książki podają przykłady i dobre lub złe sposoby ich rozwiązywania. Za książką stoi oczywiście autor, tak samo jak za każdą maszyną konstruktor. Mądrzy rodzice starają się podsuwać dzieciom mądre książki: bywa, że ku swej wielkiej radości, pociecha się „zassie” na lekturze i ma się ją na długie godziny, a jak księga dość gruba to i na dni (tygodnie w wypadku „zasysania” nie są do osiągnięcia przy rozsądnej grubości tomiszczy) mają problem odpowiedzi na „trudne pytania” buntu pokoleniowego, kwestionowania autorytetów, po prostu z głowy.

Jak się więc chwilę zastanowić, to mamy dobrą drogę do tego, żeby owe tłumy pałętające się po świecie pozbawić i tego zajęcia. Z pożytkiem dla nich samych, jeszcze większym dla dzieci i świata. Dodajmy na wszelki wypadek, że gdy chodzi o czynność zwaną nieelegancko robieniem dzieci, to zazwyczaj chodzi w niej w bardzo wielkiej części, żeby owych dzieci właśnie nie było, więc społecznie uzasadnionego, pożytecznego zatrudnienia dla szarego człowieka nie ma. Takiego, w którym nie groziłyby mu w bezpośredniej, czy dalszej perspektywie maszyny, jako konkurencja. Dodajmy dla wyjaśnienia, ze w chwili obecnej są odważni ekonomiści (ekonometrycy), którzy szacują ukryte bezrobocie na jakieś 80% zatrudnionych. Co warto sobie uświadomić, w niedawnych czasach jakieś 90% ludności świata zajmowało się czynnością absolutnie niezbędną do życia: produkcją żywności. W przeciągu ubiegłego, XX wieku, nastąpił zjazd liczby technologicznie uzasadnionej do 1, najwyżej 2%. Jeszcze nie mamy „bezzałogowych” kombajnów, ale technologia sterowania robotami idzie ciągle na przód i zapewne doczekamy się i takich. Wówczas zatrudnienie w rolnictwie spadnie jeszcze o rząd. Doczekamy się maszyn wykonujących za nas „prace ręczne” jak przy zbiorze winogron, odpadną robotnicy sezonowi.

Człowiek pozostanie ze swoim „Weltschmertzem”, który po bliższym przyjrzeniu okaże się innym uczuciem, określanym terminem równie pełnym intelektualnej elegancji: Schadenfreude. Będzie się zajmował grami komputerowymi, forami internetowymi, na których wykaże swą wyższość bądź brak zainteresowania towarzystwem. I nie nauczy się tabliczki mnożenia, bo do cholery, od czego jest kalkulator?!

Łaziłem po swoim Liceum (no więc dla mnie to właśnie jest Liceum, przez duże L, nie tamto gdzieś w Grecji, w której nigdy nie byłem) podczas obchodów sześćdziesięciolecia istnienia i wlazłem do swej byłej klasy. A za mną jacyś bardzo młodzi ludzie i mnie wypieprzyli, bo zgodnie z podziałem przygotowanym przez organizatorów tam miał się zbierać ich rocznik. Patrzyli na mnie jak na pasożyta. I pomyślałem sobie, że cholera, rację mają. Ze stulonymi uszami wyfrunąłem za drzwi. W takich okolicznościach człeka nachodzą wyrzuty sumienia, co on mianowicie ze swym żywotem uczynił? Gdzie swe talenty umieścił? I jakiż powód, że istnieje? W takich okolicznościach, można właściwie jedno: spojrzeć w niebiosa i powiedzieć jedno „kończ, waść, wstydu oszczędź”.

Filozofowie zapewne podchodzą do sensu bytu człeka w sposób wieloraki i pewnie to, co dla mnie wystarczające, dla głębiej myślących jest zaledwie pretekstem, jednak ów sens bytu jest dla mnie dość prosty: ulżyć sobie i innym. Coś poprawić na tym świecie. Całkiem niedawno przeczytałem informację, że udało się opracować kolejną metodę zwalczania raka. Może mniej istotne, że za pomocą podgrzewania guzów, ale o wiele istotniejsze, że uzyskano selektywność. Jak się wydaje, opracowanie w okolicach 1982 roku mikroskopu skaningowego zaczyna „wydawać” konkretnymi technologiami.

Wiem, co mogę usłyszeć, zwłaszcza od młodszych ludzi w odpowiedzi: wszak zwalczenie raka może skutkować tylko jednym: zwiększeniem przeludnienia oraz zwiększeniem liczby tych, z którymi waść powinien czem prędzej skończyć. Odpowiem tak, i to jest rzecz istotna dla wywodu, że próba uczynienia czegoś sensownego zawsze i w każdym sensie, niekoniecznie jest bez sensu, natomiast nie ma chyba szans powodzenia. Podejścia do problemów świata człowieka i egzystencji, polegające na próbach objęcia wszystkiego jednym, kończą się właśnie... żuciem szmat. Najczęściej otrzymujemy słowną pulpę, nie nadającą się do analizy, a tym bardziej do tego, by wywnioskować, jak zbudować bombę atomową, a tym bardziej zsyntetyzować lekarstwo na raka. Otóż minimalistyczne cząstkowe podejście Europejczyków do świata, którzy zaczęli od tego, że rozłożyli ruch na składowe po trzech osiach w okładzie współrzędnych, dało rezultaty najpierw w postaci wyjaśnienia ruchu planet w pustaciach kosmosu, a potem zbudowania cywilizacji industrialnej, która jest straszną, ale w której średnia długość życia stale się zwiększa.

Zrób jedno, coś małego, coś może zupełnie nieważnego, udowodnij jakieś twierdzenie z topologii, która nie jest nauką o topolach, a zajmuje się, o zgrozo, czymś, co można nazwać tylko „klasyfikacją przekształceń ze względu na ciągłość”. Popraw coś w konstrukcji zamka w drzwiach, wytłumacz skutecznie coś swojemu znajomemu. A nawet, gdy łazisz bez celu po wielkim super-hiper-ultra-cośtam-markecie, wybierz towar dobry, a zły zostaw. Sprawdź cenę w sąsiednim sklepie, a jeśli taniej, kup tam.

Choćby tylko tyle: wykaż się w ogólnoświatowym „tryndzie” bycia konsumentem jakimś własnym zdaniem, a nie gódź się na przerobienie w bierną, bezpostaciową i szarą masę, ulegającą z prawdopodobieństwem kilku procent przewidywaniom szefów działów marketingu. Choćby tylko tyle, wykaż się swoją własną elementarną oceną, co dobre dla ciebie, a co złe, bo o rozeznaniu dobra i zła w sensie etycznym lepiej dla bezpieczeństwa zapomnijmy.

Na poziomie owego bytu ściśle konsumenckiego, mam wrażenie, też mamy owo żucie szmat. Kupowanie i próby używania rzeczy, które są zupełnie nieprzydatne, które w bardzo krótkim czasie muszą być zastępowane nowymi modelami, zanim klient doczyta do końca instrukcję i, nie daj panie Boże, zrozumie, bo się wówczas może zorientować, że mu to nie jest potrzebne. Paradoksalnie nieco (paradoksy, przypominam, zawsze są pozorne) chyba najmniej wadzi kupowanie nowych torebek przez kobiety. Owe torebki pełnią ważną funkcję w procesie ustalania stosunków w grupie kobiet, choć mogły się umówić, że zaczną konkurować intelektem, to jednak póki taki pokój nie jest możliwy, owego wyścigu zbrojeń zatrzymać się nie da, i torebka jest tak samo funkcjonalna, i tak samo dysfunkcjonalna, jak łódź podwodna, a może nawet mniej, bo łodziami podwodnymi w 90% przypadków nikt nijakich towarów nie wozi, a w torebka damska, bywa, transportuje rzeczy potrzebne.

Zdumieniem napawa mnie na przykład rynek elektronicznych zabawek, z których pierwszą i najdroższą są pecety. Za tym idzie oprogramowanie, które w moich najsłodszych snach pochłania jakaś czarna dziura (ach, jakby to było pięknie: nigdy więcej nie podnosić Jedynie Słusznego Systemu!) Gdyby ludziom to było do czegoś potrzebne, wywarliby tak zwany nacisk rynkowy na producentów, żeby przestali się wygłupiać. Ale oni przeżuwają szmaty. Obojętnie, czy boli szczęka, czy łapa od joysticka.

Jeszcze większe zdziwienie budzi we mnie najpopularniejsza zabawka Ameryki i Europy, i jej rynek, czyli rynek samochodowy. Ostatnio jechałem sobie z pewną satysfakcją złośliwą, przede mną jakaś toyota, za mną merc wypasiony, a ja „malaczem” rocznik ‘81. Wszyscy równo sześćdziesiąt na godzinę, bynajmniej nie minut ( pamięta kto tę audycję?) Nikt się nawet nie miał szans zorientować, w jakim stanie jest pompa paliwowa w moim wehikule. Od czasu do czasu ktoś zaczynał nerwowo mrugać, porykiwać silnikiem, pokazując nadmiar koni mechanicznych, a po chwili już cichutko i pokornie jechał równo w osobliwym korku zaczynającym się gdzieś u wylotu Wrocka, (gdzie oczywiście kończył się osobisty korek miasta Wrocławia o zupełnie innej gęstości i prędkości przemieszczania się) a Łagiewnikami Dzierżoniowskimi co najmniej. Wszyscy byli nabuzowani, kierowcy, bo gdzież się pochwalą mocą swych błyszczących maszyn, policjanci, bo nawet radaru nie ma sensu podnosić, tylko ja, na luzie, w potoku absurdu szczęśliwy, że zachowałem właściwe proporcje pomiędzy pieniędzmi wydanymi na konsumpcję, a tym, co się w danych warunkach zeżreć daje.

Krótkofalarskie żucie szmat wymagało niezłego sprzętu. Na przykład bardzo przydatne były przekładnie planetarne, które umożliwiały precyzyjne podstrajanie podczas łączności, gdy „uciekał” nam korespondent, potrzebne były solidne zasilacze, obliczone na ciągłą pracę. „Zwykła” łączność dawało się „zrobić” na podlejszym sprzęcie. W zwykłej łączności, dobrym obyczajem było podawanie podstawowych technicznych informacji, że na przykład końcówka na GU 50, a antena cubical quat. Krótkofalowcy są nastawieni na podnoszenie własnej wiedzy i umiejętności technicznych, te wiadomości pozwalały ocenić, w czym pogrzebać przy własnej „katarynce”. Jednak zazwyczaj merytoryczna wymiana danych trwała kilka minut nie dłużej. Po latach w żuciu szmat najbardziej symptomatyczne jest to, że podnoszono jakość sprzętu, własne umiejętności, lecz nie było żadnej wiadomości, które urządzenia i ludzie zajmujący się komunikowaniem na odległość, czyli przesyłaniem wiadomości, mogliby przekazać.

Tak się złożyło, że w tym roku dopadło nas szereg rocznic. Na przykład XXV LOF. Takie spotkania wrocławskich miłośników fantastyki. Na samym początku czytaliśmy na nich swoje opowiadania. To była jedyna możliwa wówczas forma publikacji. Naszym marzeniem była właśnie PUBLIKACJA. Dziś wystarczy pięć minut, łącznie z czytaniem licencji, by założyć stronę internetową. Można na taką darmową wepchnąć spokojnie kilka opasłych powieści. I jest publikacja o światowym zasięgu. Dziś także wreszcie wydaje się jakichś polskich pisarzy. Nie ma specjalnego problemu w zaistnieniu na rynku. No i?

Żucie szmat. Może mi się coś roi, może to upiększanie przeszłości, jej mitologizacja, jaka się z wiekiem w większości głów dokonuje, lecz wydaje mi się, że fantastyka, czy to naukowa, czy fantasy pełniły jakąś rolę. Ta pierwsza zajmowała się stykiem człowieka z maszynami, ta druga, na przykład, prześmiewała mity albo przekładała na nasze współczesne czasy. Albo mi się tak tylko wydaje... Otóż, dziś, gdy czytam, rzadko nie mam wrażenia żucia szmat. Dobrze, gdy autor potrafi zaskoczyć nas jakimś pomysłem fabularnym, ale poza tym nie tylko „nasza”, ale literatura zrobiła się takimi zawodami na żucie szmat. Kiedy dostaję do ręki tomiska, liczące po kilkaset stron, to jest to dowód na niezwykłą sprawność sprzętu, jak w radiostacji amatorskiej, wszystko gra, nie „ucieka fala”, zasilacze wytrzymują. Ale o czym tu gadać? I cóż, że dystrybucja wreszcie działa, że maszyna potrafią wydrukować na najpodlejszym papierze i tak posklejać, że nie rozleci się od razu? Otwieram patrzę... żucie szmat. Zastanawiam się, jakżesz to możliwe, by autor posiadający kiepskie wykształcenie, mierne oczytanie ciągnął fabułę dłużej niż Lem czy Joyce? Książki zaczyna się kupować według rozmiaru: jak nie ma sześciuset stron, to kiepska. Najlepiej od razu cykl liczący w sumie jakieś dwa tysiące, lepiej gdy ta liczba dotyczy kartek. Pozycje cieniutkie jak „Wehikuł czasu”, „Fundacja” Asimowa albo malutki w kieszonkowym rozmiarze tomik opowiadań Sapkowskiego „Wiedźmin” giną na półce, nie sprzedają się, bo są zwyczajnie za małe. Najwyraźniej wznowić „Dzieła wszystkie Lenina”, to zajmuje jedną całą półkę. Powinno się to dziś sprzedawać. Mam wrażenie, że te zawody w tym, ile pismak jest w stanie wystukać, ile maszyny i półki są w stanie wytrzymać, eskalują się, chyba rozdają jakieś nagrody? Zastanawia mnie natomiast, z jakiego powodu konsument żre stare szmaciska, narażając się na zwyrodnienie stawów szczękowych?!

Te książki nie wychowają żadnego dzieciaka, niczego nikomu nie wytłumaczą, ani nie zabiją klina. Polecą w kosmos, w mroki niebytu, jak koszmarnie długie rozmowy zblazowanych krótkofalowców. No i co z tym zrobić? Może wrzasnąć: ludzie, ludzie, żremy, nie, żujemy szmaty! Wrzasnąć w czarną doskonałą próżnię kosmosu, w której nie słychać żadnego dźwięku?

 


< 25 >