Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<<<strona 26>>>

Jak uciekałam z nidzickiej niewoli

 

 

Festiwal Fantastyki w Nidzicy to nie była impreza, na którą chciałam pojechać, o nie! Pomimo pochwalnych peanów i nieustannego namawiania przez przyjaciół, przez okrągły rok stawiałam twardy opór – dla takiego odludka jak ja perspektywa podróży przez pół Polski do krzyżackiego zamku była przedsięwzięciem wyjątkowo absurdalnym.

Niestety, przyjaciele i regularni uczestnicy Festiwalu Fantastyki zagrozili, że prędzej raptus puelle uczynią niż pozwolą mi zostać w domowych pieleszach. Do spisku dołączył Naczelny Mode-raptor Fahrenheita – lekce sobie ważąc mój stanowczy sprzeciw, wyznaczył spotkanie redakcyjne na dziedzińcu nidzickiego zamku, geas rzucił i obecność obowiązkową nakazał.

Opór nie miał sensu.

Pojechałam.

Bardzo nie chciałam, żeby było fajnie. Kiedy stanęłam pod zamkiem, umyśliłam sobie, że schowam się za plecami przyjaciół i będę udawać, że mnie wcale tam nie ma. Co tu dużo kryć, postanowienie wypływało z lęku przed tłumem ludzi, których usłyszałam zanim jeszcze przekroczyłam bramę i znalazłam się na otoczonym krużgankami dziedzińcu. Na dodatek Naczelny Spiskowiec Pacek przed konwentem przeniósł się do innych zadań i wiadomo było, że w Nidzicy obecny będzie jedynie duchem, co tylko potęgowało mój strach i poczucie osamotnienia. Bo jak tu stanąć twarzą w twarz z zupełnie obcymi ludźmi, wśród których na dodatek byli autorzy, tłumacze, publicyści, wydawcy, redaktorzy i generalnie profesjonaliści od SF&F? Na samą myśl ogarniała mnie panika i wszelkie możliwe w takiej sytuacji fobie, a wizja ucieczki jawiła mi się jako wyjątkowo atrakcyjna...

Zwłaszcza wtedy, gdy nieoczekiwanie otoczyły mnie stare mury, wśród których odbijały się śmiechy i rozmowy – wiedziałam, że tam są Oni i że z Onymi się spotkam...

Trema? O, nie! To była trauma!

A na dziedzińcu – co krok, to szok. Spod opiekuńczych skrzydeł eskortujących mnie przyjaciół porywa mnie wiking. Prowadzi do stolika, gdzie jakiś ziom opowiada historię, jak to zmarnował szansę, by stać się guru dla przechodnia z krakowskich Plant. Mija sporo czasu zanim orientuję się, że ów ziom to Łukasz Orbitowski we własnej osobie. Orbitowski, który nie chce pisać horrorów, lecz opowiadać historie... Tę, o której wspomniałam, na pewno wkrótce opowie – i zrobi to lepiej ode mnie.

Później pojawia się Maja Lidia Kossakowska i Jarek Grzędowicz – przyznają się bez bicia, że pracują osobno i wcale nie dzielą fascynacji tymi samymi tematami. Maję od Aniołów, jak wskazuje przydomek, zajmuje... voodoo, o czym będzie mówić podczas autorskiego spotkania. Bo pisarz nie może się zamknąć w jednym świecie, w jednej wizji, to staje się męczące, nudne. Jarek natomiast obiecuje, że już niedługo nastąpi ciąg dalszy powieści „Pan Lodowego Ogrodu”, za którą zebrał sporo pochwał, nie ruszając się nawet od stolika.

Wiking ciągnie mnie dalej – kolejni obcy ludzie. Wiking jest silny, nie udaje mi się uciec. Z przerażeniem siadam obok grupy pracowników wydawnictwa Solaris i Amber... Na wszelki wypadek chowam się za kuflem piwa. Opowiadają o przekładach i problemach translatorskich. Po raz kolejny słyszę, że tłumacz powinien przede wszystkim znać język ojczysty.

Nagle nadarza się okazja do ucieczki, bo wszyscy zbierają się na spotkanie z zagranicznym gościem konwentu, rosyjską pisarką. Niestety, zostaję odeskortowana do sali. Oczywiście, kolejne znane nazwisko z okładki – Maria Galina, autorka „Patrzących z ciemności”, powieści z mnóstwem tropów, z których pierwszy widnieje w tytule... I zupełnie inne spojrzenie na fantastykę – intelektualną grę literacką, wychodzącą ponad granice gatunku. Po spotkaniu oficjalnym czym prędzej zaszywam się w najciemniejszym kącie krużganka. Czas opracować na poważnie plan ucieczki do bezpiecznej Twierdzy Wrocław. „Poznajcie się...” – słyszę w tym momencie po rosyjsku. Przede mną stoi Andrzej Sawicki oraz Maria Galina z mężem. Natychmiast zapominam mój kulawy rosyjski, bełkoczę coś nieskładnie i okazuje się, że autorka rozumie po polsku, choć nie mówi. Fantastycznie, mam dokładnie tak samo z rosyjskim... Głupia sprawa, rozmowa się zaczyna kleić, nie wypada uciekać. Nie w trakcie rozważań w kwestii inspiracji powieści Galiny Strugackimi, Lovecraftem, Szekspirem czy Dumasem...

Niepostrzeżenie minęła nieprzespana noc w Kalborni, a o poranku w hotelowej jadalni wszystko zaczyna się od nowa – zwodniczo miłe głosy przyjaciół Wrocławian: „Pozwól, Małgosiu, to jest Lech Jęczmyk...”. Gorąca kawa zatyka mi gardło, bełkoczę, że bardzo mi miło i obliczam trajektorię ucieczki przez najbliższe okno. W tym czasie Lech Jęczmyk wspomina o felietonach z Nowej Fantastyki. Myśl o ucieczce przesuwa się na plan dalszy, strzygę uszami, zadaję nieśmiałe pytanie. Felietony będą wydane, dowiaduję się. Wszystkie? Wszystkie. I więcej, bo Lech Jęczmyk napisał kilka nowych tekstów. Ot, jeden z nich – wyciąga tekturową teczkę i wyjmuje kartkę. Patrzę, oczom nie wierzę. Na wszelki wypadek trącam palcem – prawdziwa. Nie widziałam rękopisu od lat. I to napisanego kaligraficznym, eleganckim pismem! Stara szkoła... „Kto kontroluje język – kontroluje myśli” – czytam. I natychmiast zostaję wchłonięta. Wiem, że to nieuprzejme, więc czytam szybko... Niestety, autora zabiera przechodzący mimo Organizator Konwentu, Wojtek Sedeńko. Od tego momentu zaczyna się próba cierpliwości – zapomniałam zapytać, kiedy zbiór ukaże się na rynku...

Zdenerwowana wychodzę na taras, by w samotności poużalać się nad własną głupotą i znaleźć wymówkę, żeby nie pojechać na zamek. Kombinacje przerywają przyjaciele z Wrocławia w towarzystwie kolejnego obcego człowieka. Słyszę cichą wymianę zdań po angielsku i nagle: „Maaaukouszaatha?”. Kilkanaście sekund zajmuje mi dekodowanie zanim orientuję się, że chodzi o mnie. Prezentacja po angielsku, na wizytówce nazwisko Thomas Mielke. Wznoszę krótką modlitwę do jakiegokolwiek boga, żeby się nade mną ulitował i otworzył mi pod stopami ziemię – w zamian ślubuję milczenie przez trzy lata. Jakikolwiek bóg olewa moje prośby, najwyraźniej zna mnie zbyt dobrze. No, to wypijam herbatę w towarzystwie autora „Sacriversum”. Dowiaduję się, że jego „Karol Wielki” to nie nowa powieść fantastyczna, lecz historyczna. Ale temat wdzięczny dla pisarza, bo źródła niepełne, legendy i apokryfy niespójne, jest zatem miejsce dla autorskiej wyobraźni i interpretacji. Solennie obiecałam, że przeczytam.

Znowu trafiam na zamek, ale tłum ludzi na dziedzińcu jakby już mniej straszny i mniej obcy. Całkiem sporo znajomych... Żadnych prezentacji. Rozmowy na tematy niezobowiązujące, głównie anegdoty i żarty. Z trudem przypominam sobie, że stopka redakcyjna niejednego wydawnictwa zebrała się przy stoliku. Za chwilę spotkanie z ASem polskiej fantastyki – nawet nie trzeba mnie zaganiać, idę dobrowolnie. Okazuje się, że Sapkowski umie nie tylko pisać, umie również radzić sobie z publicznością. Szybko zmniejsza dystans, prawie zmusza zebranych w sali do zadawania pytań. Udaje mi się nie odezwać – wśród publiczności większość ma nazwiska z okładek, niech się wykażą. Z niepokojem konstatuję, że mi się podoba...

Na wszelki wypadek wracam do planowania wyjazdu, choć ze znacznie mniejszym zdecydowaniem. Trauma ustąpiła, szok minął, właściwie nie ma się co napinać, zaczyna być przyjemnie...

Do tego mogłam sobie spokojnie pooglądać prace Grzegorza Kmina i Macieja "Monastyra" Błażejczyka – kiedy już sala opustoszała. Choć jestem z tych, co mało zwracają uwagi na okładki (byle tytuł i autor były czytelne), to ilustracje obejrzałam z przyjemnością – przyciągały wzrok.

Z ukrycia obserwowałam przyznanie SFINKSów. Wcześniej Wojtek Sedeńko wręczył portrety wykonane piórkiem i węglem przez Małgorzatę Piasecką. Jeden z tych portretów znalazł dodatkowe zastosowanie, ale o tym potem... Natomiast wybór utworów, którym przyznano nagrody czytelników, zaskoczył. Znaczy, tylko Andrzej Sapkowski był oczywistym laureatem... Umknęłam tylnym przejściem, zanim ucichły owacje – nie zamierzałam się integrować, bez przesady!

Ustawiłam się na strategicznej pozycji w pobliżu wodopoju i obserwowałam wychodzących. Dyskusje trwały nieprzerwanie, komentowano nagrody. Obok ktoś przystanął, zagadnął, wygłosił krótki toast. Grzecznie uniosłam szklankę i spojrzałam. Piwo omal nie wylądowało na bruku -Andrzej Sapkowski we własnej osobie. Równie łatwo, jak radził sobie z publicznością, teraz rozruszał towarzystwo – wciągnął do układania pieśni biesiadnej wcale liczną grupę konwentowiczów. Utwór uwieczniony został przez niżej podpisaną na odwrocie portretu Cezarego Frąca (Amber). Do dziś zastanawiam się, którą stronę kartonu właściciel wyeksponuje – pod tekstem złożyli podpisy ci, których nazwiska nie tylko pamięta się z okładek, ale i z list laureatów fantastycznych nagród...

Festiwal Fantastyki w Nidzicy wieńczyła nocna biesiada. Legendy o ucztach krążyły po Twierdzy od paru lat, a rzeczywistość pokazała, że nie były przesadzone. Thomas Mielke oznajmił, że wróci za rok, żeby znowu spróbować tych smakowitych prosiaków, ryb, ogórków i skosztować przednich trunków w tak miłym towarzystwie... Wraz z wikingiem uroniliśmy kroplę miodu i łzę dla tego, który już z nami nie zasiądzie przy zastawionym stole, a potem wychyliliśmy toast za pomyślność zgromadzonych.

I wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że już od dłuższego czasu nie dręczy mnie obsesja ucieczki. Przeciwnie, wstrętna stała mi się myśl o powrocie, bo oznacza to rozstanie z tymi wszystkimi interesującymi, niesamowitymi ludźmi... Bo Nidzica to konwent osobowości – wyrazistych, różnorodnych, niespotykanych gdzie indziej. Nie tylko autorów lub tłumaczy, czy profesjonalistów związanych z wydawnictwami. Także miłośników, którzy na konwent przyjeżdżają, by po prostu po ludzku się spotkać – w oparach wyobraźni, w szumie rozmów i śmiechów. Wymiana słów, wymiana emocji. Czar Nidzicy.

– To, co? Jedziemy za rok? – zapytał mnie Zbyszek Ceglarski, przyjaciel z Wrocławia, który przywiózł mnie do zamku. „Nigdy w życiu!” – pomyślałam w panice – „Uzależnię się, to pewne!”

 

Gadulissima

 


< 26 >