Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<<<strona 38>>>

Dziedziczki (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Przyjaciele roz­dzie­la­ją się. Laszlo i Arminus wyjeżdżają do Norwegii, tropią najstarszego ar­chi­tek­ta świata, którego „pod­pis” widnieje na naj­słyn­niejszych za­byt­kach. Alchemik planuje wyprawę na Tajwan.

Stanisława, Ka­ta­rzy­na i Monika budują nowy dwór w Kruszewicach. Trzy piękne dziewczyny jak magnes przyciągają kłopoty.

A teraz jedna z nich stanie przeciwko przy­jaciołom...

Przebudzenie nie należało do szczególnie przyjemnych. Leżał na czymś twardym i nierównym. Otworzył oczy i przetoczył wzrokiem wokoło. Niewielka cela, solidne ściany z czerwonej cegły. Zamurowane okienko. Nieduże drzwi, drewniane, ale okute metalem. Pod sufitem zapalona goła żarówka, obok kamerka przemysłowa i głośnik. Podłoga też ceglana, położona raczej krzywo, na ścianach zacieki. Instynkt podpowiedział mu, że znajduje się pod ziemią. Pociągnął nosem. Paskudna, piwniczna woń... Nie, nie do końca piwniczna. Powietrze jest stęchłe, ale nie czuć w nim pleśni, gnijących kartofli ani zbutwiałego drewna. Ciekawe.

– Witamy serdecznie – wychrypiał głośnik. – Mistrzu Michale, jesteśmy szczęśliwi, widząc cię w naszych skromnych progach.

– Kim jesteście? – zapytał Sędziwój.

– Zgadnij...

W zasadzie nie było to trudne. Niewielu wrogów poznało jego tożsamość.

– Bractwo Drugiej Drogi – mruknął pod nosem, ale mikrofon był na tyle czuły, że zdołał to wychwycić.

– Do usług, mistrzu.

Tylko wrodzona kultura powstrzymała go przed ciśnięciem soczystej wiązanki. Ci, których poranili z Laszlo w potyczce, nie wzięli udziału w ostatecznym starciu na podwórzu kamienicy. Jak mógł o nich zapomnieć?

– Czego chcecie? – syknął. – Zdaje się, że przez was spóźniłem się na samolot. – Dotknął przegubu, ale po zegarku zostało tylko wspomnienie.

– Skrywasz, mistrzu, pewien sekret, który naszym zdaniem powinien służyć ogółowi.

– To znaczy wam? – westchnął.

– No właśnie. Nam jako reprezentantom ogółu.

– Kim jesteś? Lubię rozmawiać z ludźmi, których potrafię jakoś nazwać. – Alchemik zlustrował ściany swojego więzienia.

– Wilk, Wielki Mistrz Bractwa Pierwszej Drogi.

– Drugiej Drogi. – Przekora nie opuszczała go nawet w tak paskudnej sytuacji.

– Nie ma żadnego racjonalnego powodu, byśmy stosowali twoją terminologię. Zresztą jest to bez znaczenia. Chcemy posiadać wiedzę o stosowaniu obu metod pozyskania kruszcu. Oraz, oczywiście, zdobyć nieśmiertelność, którą daje czerwona tynktura. W zamian darujemy ci życie i nawet zwrócimy wolność.

– Wzrusza mnie wasza hojność – rzucił z sarkazmem. – A jeśli odmówię?

– Na początek, dla podkreślenia wagi naszych słów, przez tydzień nie damy ci nic do żarcia. Jeśli to nie pomoże, no cóż, przez ostatnie stulecia opracowano szereg nowych, interesujących metod zadawania niewyobrażalnych wręcz cierpień. Zamierzamy wypróbować kilka najbardziej widowiskowych.

– Zatem zacznijmy od tego tygodnia głodówki. – Mistrz Michał wzruszył ramionami. – Pozwolicie, że potraktuję to terapeutycznie, niedostatek kalorii jest niekiedy pożądany.

– Wody też nie dostaniesz – warknął głośnik i zapadła cisza.

Żarówka zgasła. Alchemik pokręcił głową i westchnął ciężko. Obszukał kieszenie. Były puste. Prześladowcy nie zaniedbali niczego, zabrali mu też pasek od spodni. Buty zniknęły. Nie miał przy sobie nic metalowego. Podszedł do drzwi i zbadał ich konstrukcję. Otwierały się do środka, solidne drewno, okute zardzewiałą nieco blachą. Żadnych szpar, dopasowane idealnie... Tędy się nie wydostanie. Opukał ściany. Tu też żadnej fuszerki, stara, wapienna zaprawa skamieniała na amen, cegły wypalono nieomal jak klinkier. Przymknął oczy, wywołując z pamięci obraz celi. Kamera ma metalowy wspornik, można by nim wiercić w murze, ale wisi dobre trzy i pół metra nad podłogą. Nie da rady doskoczyć.

A zatem trzeba przeczekać... Raz już zdarzyło mu się znaleźć w podobnych tarapatach. Dawno, dawno temu, gdy pechowy splot wypadków zaniósł go do katowni gestapo. Jeśli wtedy mu się udało, to i teraz sobie poradzi. Zdjął kurtkę i spodnie, położył je na podłodze. Temperatura jest odpowiednia, ale należy unikać wilgoci. Oderwał od koszuli pasek materiału, przedarł na cztery części, zwinął ciasno, zatkał sobie uszy i nozdrza. Położył się na wznak. Myśli biegły leniwie, puls uspokoił się, zwolnił. Jedno uderzenie serca na dziesięć sekund, jedno na trzydzieści, jedno na minutę... W tym momencie przerwał na chwilę, by połknąć język. Wytracił ciepło, dostosowując się do temperatury otoczenia. Plus dziesięć stopni wystarczy. Wszystkie czynności fizjologiczne zwolniły. Dobrze, że nic nie jadł od wczorajszej kolacji. Jedno uderzenie serca na pięć minut... Myśli gasły, aż pogrążył się w głębokim transie.

 

* * *

Rozklekotany star przyjechał o ósmej rano. Czeczeńcy musieli pakować go przez pół nocy. Teraz sprawnie zabrali się do wyładunku. Obaj Ukraińcy wygramolili się ze swojego samochodu i raźno ruszyli do pomocy. Wreszcie pusta ciężarówka zawróciła po następną partię belek. Anzelm przyjechał na swoim komarku. Spomiędzy belek wyciągnął przywiezioną przez Czeczeńców torbę narzędzi. Dziwne, archaicznie wyglądające dłuta, świdry, jakieś nieduże siekierki, trochę nowoczesnego sprzętu, profesjonalne piły tarczowe i wiertarki firmy, której nazwy agentka nigdy nawet nie słyszała.

Stanisława rozwinęła kilka trzydziestometrowych przedłużaczy i uruchomiła agregat prądotwórczy. Stary mistrz i obaj cieśle obnażyli głowy. Czeczeńcy rozłożyli dywaniki, a potem uderzyli czołami w stronę Mekki. Chwila modlitwy przed rozpoczęciem pracy. Anzelm zapalił kaganek i obszedł fundament dookoła. Niech ogień oczyści to miejsce. Obmiótł schody i z szacunkiem dotknął dłonią znaku dżed, wykutego na jednym ze stopni.

– Monika mówi, że to gmerk, czyli znak architekta – powiedziała Katarzyna.

– I to nie byle jakiego. – W głosie starego zabrzmiał głęboki szacunek. – Samego założyciela naszego cechu, Hirama, wielkiego budowniczego świątyni Salomona. Uczyniony jego ręką...

– E, może ktoś inny sobie przywłaszczył – mruknęła. – Nie sądzę, żeby ten kamień przywieziono aż z Jerozolimy.

Stary uśmiechnął się kpiąco, ale nic nie powiedział. W niedużym plastikowym kubełku wymieszali trochę dziwnej zaprawy, pokryli kamienie i zaczęli układać belki. Kładli je w dwa rzędy, zostawiając tylko niewielki odstęp. Pierwsza warstwa, druga... Stary mierzył i zaznaczał na drewnie linie cięcia. Agentka i alchemiczka poszły do sadu i zabrały się do pracy. Monika zaczęła nosić ciężkie kłody.

Na ten widok brwi Ihora uniosły się do góry. Nic nie powiedział, ale od czasu do czasu rzucał jej badawcze spojrzenie. W wolnej chwili szepnął coś bratu. Starali się ani na moment nie odwracać do niej plecami. W końcu zauważyła. Stanęła przed Pawłem, wzięła się pod boki.

– No i co? – zagadnęła. – Coś się wam nie podoba?

Olbrzym zacisnął tylko pięści.

– Chto ty? Upir czi wowkułaka? – zapytał Ihor.

Rozejrzała się za Stanisławą.

– Pyta, czy jesteś wampirem, czy wilkołakiem – wyjaśniła pogodnie alchemiczka.

– Sam zgadnij. – Księżniczka uniosła język i strzeliła w powietrze ssawką.

Ihor jednym susem znalazł się między nimi i, zasłoniwszy brata własnym ciałem, dobył z pochwy sztylet. Nie atakował, czekał skupiony, i tylko krople potu pojawiły mu się na skroni. Pawło, wyglądając nad jego ramieniem, otworzył usta w olśniewającym uśmiechu. Wszystkie zęby miał trójkątne. I było ich naprawdę dużo.

– Mojej przyjaciółki się czepiasz a twój brat to zdaje się czuchajster – warknęła dziedziczka.

– Może byście się tak wzięli do roboty? – Anzelm nadszedł, zwijając taśmę mierniczą. – Jak dotąd nikt chyba nie obudził się zjedzony ani pogryziony? Więc po co się kłócić?

– Dobra, dobra. – Ihor uśmiechnął się lekko. – Gryźć nie będziesz?

– Nie używam ludzi – prychnęła Monika.

Schował nóż. W południe Czeczeńcy przywieźli resztę drewna i już zostali do pomocy. O pierwszej ściany wyrosły blisko metr w górę. Stary chodził z wiertarką i robił dziury, a jego dwaj pomocnicy wbijali w nie kołki. Jak do tej pory nie użyli ani jednego gwoździa. Monika pomagała im, poranne nieporozumienia poszły w niepamięć.

Kruszewskie zabrały się do robienia obiadu. Katarzyna pozbierała niepotrzebne obrzynki desek i dorzuciła na grill. Płomień liznął je po wierzchu i przygasł. Spróbowała rozdmuchać żar, ale nic to nie dało. Po prostu nie chciały się palić.

– Co za licho?

Grube, sosnowe polano leżące obok zajęło się bez trudu.

– Dobre drewno budowlane – powiedziała przechodząca obok księżniczka. – To się nie zapali.

– Nasączone impregnatem czy co?

– Nie. Są w roku specjalne dni. Księżyc musi być w odpowiedniej fazie. W dzień się wybiera drzewa, bo nie wszystkie się nadają, a potem idzie nocą do lasu i o określonej godzinie ścina. Takie drewno potem się nie pali.

– Bzdury gadasz. – Agentka polała kawałek deski rozpałką i wsadziła do ognia.

Buchnął płomień, powierzchnia okopciła się, a potem wszystko zgasło.

– Kurde!

– I właśnie dlatego takim jak Anzelm płacono czasem nawet tyle złota, ile ważyli. – Monika uśmiechnęła się lekko, widząc jej furię. – Spróbuj termitem – doradziła.

– Tylko może lepiej po obiedzie – mruknęła Stanisława, rozkładając kiełbasę na ruszcie.

– Mhmm... – Jej kuzynka po raz kolejny stwierdziła, że niewiele jeszcze wie o życiu. – O co chodziło z tymi zębami?

– Pawło jest czuchajstrem.

– Co za diabeł?

– Oj tam, zaraz diabeł, nie przesadzajmy. Czasem wśród Hucułów rodzą się tacy. Mają ostre zęby i rosną strasznie wielcy. Dawniej wyganiano ich, żeby żyli w lasach.

– Zwykła anomalia genetyczna?

– Mniej więcej jak w przypadku Moniki.

Informatyczka poczuła straszliwy zamęt w głowie.

– Wilkołaki też istnieją? Może jeszcze elfy i krasnoludy? – prychnęła.

– Może teraz, gdy nie gotuje się już często na piecu, wymarły. Wilków też już nie ma tak dużo...

– Co ma piernik do wiatraka?

– Wilkołak rodzi się, gdy kobieta nie uważa i kawałek węgla wpada jej do garnka, podczas gotowania wigilijnej wieczerzy. Drugim sposobem jest zjedzenie mięsa ze zwierzęcia, które rozszarpały wilki. Jeśli potem urodzi dziecko... Tak przynajmniej opowiadali. Nie wiem. Nigdy nie spotkałam oborotnia, choć w dzieciństwie dużo się o nich nasłuchałam.

 


< 38 >