Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje

 

 


Mądra herezja

 

Okladka

Kurtyzana Fedra nó Delaunay, bohaterka „Strzały Kusziela”, powraca w drugim tomie trylogii zatytułowanym „Wybranka Kusziela”. Dziewczyna nie jest już młodziutką, chwilami naiwną, pomimo szpiegowskiego wyszkolenia, istotą. Nadmierną pewność siebie wynikającą z niewiedzy do czego mogą posunąć się ludzie, zdawałoby się godni zaufania, zastąpiła świadomość, że zagrożenie może czaić się wszędzie i nadejść z nieoczekiwanej strony. Jej charakter zahartowała ucieczka przez skute lodem tereny Skaldii, a umiejętności ugruntowała misja dyplomatyczna na Albie.

Fedra uratowała królestwo Terre D’Ange przed najazdem spragnionych łupów, i wygodniejszego życia, dzikich skaldyjskich plemion. Niestety bezpieczeństwo młodej królowej Ysandry de la Courcel jest tylko pozorne. Melisanda Szachrizaj bynajmniej nie przegrała i zamierza nadal kontynuować perwersyjną grę z wybranką Kusziela, budząc w niej zarówno miłość, jak i nienawiść. Fedra, aktualnie hrabina de Montreve, nie cieszy się więc zbyt długo zasłużonymi zaszczytami, spokojem niezbędnym by wyrwać Hiacynta z terminu u Pana Cieśniny i szczęściem u boku Joscelina. Decyduje się wyruszyć na poszukiwania knującej nowy spisek Melisandy.

W dodatku odczuwa palącą konieczność powrotu na służbę Naamy – anielicy, która sprzedawała miłosny kunszt, by Błogosławiony Elua i reszta anielskich Towarzyszy mogła przeżyć. Jest to powołanie, któremu nie może się oprzeć, ponadto zmusza ją do tego również Strzała Kusziela – a jemu nie sposób się przeciwstawić.       

Potężny Kusziel, Pan rózgi i pręgi, wypuszcza Strzałę z niezawodnej dłoni. Przeszywa oczy wybranych śmiertelnych, a krwawa rana nigdy się nie goi.

Najbardziej okrutny z aniołów, co w Terre D’Ange mają rangę bogów, nie zna litości i posyła swoich wybrańców tam, gdzie uzna za stosowne. Decyzja młodej kobiety oczywiście sprowadza cierpienie na Kasylitę, który zrezygnował dla niej ze ślubów czystości. Ich wzajemne relacje to bardzo istotny i emocjonujący wątek książki – próba połączenia przeciwieństw, które pozornie wydają się silniejsze niż potrzeba bycia razem. Czytelnicy dowiadują również nieco więcej o naturze kontrowersyjnego daru Kusziela – jego wybranka znajdując rozkosz w cierpieniu oraz nosząc je w sobie, niejako pomaga uwolnić się odeń innym ludziom.

Fedra i jej towarzysze ponownie trafiają w szpony przeznaczenia, pomiędzy ludzkie i boskie przepychanki. Rozpoczyna się gra, gdzie stawką jest coś więcej niż tylko ich życie – dziewczyna znów ma w rękach los ziemi umiłowanej przez Błogosławionego Eluę. Z początku służka Naamy panuje nad wydarzeniami, bada nici intrygi i wiąże na nich własne supełki, lecz wkrótce staje się zaledwie okruchem na wzburzonym morzu (dosłownie i w przenośni).

Jacqueline Carey ponownie zaprezentowała czytelnikom prawdziwy pisarski kunszt, zarówno pod względem znakomitego warsztatu, jak i fabularnych rozwiązań. Co prawda uważny obserwator tekstu przejrzy sporą partię intrygi, jednak pozostaną wątki, które niełatwo rozwikłać i przyjemnie zaskakują nawet najbardziej wybrednego odbiorcę.

Podobnie jak w poprzednim tomie akcja „Wybranki Kusziela” została wzbogacona seksualnymi ekscesami, opisanymi ze szczegółami, tyleż pikantnie, co poetycko. I tak samo jak wtedy czyta się to z niekłamaną przyjemnością. Zastanowienie budzi jedynie fakt, iż autorka znów nie wspomniała nic o antykoncepcji, którą wszak zwłaszcza kurtyzana stosować powinna. Można założyć, że bohaterka ma to zapewnione w domowych pieleszach i nie ma potrzeby o tym wspominać, lecz los rzuca Fedrę w miejsca niezbyt gościnne, gdzie raczej nie istnieje możliwość zapewnienia sobie owego podstawowego komfortu. Pomimo to dziewczyna radośnie uprawia seks. Albo potomkinie Aniołów zyskują potomstwo tylko i wyłącznie, gdy tego zapragną bądź są na to „gotowe”, albo Carey postanowiła oddać specyficzną poetykę niektórych erotycznych opowieści, zakładającą, że czytelnicy chcą się zdystansować od trywialnych spraw związanych z seksem. Ewentualnie brak owej kwestii należy zaliczyć w poczet niedociągnięć książki. Dziwi mnie to o tyle, iż Carey uwielbia wszelkiego rodzaju malownicze szczegóły – na przykład związane ze strojami i posiłkami. Jest ich sporo, choć trzeba przyznać, że R.R. Martin, autor znakomitego cyklu „Gra o tron”, nadal pozostał w tym względzie niepokonany.

Na wnikliwą uwagę zasługują, skłaniające do rozważań, elementy geograficzne, kulturowe i religijne wykreowanego świata.

Opowieść dzieje się w swego rodzaju alternatywnej Europie, w czasie dość nieokreślonym – może to być nawet XVI wiek. W poprzedniej części poznaliśmy Terre D’Ange leżącą na terenach Francji, choć owo państwo i jego mieszkańcy niewiele przypominają odpowiednik z naszej rzeczywistości, oraz siedliska wspaniałych, dumnych barbarzyńskich plemion: Skaldię, Albę i Eire. Autorka wspaniałomyślnie pozwoliła żyć Germanom, Piktom i Celtom. W niniejszym tomie ocaliła przed zagładą część Hellady – Kriti – czyli wielką cywilizację Krety. Pisarka pokazuje nam również La Serenissimę (Wenecję) – jedno z miast-państw Caerdicci Unitas pozostałych po Tyberyjskim Imperium.

I jest to doprawdy kubeł zimnej wody.

Oto państwo roszczące sobie prawa do uznania go spadkobiercą wielkiej cywilizacji, która swego czasu wstrząsnęła niemal całym znanym światem. Dumne z tego, iż stanowi republikę. Jest to pięknie wyglądające z daleka, duszne miejsce pełne brudu (nie tylko w moralnym znaczeniu, lecz także jak najbardziej fizycznym), intryg i przekupstwa. Kobiety nie mają tu prawie żadnych praw – ani społecznych, ani politycznych, ani nawet majątkowych. Córki nie dziedziczą po rodzicach, co najwyżej ich mężowie. Szlachcianki (nie mówiąc już o zwykłych niewiastach) są analfabetkami, bo po im umiejętność, która pozwoli zapoznać się z potencjalnie zdrożnymi treściami. Prostytutki traktuje się gorzej niż przedmioty, są zdane na łaskę klienta, nie chronią ich ani prawa Gildii, ani żadne inne – nikt nie pomoże komuś otoczonemu pogardą. W porównaniu ze znajdującym się niemal tuż obok monarchią Terre D’Ange, gdzie mieszkanki swobodnie zajmują państwowe urzędy, a kurtyzany obojga płci cieszą się szacunkiem i poważaniem (choć ich pozycja podupadła na skutek poglądów innych nacji, którym Ziemia Aniołów nieco zbyt dobrotliwie udzieliła schronienia...), stanowi iście piekielne, ohydne i zacofane miejsce. Uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę, że dzięki pewnym działaniom głównej bohaterki kurtyzany otrzymają szansę na edukację – w ten przewrotny sposób pisarka spowodowała, że powtórzy się historia Wenecji, gdzie kobiety trudniące się nierządem miały niemal nieograniczoną wolność w porównaniu z nieszczęsnymi, cnotliwymi damami z dobrych domów...

W La Serenissimie stosunkowo wysoką pozycję posiadają jedynie kapłanki Aszery Łaskawej Pani Morza. Otacza się je kultem, ale w praktyce niewiele to zmienia. Co ciekawe, fakt, iż centralnym bóstwem jest potężna bogini nie ma wpływu na znaczenie kobiet w tym społeczeństwie. Zupełnie jakby autorka chciała powiedzieć, że jeśli „płeć piękna” sama nie weźmie losu w swoje ręce, nie zatroszczy się o zdobycie praw lub nie weźmie przykładu z wybitnych jednostek, to nic i nikt nie poprawi ich sytuacji. Ten, kto ma władzę niechętnie dopuszcza doń innych, a większości ojców, mężów i synów z owej republiki z pewnością jest bardzo wygodnie.

W świecie stworzonym przez Jacqueline Carey silnie funkcjonuje herezja z punktu widzenia wiary chrześcijańskiej, a już szczególnie odłamu katolickiego. Legenda o powstaniu Terre D’Ange głosi, iż stała się tym, czym jest dzięki nadejściu, odrzuconego przez Boga Jedynego, Błogosławionego Elui oraz zbuntowanych aniołów, oddających mu swe serca (sądząc po imionach pochodzą zarówno z piekielnych, jak i niebiańskich kręgów). Elua narodził się z krwi Jeszui Ben Josefa, wylanych pod krzyżem łez nierządnicy Marii Magdaleny i łona Matki Ziemi. Najważniejszym przykazaniem stało się „Kochaj jak wola twoja” – w opozycji do umartwiania się i czystości cielesnej, propagowanej przez wyznawców Jeszui i Boga Jedynego. Choć przykazanie owo może prowadzić do dekadencji i folgowania własnym zachciankom, żywot D’Angelinów i innych podążających tą drogą wcale nie musi skończyć się „zgnilizną moralną”. „Kochaj jak wola twoja” to również samorealizacja; otwarcie się na różne punkty widzenia; poszukiwanie tego, co dzieli, a także tego, co łączy. Słowem liberalizm i tolerancja w najlepszym znaczeniu: wszystko jest dozwolone, dopóki nikt nikogo do niczego nie zmusza; każdy postępuje zgodnie ze swoją wolą, pod warunkiem, że nie krzywdzi innych. Bo chodzi o „miłość” i „wolę”, a nie „niewolenie”. Fedra, masochistka przecież, do niczego przymuszana nie jest, choć jej sposób przeżywania rozkoszy związany jest z bólem fizycznym i psychicznym.

Tworząc takie społeczeństwo i prezentując tuż obok niezwykle interesująco opisany lud Dzieci Yis-Raela (co znamienne wszyscy nawrócili się i zwani są teraz Jeszuitami), Carey daje czytelnikom piękną lekcję na temat liberalnego podejścia do obyczajów oraz zdrowej tolerancji. Ukazuje akceptację dla cudzych upodobań seksualnych i przyjętego sposobu życia, a zarazem brak zezwolenia, by inne poglądy (jakiekolwiek by nie były) ograniczały wolność osobistą tych ludzi, co ich nie podzielają. U nas także powinno to działać w obie strony. Szkoda, że tak nie jest.

Wracając do wspomnianej Matki Ziemi. Wiele mówi następujący fragment:

Wiedziałam, że dawno temu Aszera z Morza nosiła inne imię i była małżonką Ela władającego słońcem i nniebem, podczas gdy ona zarządzała morzem i ziemią. Tak mówiły najstarsze mity Habiru, te do których rabbi nie chciał się przyznać. Ale potem boscy małżonkowie skłócili się i rozeszli, przybierając inne imiona i oblicza, jak to czyniły bóstwa na przestrzeni dziejów. El został Bogiem Jedynym, Adonai ludu Habiru, i spłodził syna o imieniu Jeszua. Gdy krew Jeszui zmieszała się ze łzami jego śmiertelnej umiłowanej i spłynęła na ziemię, wielka Bogini Matka przyjęła do swego łona tę na wpół boską iskrę i dała życie Błogosławionemu Elui. W La Serenissimie przybrała imię Aszery z Morza, ale była tę samą boginią i nie mogłam się od niej odwrócić.

Można pobawić się w rozważania, czy przypadkiem autorka nie wskazuje na fakt niegdysiejszego sztucznego usunięcia stricte żeńskich symboli boskości, potęgi i siły z obecnie dominującej w naszej rzeczywistości, monoteistycznej religii przez kapłanów, którzy dysponowali poparciem pewnych ojców, mężów i synów ceniących „wygodę”. I pragnących ograniczyć liczbę pretendentów do władzy. Cóż by to oznaczało? Bóg miał małżonkę Boginię. Przybrał imię Boga Jedynego, każe się za takiego uważać, choć to nie prawda. Utożsamienie boskości z męskością (cokolwiek by owa „męskość” miała oznaczać) jest nobilitacją tejże, a co za tym idzie próbą usankcjonowania społecznej dominacji. Cechy męskiego organizmu nie są dowodem wyższości ani „większego pierwiastka boskości”, bo istnieje sobie taki byt jak Wielka Bogini... Tyle, że chwilowo stała się mniej popularna, bo jej naturalne kapłanki dały sobie wmówić wtórność swego człowieczeństwa, Boga Jedynego i to, że we wszystkim potrzebują opieki jego przedstawicieli. Niestety w praktyce skończyło się ograniczeniem ich wolności w imię szeroko pojętego dobra.

Tu jednak warto przypomnieć, że Carey pokazała również „wymanewrowane” kobiety pomimo religii z dominującą postacią żeńską. Cóż, zawsze można próbować tłumaczyć, że uznano, iż mężczyzna jest ulubionym synem Bogini, a kobieta jej nieudanym, śmiertelnym odbiciem. Wszak niejedna matka faworyzuje syna.

Innym elementem tej arcyapetycznie opisanej i mądrej „herezji” jest zwrócenie uwagi na wielość potężnych sił, różnorodność a zarazem przenikanie się panteonów poszczególnych wielkich cywilizacji. Okruchy mądrości z wielu części świata razem składają się w skomplikowaną, lecz spójną układankę, której być może nie obejmie intelektem żaden śmiertelnik, ale pojmie intuicyjnie, idąc za swoim sercem. Prawdziwa mądrość, jak i prawdziwa siła leży w równorzędności i przeplataniu się wartości, a nie w deprecjonowaniu tego, co inne i potencjalnie niewygodne. Paradoksalnie można to również odnieść do czegoś tak banalnego, jak stosunki męsko-damskie (a także nieco trudniejsze ze względu na odbiór społeczny męsko-męskie i damsko-damskie).

Z radością w sercu patrzyłam jak Ysandra i Drustan zaczynają pierwszy taniec. Spełniwszy obowiązek, wpatrywali się w siebie i uśmiechali tajemniczo; dwa królestwa, dwoje władców, zjednoczonych miłością i wspólnym marzeniem. Myślę, że takie jest głębsze znaczenie przykazania Elui. W miłości, jakkolwiek się objawia, jesteśmy więksi niż suma naszych części.

Muszę przyznać, że dawno nie czytałam książki, która na pierwszy rzut oka stanowi po prostu wartki i „pieprzny” erotyk okraszony przygodami, na dodatek ściśnięty mocnym węzłem intrygi. Na pierwszy rzut oka. Po bliższym przyjrzeniu okazuje się, że to bardzo mądra książka, która w nie nachalny sposób prowokuje przemyślenia nad tak zwanymi „oczywistymi” sprawami.

Szczerze polecam, oczekując na ostatnią część trylogii z mieszanymi uczuciami – z jednej strony z niecierpliwością, z drugiej zaś z niechęcią, że nadejdzie koniec opowieści.

 

Joanna Kułakowska

 

Jacqueline Carey

Wybranka Kusziela

Tłum.: Maria Gębicka-Frąc

MAG, 2005

Stron: 576

Cena: 35,00

 


Istota srania w stokrotki

 

Okladka

Najnowsza książka pióra Ewy Białołęckiej „Naznaczeni błękitem. Kroniki Drugiego Kręgu” trafiła do moich rąk znacznie później niż na półki księgarni. Kluczowym słowem jest tu owo „znacznie”, bowiem w samym fakcie, że recenzent kupuje książkę dopiero, kiedy ona jest dostępna w księgarniach, nie ma nic zaskakującego. W tym przypadku jednak czasu upłynęło na tyle dużo, bym zdążyła trafić na wypowiedzi czytelników i innych recenzentów rozsiane w internetowej otchłani, zanim jeszcze zdołałam zapoznać się z książką. A tym samym kilkakrotnie udało mi się trafić na opinię, jakoby „Naznaczeni” byli jedynie przeredagowaną wersją „Tkacza Iluzji”. Jednak, będąc już po lekturze książki, nadal nie waham się użyć w odniesieniu do niej przymiotnika „najnowsza”, a twierdzenia, jakoby była przepisanym „Tkaczem...”, uważam za mocno chybione.

Dlaczego właściwie pisarz decyduje się na ponowną publikację książki, która już raz trafiła na listy bestsellerów i została uznana za nieodzowną i niezbywalną cześć kanonu polskiej literatury fantastycznej?

Najbanalniej byłoby powiedzieć, że wznowienie opowieści o Kamyku, Tkaczu Iluzji po prostu uczyni ją dostępną, bo w chwili obecnej tę książkę najprędzej zdobyć można na aukcjach. Jednakże dbałość o przyszłe pokolenia fantastów, jakkolwiek szczytna by nie była, z pewnością nie stała się jedyną, o ile w ogóle, przyczyną powstania „Naznaczonych”. A na poparcie swego twierdzenia mam aż i zarazem jedynie tekst zawarty między okładkami.

Niejednokrotnie myślałam, że gdybym miała szansę niektóre rzeczy powtórzyć, to zrobiłabym je lepiej, czasem staranniej, czasem dokładniej, a czasem z większym doświadczeniem – ale tak, by efekt stał się daleko bardziej zadowalający. Niestety o szansę takiej powtórki niełatwo. Co nie znaczy, że jest ona niemożliwa.

„Naznaczeni błękitem” to „Tkacz” i nie „Tkacz” zarazem. Określenie „na kanwie” jest tu bardziej niż adekwatne. Podstawową różnicą, rzutującą przede wszystkim na objętość Drugich Kronik, są dwie opowieści, których zabrakło w „Tkaczu Iluzji”. To historie Białego Roga i Nocnego Śpiewaka – wcześniej wprawdzie publikowane, ale nie wiedzieć czemu jedynie w periodykach, te zaś, jak nazwa wskazuje, są dostępne na rynku tylko w pewnym okresie. Tymczasem oba teksty są integralną częścią historii Drugiego Kręgu. Co więcej, dzięki tym opowiadaniom właśnie od samego początku czytelnik skupia swą uwagę nie na jednym bohaterze, czego wymagała lektura „Tkacza”, ale na ich grupie – wycinku społeczności magów, może i nawet niewielkim i mało reprezentatywnym, ale niezwykle istotnym. Kolejne części cyklu, opowiadające nie o losach jednego utalentowanego chłopca, ale grupy właśnie, na tyle były odmienne od tej pierwszej „jednoosobowej” części, że można nawet było mówić o dysonansie. Można było (co wiem z autopsji) mieć uczucie niedosytu w temacie obecności na kartach kolejnych powieści, owego skończenie pierwszoplanowego bohatera części pierwszej. I tej pułapki, tego dysonansu autorka uniknęła, pisząc „Naznaczonych”, których od „Tkacza” różni nie tylko tytuł ale i perspektywa świata, i bohaterów.

Oczywiście, czytelnicy znajdą książce historię głuchego chłopca, ale bynajmniej nie jest to już ta sama historia, co opowiedziana w „Tkaczu iluzji”. Jest o wiele pełniejsza. Najbardziej rzuca się w oczy zmiana narracji – to nie jest już pamiętnik Kamyka, czasem w wyniku okoliczności uzupełniany przez przyjaciół. Narracja w „Naznaczonych” jest trzecioosobowa, standardowa, chciałoby się rzecz, gdyby nie właśnie porównanie z poprzednią wersją. Przeprowadzony przez autorkę zabieg pozwala obserwować wydarzenia z różnych punktów, oczyma wielu postaci, zupełnie inaczej rozkłada zarówno napięcie fabularne jak i te części składowe tekstu, których zadaniem jest spełnienie określonej funkcji emotywnej. No i oczywiście czytelnik otrzymuje znacznie pełniejszy obraz wydarzeń przedstawionych w książce, zwiększający znacznie zakres możliwych interpretacji i predykacji. Sama tylko zmiana narracji byłaby więcej niż dostatecznym powodem, by przeczytać „Naznaczonych” z zainteresowaniem, jakie z zasady rezerwuje się dla książek nowych. Bo w tym kontekście jest to niewątpliwie zupełnie nowa książka. Jej poprzednia wersja (używam tego określenia jedynie z braku lepszych) pozostawiała spore pole wyobraźni czytelnika – w tym, chociażby odczucia, postawy, a niejednokrotnie i szczegóły charakteru postaci drugo i trzecioplanowych, cały ciężar fabuły opierając jedynie na Kamyku. Przy lekturze „Naznaczonych” mogłam zobaczyć tych bohaterów tak, jak chciała tego autorka. W mojej ocenie jest to nie tyle istotna zmiana, ale właśnie rzecz absolutnie owa, której nijak nie znajdzie się w „Tkaczu Iluzji” choćby nie wiem, ile razy go czytać. Nie jest to przy tym jedyna nowość, autorka bowiem idzie w tych zmianach o wiele dalej. Dialogi są dłuższe i bardziej dynamiczne, opisy dokładniejsze i bogatsze. „Naznaczeni” w żadnym wypadku nie są przeredagowanym „Tkaczem”, to książka napisana praktycznie od nowa – od początku do końca raz jeszcze. I tu dochodzimy do „srania w stokrotki”. Tak naprawdę dla samej fabuły nie jest istotne, kto nasrał i co chciał przez to osiągnąć. Nie jest też istotne co się stało ze sprawcą i dowodami przemiany materii owego delikwenta. To nie zdanie nawet, a fraza, pozornie bez większego znaczenia. Ale właśnie jedynie pozornie – owe trzy słowa (cztery jeśli dodać stojący przed nimi spójnik, którego cytowania postanowiłam sobie oszczędzić) są ni mniej, ni więcej, a jaskrawym dowodem na głębokość zmian, jakim poddana została pierwotna wersja opowieści o Tkaczu Iluzji. A dowodem dlatego, że przy lekturze doskonale sobie znanego (jeśli brać na serio czytane przeze mnie opinie i recenzje) tekstu udało mi się roześmiać, zupełnie jakbym czytała go po raz pierwszy. Przy czym powinnam chyba dodać, że ogólny zarys sceny, której pojawia się nawiązanie do stokrotek, nie uległ zmianie. Nadal wiadomo, kto zabił – przynajmniej tym, którzy czytali „Tkacza” – a jednak...

W zasadzie podsumowując książkę Ewy Białołęckiej, powinnam zdaje się sięgnąć do tego rodzaju uwag, których nie szczędzą pozostali recenzenci jak i sam wydawca w nocie edytorskiej. Powinnam napisać coś o tym, jak powieść, poruszając tematy niezmiernie ważkie, wzrusza i skłania do myślenia. Jakim echem odzywa się w emocjach czytelnika. No i oczywiście coś o  niepowtarzalnym warsztacie autorki, jej oryginalnym i ulubionym przez rzesze fanów spojrzeniu na świat. Ale powstrzymam się od wygłaszania tych kwestii. Powstrzymam się nie tylko dlatego, że uczynili to przede mną niemal wszyscy recenzenci (niewielki jest przecież sens w powtarzaniu tego, co wszyscy doskonale wiedzą), ale też dlatego, że jednak postanowiłam się skupić na swojej analizie porównawczej i wytrwać przy niej do samego końca – bowiem tak jak niewiele jest osób, które nie znają „Tkacza”, tak i niewiele zdaje się być takich, które znają „Naznaczonych”. I ten stan rzeczy moim zdaniem należałoby zmienić.

 

Dominika Repeczko

 

Ewa Białołęcka

Naznaczeni błękitem. Kroniki Drugiego Kręgu

Runa, 2005

Stron: 368

Cena: 27,50

 


Dreszcze niespokojne

 

Okladka

Tytuł tematycznej antologii Fabryki Słów, choć nawiązuje do piosenki z serialu o bohaterskiej załodze pewnego czołgu, natychmiast skojarzył mi się współbrzmieniowo ze słowem dreszcze. A dreszcze są różne: ciarki mogą przechodzić po plecach, czasem wstrząsają dreszcze strachu lub obrzydzenia, z zachwytu poczuć można drżenie lub mrowienie... Obiecać mogę, że przy lekturze antologii „Deszcze niespokojne” czytelnik poczuje dreszcz emocji i będzie to bardzo zróżnicowane doznanie.

Opasły zbiór opowiadań łączy tematyka – okres II wojny światowej. Z założenia – również łączyć miało podejście do tematu – ujęcie fantastyczne. Alians okazał się dla niektórych autorów problematyczny, dla innych natomiast – stworzony idealnie.

Już na początku dreszcz przyjemności i zachwytu budzi „Wilcza zamieć” Jarosława Grzędowicza, który snuje mroczną historię o niemieckim okręcie podwodnym w uniwersum dawnych obrzędów, wierzeń, bogów – egzystującym obok rzeczywistości wojny. Inspiracje prozą marynistyczną i Gainmana „Amerykańskimi bogami” dały efekt znakomity, opowiadanie czyta się po prostu świetnie. I choć z utworu wieje grozą starodawnej mitologii i zimnem okrutnego morza, jest w opowieści czar fantastyki w najlepszym gatunku.

Tomasz Pacyński, z najdłuższym utworem w zbiorze, nowelą raczej niż opowiadaniem, przenosi nas nie tylko do Niemiec, ale przede wszystkim znakomicie łączy tematykę II wojny i paleontologię – swoje największe pasje. „Der Totenkopf” to intrygująca historia o pomysłach ideologów Ahnenerbe związanych ze znalezioną czaszką neandertalczyka, która wywoła zimne drżenie w miejscu, gdzie rodzi się lęk, a jednak nie można będzie od tej opowieści uciec jeszcze długo po lekturze.

Ciarki po plecach przebiegają, gdy czyta się „Odniemców” EuGeniusza Dębskiego – krótkie, sugestywne opowiadanie o zagubionej wśród lasów wsi oraz o cenie, jaką zapłacić trzeba za spokój i izolację od wojennej zawieruchy. Pozornie jest to prosta historia, ale warto poszukać w niej głębszych znaczeń, emocjonalnych barw – to dojrzała proza ze specyficznym spojrzeniem na okrucieństwo wojny.

Niecierpliwe drżenie natomiast wywołuje „Szkarłatna fala” Mai Lidii Kossakowskiej. Fascynacje demoniczne i konflikt na Pacyfiku przypomina opowiadanie Brennerta „Ma qui”, ale autorka nadaje historii indywidualne piętno stylu, niemal baśniowej gawędy. Dlatego tak łatwo zauroczy nas zielone piekło i inny wymiar wojny. Niecierpliwość rodzi się jednak z oczekiwania na pointę – domyślić się jej można znacznie wcześniej.

Obok uznanych autorów, do czołówki dołączają nowi – snujący równie interesujące wizje.

Nie pozostanie bez odzewu „Biurko z kaukaskiego orzecha” Pawła Siedlara. Nastrojowej opowieści o nawiedzeniu i ciekawemu spojrzeniu na kwestię żydowską z perspektywy powojennej, towarzyszy podczas lektury drżenie oswojonego strachu.

Przewrotny „Mons 44” o historii pewnego „cudu”, to utwór zasługujący na uwagę ze względu na ujęcie – opisuje jak Niemcy, przy udziale Leni Riefenstahl, próbowali uzyskać psychologiczną przewagę bojową. Ciekawy pomysł, cyniczni bohaterowie i ironiczne zakończenie – mieszanka wywołująca dreszczyk złośliwej satysfakcji i uśmiech, ponieważ do antologii wnosi Marcin Wroński kpinę i dawkę humoru, stanowiącą odskocznię od powagi, z jaką większość autorów potraktowała temat.

Przy lekturze „Sonderfurera”, opowiadania, które zagadkę niemieckich eksperymentów naukowych łączy sprawnie z narracją jak w opowieściach grozy, czuje się mrowienie – jak kiedyś, przy pierwszych odcinkach „Archiwum X”.

Innego rodzaju emocje wywołują pozostałe utwory antologii. Od świeżej krwi włos się jeży – osobliwie z irytacji. Uznanym autorom tylko nieliczne młode wilki dotrzymują kroku, reszta żałośnie zostaje w tyle.

Szczepan Twardoch nie podołał fabularnie i dobrze wykreowane postaci miotają się chaotycznie po epizodach „Stille Nacht”. Brawurowy początek utworu Jerzego Rosia pt. „Olaf i buty Guntera” rozmywa się w warsztatowych niedostatkach, a co najgorsze, fantastyki znaleźć się w nim nie uda nawet najbardziej wytrawnym tropicielom. Bez emocji zniknie w niepamięci sztampowa „Kołyska” Rafała Chojnackiego. Mateusz Spychała natomiast – za porażające grzechy językowe, wzbudzające u niżej podpisanej odrazę i chichot, nieco histeryczny, otrzymuje niniejszym wyróżnienie za najgorszy tekst antologii.

Na koniec wydawca dołączył do zbioru „Kontyngent” Andrzeja Pilipiuka. Po co – tego nawet najmądrzejsi humaniści nie wiedzą.

Pomimo wszystko, „Deszcze niespokojne” – to zbiór szalenie zróżnicowany, pełen pomysłów i poszukiwań twórczych, i przede wszystkim budzący emocje. Zróżnicowane, nieco pomieszane, ale silne i generalnie – pozytywne. Dlatego właśnie warto przeczytać – bo warto odczuć dreszcze niespokojne...

 

Małgorzata Koczańska

 

Antologia

Deszcze niespokojne

Fabryka Słów, 2005

Stron: 640

Cena: 34,99

 


No normalnie świetne!

 

Okladka

Przez kilka ostatnich dni zajmowałam się książką, którą teoretycznie nie powinnam się zajmować, bo przeznaczona jest dla dzieci. Ale też teoretycznie tylko, bo – z tego, co słyszałam – w lekturę wciągnęli się również dorośli. Mowa o drugiej części przygód trojga trzynastolatków: Felixa, Neta i Niki.

Rafał Kosik chyba przeczytał moje pobożne życzenia – powieść nie stanowi zlepku kilkunastu szybkich przygód, zamkniętych w poszczególnych rozdziałach, jak to miało miejsce w książce „Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”. Teraz mamy do czynienia z „dojrzalszą” (a przynajmniej bardziej mi odpowiadającą) formą – dzieciaki wciąż są w centrum dziwnych, śmiesznych i strasznych wydarzeń, ale akcja jest rozciągnięta, łagodniejsza. Przy tym nie rozmywa się na drobiazgach, tylko konsekwentnie prze do przodu – od wprowadzenia, rozwinięcia i aż do odkrycia, bądź też zakończenia tej WIELKIEJ przygody.

Tytułowa Teoretycznie Możliwa Katastrofa to nic innego jak ciąg zdarzeń i przyczyn, które prowadzą do określonego skutku. Coś jak efekt motylich skrzydeł. Gdy dzieciaki podejmują jedną decyzję, ma to wpływ na ich dalsze poczynania, a wręcz całe życie. Na ten prosty w sumie wniosek wpadają podczas częstych spotkań w ich „centrum dowodzenia”. Jednak na nie wszystkie swoje decyzje mają wpływ. Niektóre muszą podjąć w wyniku działania zjaw, przerośniętej rosiczki, ukrytej pod ziemią maszynie sprzed wielu, wielu lat...

Wydawało mi się, że poprzednie przygody młodocianych bohaterów są opisane świetnie i właściwie nic już nie trzeba poprawiać w prowadzeniu fabuły, bo – nie daj bogowie – w czymś można przesadzić. Na szczęście tych pobożnych myśli autor już nie dosłyszał i jeszcze dopracował warsztat. Wobec tego mamy do czynienia w formą bliską doskonałości w odniesieniu do małoletnich czytelników. Kosik nie uprawia taniego dydaktyzmu, nie traktuje swoich odbiorców jak zidiociałych nastolatków, którym po mózgu hula tylko wicher.

Książka jest skierowana do myślących dzieciaków, takich, którym znudziło się ciągłe przesiadywanie przed ogłupiającym telewizorem. Tych, którzy chcą i potrafią wykorzystać drzemiący w nich potencjał, i kierują się w stronę wiedzy i nauki. (Teraz ja uprawiam pedagogiczne pogadanki...)

Bo Kosik, oprócz tego, że jest zdolnym pisarzem, co dowiódł już niejednokrotnie, ma zadatki na fajnego nauczyciela. Wynalazki, które są dziełem Felixa, informatyka i wszystko, co związane ze sztuczną inteligencją (domena Neta i jego ojca) – są opisane bardzo pomysłowo. Nawet mnie, humanistce z wyboru, nie nudziły ani przez moment. Już widzę oczami duszy szkołę, działającą według przepisu Kosika. Cudowny obrazek – nieprzeciążona nauką dzieciarnia, nauczyciele z powołania, ciekawe eksperymenty zamiast podręcznikowej wiedzy, tłoczonej w mózgi za pomocą wykładów, teoria poparta praktyką. Ech... rozmarzyłam się.

I jeszcze słówko o szacie edytorskiej – ponownie na bardzo wysokim poziomie. I okładka, i ilustracje, i redakcja, i skład. Tak trzymać.

Byłabym zapomniała – całkiem ostatnio powieść Rafała Kosika została nagrodzona jako Książka Roku 2005 przez polską sekcję IBBY.

 

Karolina Wiśniewska

 

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa

Powergraph, 2005

Stron: 534

Cena: 34,90

 

 

 

kolejne recenzje...

 


< 05 >