Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 17>|>

Te święta...

 

 

W pokoju było ciemno, ponuro. Gwiazda powoli się budził. Najpierw otworzył oko lewe, potem prawe, a następnie lekko podniósł ciężką głowę i spojrzał na nocny stolik. Stała tam butelka z „napojem domowej roboty”. Gwiazda ospale i z wysiłkiem sięgnął w jej kierunku, dopił resztkę i cisnął butelką w kąt – nie dorzucił, i butelka poturlała się pod drzwi. Płyn rozlewał się w ciele przyjemnym ciepłem, dodając mu nowych sił, więc po chwili Gwiazda przeciągnął się i energicznie wstał z łóżka. Podrapał się po łysej niemal głowie i podszedł do małego lusterka zawieszonego na ścianie. Dojrzał w nim czarny zarost, odznaczający się na żółtej skórze twarzy, oraz zaczerwienione oczy. Chwilowy napływ sił już go opuścił. Założył zniszczone kapcie i smętnie poczłapał w kierunku kuchni, po drodze odpychając nogą w kąt nieszczęsną butelkę.

Wyraźnie miał kaca – bolała go głowa, gardło miał suche jak piasek na pustyni. Tak naprawdę jeszcze się nie obudził, wszystkie te czynności wykonywał chaotycznie, bez przemyślenia. Ponownie podrapał się po głowie.

Nastrój Gwiazdy był jak stan jego kuchni – podły. Podszedł do lodówki i wyjął z niej zsiadłe mleko. Wypił wszystko – męczyło go pragnienie. Spojrzał na zlew pełen nieumytych naczyń, parsknął pod nosem jakieś przekleństwo i wrócił do pokoju.

Nie miał co ze sobą zrobić, nie miał żadnego konstruktywnego zajęcia 364 dni w roku. Z początku w wolnym czasie (a miał go wiele) prowadził filozoficzne rozważania, które szybko zeszły na temat sensu jego egzystencji. Sensu żadnego nie spostrzegł i to wprawiło go w taką depresję, że zaczął pić. Po tylu latach picie pozostało jedyną jego rozrywką.

Usiadł na łóżku, a jego wzrok powędrował ku przeciwległej ścianie. Przetarł oczy z niedowierzaniem, poderwał się z łóżka i podbiegł do ściany. Spojrzał na wiszący tam kalendarz i siarczyście zaklął.

– Dwudziesty czwarty! Dwudziesty czwarty grudnia! Niech to! – krzyknął. Spojrzał na zegarek, zbliżała się druga po południu. – Czy takie rzeczy zawsze muszą przytrafiać się mi? Właśnie mi?

Gwiazda był zły, trochę na okoliczności, które zmuszały go do podjęcia jakichś wysiłków i działań, trochę na siebie, że jednak prawie zapomniał. Poszedł więc do łazienki i wziął szybki prysznic. Był nieprzytomny – „dopalacz” już dawno wyparował z jego organizmu, więc podczas golenia nie patrzył, gdzie wędruje golarka. Efektem tego były trzy zacięcia i źle ogolona prawa strona twarzy. Następnie poszedł do pokoju się ubrać. Najpierw założył dresy i podkoszulkę, potem jednak zdecydował przywdziać coś bardziej eleganckiego – znalazł w szafie wygniecioną koszulę, krawat splątany w supeł i poplamiony garnitur. Koszulę strzepnął parokrotnie zamiast prasowania i szybko się przebrał. Podszedł do małego lusterka na ścianie, sięgnął po stojący na półce obok, żel i wsmarował w resztkę czarnych włosów, jaka mu pozostała.

Odruchowo poprawił krawat i spojrzał ponownie na zegarek – czwarta. Pomyślał, że jest jeszcze czas na małą celebrację wigilii. Ponownie udał się do kuchni i otworzył lodówkę. Znalazł tam drugą butelkę „napoju”, zeschniętą kiełbasę, trochę starego chleba i dżem truskawkowy. Wyjął to wszystko i położył na stole. Podszedł do zlewu i wyjął najmniej brudny talerz. Wytarł go rękawem marynarki i usiadł przy stole.

– Ludzie mają Świętego Mikołaja, jest Dziadek Mróz... po co im ja? – powiedział w nagłym przebłysku intelektu.

Najpierw zjadł chleb z dżemem, popijając samogonem. Kiełbasę zostawił sobie na deser. Gdy się wreszcie nasycił, spojrzał przez okno; było już ciemno, zegar wybił piątą. Gwiazda przeciągnął się na krześle, aż strzeliło mu w karku.

A niech jeszcze trochę poczekają. – Zadecydował ze złośliwą satysfakcją.

Siedział tak bez ruchu może piętnaście, może dwadzieścia minut. Wreszcie wstał i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi wyjściowych. Już miał je otworzyć, gdy jego ręka zatrzymała się wpół drogi. Spojrzał w bok, na szybę i ujrzał swoje odbicie. Żółte światło, jakie go błogo otaczało, było smutne i trochę przygaszone, jednak mimo to, z minuty na minutę się wzmagało. Splunął na otwartą dłoń i ugładził włosy. Uśmiechnął się szeroko, choć bez przekonania, obnażając swoją szczerbatą szczękę.

– I jak co roku zabłyśniesz. – Powiedział do swojego odbicia. – Ty przystojniaku. – Mrugnął i sięgnął do klamki.

Powoli uchylił drzwi. Zerknął niepewnie w ciemną przestrzeń przed sobą, a następnie w dół, na Ziemię. Wystawił najpierw prawą, a następnie lewą kończynę i był już na zewnątrz. Jego wzrok sięgał dalej, coraz dalej, aż w końcu był w stanie dojrzeć pojedyncze domostwa i ludzi. Zatrzymał spojrzenie na małym domku, gdzieś na obrzeżach jakiegoś miasta. Zerknął w okno i ujrzał wigilijny stół suto zastawiony pierogami, kapustą, karpiem, kutią, makiełkami, kilkoma rodzajami śledzi i całą masą ciast wszelakich. Domownicy i goście siedzieli dookoła stołu i opychali się – każdy czymś innym.

Gwiazda ścisnął pięści i podniósł je, jakby szykując się do uderzenia.

– Nie czekali na mnie. Nie czekali! Co tam tradycja!? Grunt to się napchać, by pęknąć! – krzyczał i wygrażał pięściami. – Ja wam dam! Ja wam dam! Ja mam kontakty, ja znam vipy! Oooo! – Pokiwał palcem – zobaczycie, żarłoki jedne! Wiem, co zrobię! Porozmawiam z Mikołajem, ot co! Jutro z samego rana do niego zadzwonię, zobaczycie!

W kolejnym oknie także spostrzegł rodzinę, która już dawno zaczęła wigilijny posiłek .

– Nie no, to jest skandal! Po prostu! – parskał oburzony.

Szybko zajrzał do następnych dziesięciu domów. We wszystkich to samo. W jedenastym nie zastał nikogo, a w dwunastym spostrzegł smutnego mężczyznę w średnim wieku, nieogolonego, nieubranego, z butelką w jednej ręce i pilotem od telewizora w drugiej. Zrobiło mu się trochę żal samotnego mężczyzny, złość powoli go opuściła i teraz współczuł nieznajomemu, mrugnął więc do niego przyjaźnie. Ten jednak tego nie spostrzegł – zamglone oczy miał wpatrzone w ekran. Gwiazda opuścił głowę zrozpaczony.

– Nikt mnie nie kocha, nikogo już nie interesuję. Czuję się taki niepotrzebny... – załkał.

Na Ziemię poleciała pojedyncza łza. Tego było już dla Gwiazdy zbyt wiele; nikt na niego nie zwracał uwagi i nie widział sensu dalszego stania.

– Wy mnie nie potrzebujecie, więc ja was też! – krzyknął i wrócił do domu.

Na Ziemi, w pewnym kraju, w pewnym mieście, w pewnym domu przy oknie stał chłopiec. Stał, trzymając w ręce talerzyk z ciastem. Było już po szóstej. Patrzył się z zainteresowaniem w niebo.

– Maaaamo! – krzyknął. – Mamo! Pierwsza Gwiazdka znikła.

Matka podeszła do okna, uśmiechając się dobrodusznie.

– Co ty wygadujesz, Maciejku? Nie mogła zniknąć, zobacz. – Wskazała palcem na nieboskłon. – Tam jest.

– Nieprawda. To samolot. – Stwierdził chłopiec.

– Ach... możliwe. Samolot, gwiazdka... co za różnica? Grunt, że świeci.

 


< 17 >