Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 18>|>

W poszukiwaniu Świętego Mikołaja

 

 

Zaczynał się drugi tydzień grudnia. W gruncie rzeczy fatalny czas na wszelkiego rodzaju przygody. Kałuże w rozmiękłym śniegu kryły rozmarznięte psie kupy, można było wdepnąć także w zwykłą dziurę w drodze i nabrać pełno wody do buta. Takiej wody o temperaturze zera stopni Celsjusza. Było słotnie, zimno, nieprzyjemnie, jak tylko w czasie deszczowego grudnia być potrafi. Nikomu nie chciało się wychodzić z domu i mimo że czas był taki fatalny, właśnie wtedy się to zaczęło.

Jednak, by zrozumieć, co zaszło owego paskudnego grudniowego dnia, musimy cofnąć się, dosłownie na kilka minut, lecz o jakieś półtora roku wstecz, i zajrzeć do typowej sali konferencyjnej, w której odbywała się nasiadówka zespołu programistycznego. Przez fakt, że zlazło się tam zbyt wielu pryszczatych geeków, nobliwi szefowie i generalnie wszyscy poważne się zachowujący ludzie usiłowali rozpaczliwie pochować się za możliwie wysokimi osłonami terenowymi jak słupy czy tablice, albowiem hołota będąca zaledwie techniczną inteligencją w ciemnościach potrafiła obrzucać się skórkami od bananów i innymi obrzydliwościami. Na skutek tego atmosfera była nerwowa nie tylko na podium, na którym pryszczaty programista Roberto czekał, aż skończą się wędrówki ludów, a najpóźniej przybyli pogodzą się z myślą, że jedyne wolne miejsca znajdują się w pierwszym rzędzie pośrodku i że nie unikną swego losu. Dobre dziesięć minut po oficjalnym czasie rozpoczęcia zebrania trwały jeszcze próby przesiadania się, moszczenia w różnych kątach na doniesionych krzesełkach, aż wreszcie ktoś zdesperowany zażądał głośno, by zgaszono światła, bo szkoda czasu. Roberto wyszedł na środek sali i zrobiwszy na przywitanie dyg mocno stremowanego człowieka, zaczął prezentację:

– To jest program, którego celem jest monitoring zakupów.

– Oskarżą nas o łamanie wolności i Wielkiego Brata! – rozdarł się natychmiast ktoś z publiczności.

– No właśnie. Dzięki specyficznemu sposobowi rejestracji danych, przez to, że nie pobieramy niczego z karty klienta, tylko pośrednie dane, czas zakupu, zlecenie na dowóz, i tak dalej, można obejść te pieprzone przepisy... – Doszedł nagle do siebie, czując, że sztywną atmosferę diabli wzięli i zaczyna się normalna kłótnia.

– No, te niekorzystne przepisy – poprawił się. – Będziemy mogli rejestrować rozkład zakupów w rożnych grupach zawodowych, wiekowych, a także na przykład rozkład geograficzny – wyświetlił mapę miasta.

– Roberto, spiratowałeś plan miasta, będziesz miał sprawę! – rozdarł się znowu ktoś z ciemności. Prelegent dość elegancko i dyskretnie pokazał mu „fucka” i już zupełnie rozluźniony zaczął demonstrować, czego dokonał.

Taki był początek. Potem ktoś jego program nazwał „Solidny Księgowy”, ktoś inny zastosował i ze zdziwieniem obejrzał wyniki.

 

***

 

Wiedząc już tyle, spokojnie możemy wrócić do tego paskudnego grudniowego dnia. Jeden z bohaterów dziwnych wydarzeń wszedł do budynku prokuratury. Po tym jak szedł, jak pozdrawiał spotkanych ludzi, można było sądzić, że jest kimś ważnym. Jednak jego wygląd temu zaprzeczał. Prokurator Andrew Kopialsky był uważany za człowieka dziwnego i nieszczęśliwego. Nieszczęśliwy, bo biedny i samotny. Samotność w przypadku jego profesji nie była niczym szczególnym. Jednak bieda, owszem, tak. Powiedzmy dokładniej: jak na prokuratora był biedny. Sam uważał, że niczego mu nie brakowało, lecz ludzie z jego otoczenia spostrzegali już to starą kurtkę, już to stare buty, a najszybciej stary samochód. Prokurator Kopialsky miał jeszcze jedną cechę, zupełnie niespotykaną u takich urzędników: lubił rżnąć świra. Chętnie opowiadał o tym, że będąc dzieckiem, wpadł pod powóz Świętego Mikołaja. Twierdził, że renifer kopnął go w czółko i od tamtej pory brakuje mu piątej klepki.

Detektyw Paul Kobolew był w tym względzie przeciwieństwem prokuratora. Wręcz wyłaził ze skóry, by ludzie postrzegali go jako nadzwyczaj rozsądnego i akuratnego. Wyniki tych starań i owszem, były, ale odwrotne: co poniektórzy uważali go właśnie za lekko albo i znacznie sfiksowanego. Jednakże Paul Kobolew sam siebie widział jako zapracowanego, solidnego obywatela. Dziś miał sprawę do Kopialsky’ego i myślał głównie o tych jego dziwactwach. Myślał: „Dziwny i nieszczęśliwy, i przez to gotów wszystko popsuć”.

Detektyw Paul Kobolew, który traktował swoją pracę bardzo poważnie, nie był w  najlepszym humorze. Lecz aby dojść do tego, co było tego przyczyną, należałoby zastosować specjalne działania: już to położenie go na kozetce u psychoanalityka, już tu wlanie mu w  gardło z pół litra wody ognistej. Oba zabiegi wymagałyby użycia siły, albowiem dzielny przedstawiciel prawa uważał, że zarówno jedno jak i drugie jest okazywaniem słabości. Z zasady nie zajmował się głupotami, z zasady nie dzielił włosa na czworo, więc nie dopuszczał do siebie myśli, że przygoda, jaka go spotkała poprzedniego dnia, ma jakiekolwiek znaczenie. Wszelako podświadomość pracowała. Otóż detektyw wypatrzył w lasku parkę. Popalali sobie, był tego pewien. Zamachał legitymacją. Ale oni obydwoje odmówili oddania trawki. Twierdzili uparcie, że nie mają. W takim razie Kobolew stwierdził, że musi ich zrewidować. Stanowczo musi, nie będzie się z nimi bawił. Dla postrachu wyciągnął rewolwer, obrócił dziewczynę twarzą do drzewa i zaczął obmacywać. Ta poddała się zabiegom, lecz natychmiast rozryczała w głos.

– Możesz mi, oficerze, wyjaśnić, dlaczego nie wzywasz policjantki? – zapytał nadzwyczaj groźnie jej chłopak.

– Ile lat masz, chłopczyku, żebym się tobie tłumaczył?

– Sześćdziesiąt jeden, oficerze. A to moja córka. – Coś Kobolewa tknęło i zamiast zajmować się starannym obmacywaniem dziewczyny, zaświecił latarkę. Zobaczył, że spod czapki na młodzieńczą twarz opadają całkiem siwe włosy.

– Jakoś się nazywasz, oficerze? – zapytał „młodzieniaszek” i Kobolew obiecał mu, że na pewno dowie się, jak się nazywa. A potem czym prędzej oddalił się do innych obowiązków. Rzecz była w gruncie błaha, lecz intuicja mówiła mu, że w tych okolicznościach nie zawadziłby jakiś spektakularny sukces. A Andrew Kopialsky nie był człowiekiem, który w osiągnięciu powyższego, jak detektyw przewidywał, miał ochotę mu pomóc. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że coś miał do bardzo sumiennego pracownika policji.

 

***

(jakiś czas wcześniej...)

– Panie prokuratorze, jest poważna sprawa – zaczął detektyw grobowym głosem.

– Słucham? – odpowiedział Andrew tonem, który sugerował po prostu niedowierzanie. A nawet kpinę.

– Na podstawie danych przekazanych przez Stowarzyszenie Kupców New Homsow, Okręgowy Oddział Kontroli Handlu... – wymienił z namaszczeniem jeszcze kilka bardzo ważnych instytucji – mamy podstawy sądzić, że dochodzi do bardzo poważnego oszustwa.

– Tak? – Kopialsky okazał się zupełnie nieciekawy szeregu nazw i tytułów, jakimi podparte było zgłoszenie. Detektyw musiał więc bez przygotowania odpowiedniego zainteresowania przystąpić do referowania meritum:

– Od kilku lat dzięki wprowadzeniu komputerowego rejestru przepływu gotówki, opartego na operacjach na kartach kredytowych, stwierdza się w pewnych rejonach miasta, nie tylko naszego, znaczny spadek zakupów.

– Wstrząsające! – stwierdził prokurator.

– Znaczny spadek – zaznaczył dramatycznie detektyw.

– Jak znaczny?

– Nie rozumiem?

– Jakieś liczby? – Andrew spojrzał wyczekująco.

– No... To jest od kilku do kilkunastu, a nawet dwudziestu procent.

– Rozumiem... – pokiwał głową prokurator. – Rzeczywiście bardzo poważne. Proszę dalej!

– No więc... sporządzono mapę tych spadków. Niech pan, panie prokuratorze, spojrzy, to nasze New Homsow, a to Old Homsow. Na podstawie tej mapy widać, że to są sąsiadujące ze sobą obszary. Jakby ktoś szedł...

– I?

– No i sprzedawał nielegalnie wyprodukowane towary. Podróbki. Na szkodę producentów, którzy płacą podatki. Wszyscy notują straty, producenci, hurtownicy, właściciele sklepów. Poważna sprawa, to jest kilka milionów.

– No... ciekawe.

– Zjawisko jest szczególnie mocno widoczne w okolicy 6 grudnia.

– Wiem, kto wam robi konkurencję. Święty Mikołaj.

– Tak! Nie. No, oczywiście, ktoś się podszywa. Ktoś udaje, rodzice go wynajmują, żeby dawał dzieciom prezenty... Nie płaci podatków, rozdaje podróbki.

– Ciekawe... I cóż w związku z tym? Mam dać zgodę na obławę na Świętego Mikołaja? Już za późno...

– Nie... Ale chodzi o zgodę na rewizję w kilkudziesięciu domach z tego rejonu. Znajdziemy podróbki, będziemy mogli zidentyfikować producenta...

Kopialsky popatrzył z kamiennym wyrazem twarzy na detektywa Kobolewa.

– Kilkudziesięciu domach... Pan się czasem z choinki nie urwał?

– Ale to koniecznie dla przerwania tego procederu!

– Rozumiem, że z powodu Świętego Mikołaja trzeba przewrócić zabawki w pokojach kilkudziesięciu maluchów, bo chodzi o nielegalne zabawki. Prawda?

–  Prawda – sapnął detektyw.

– Na pewno nie miał pan żadnej przykrej przygody z wielką choinką? – upewnił się prokurator, patrząc na detektywa z wyraźną troską.

– Ale...

– Panie Kobolew. Nie wiem, czy pan zauważył, że nasz Święty Mikołaj musiałby jeździć ciężarówką z przyczepą. Taką trzydziestotonową. – Stuknął w mapę. To są tysiące domów.

– Ale...

– Daję panu zgodę...

– Tak?

– Na znalezienie ciężarówki. Jasne?

Mężczyźni zwarli się spojrzeniami. Detektyw w końcu spuścił oczy i kiwnął głową.

– Jasne...

– Panie Kobolew! – zawołał prokurator, gdy detektyw ruszył do wyjścia.

– Tak?

– Czy pan naprawdę myślał, że jestem aż takim durniem?

– Świnia, nieużyta świnia – syknął Kobolew, gdy był już za drzwiami.

 

***

 

Cóż jeszcze można było o prokuratorze powiedzieć?

Andrew Kopialsky dzieci nie lubił. To znaczy nigdy nie przepadał za tymi małymi, rozkosznie okrutnymi stworzeniami, które, gdyby nie trzymać ich na smyczy, chętnie by sobie oczka powydłubywały.

Ponieważ był prokuratorem, może także dlatego, że sam nie miał dzieci, wiedział doskonale, jak bardzo te potworki były pozbawione wszelkich zasad. Tylko dlatego, że nie miały dość siły, nie robiły tego, do czego była zdolna ich psychika. Tylko dlatego, że ich władza była ograniczona przez dorosłych, podłości, jakimi nawzajem się częstowały, nie powodowały krzywd, których nie dałoby się wybaczyć.

Fakt pierwszy, ten, że prokuratora postrzegano jako biednego (lub choćby nie umiejącego rozsądnie wydać pieniędzy, które mieć musiał) oraz jako dziwaka, z faktem drugim, że nie lubił dzieci – łączyły się nieraz w niespodziewany sposób. W rezultacie obszar wiekowy, do jakiego zaliczali się ludzie, których ogarniało zdumienie tym, co wyczyniał, znacznie przekraczał zakres, jaki zdołali osiągnąć inni dziwacy. Zdarzyło się – było to kilka miesięcy po wizycie detektywa – że siedząc na ławce w parku, obserwował, jak może dwunastoletni Mulatek wjechał rowerem w gromadkę dzieci. Te go złapały mimo rozpędu i bez żadnych wstępów zaczęły bić.

– Puszczaj, to mój rower, zostaw go!

– Puszczaj, pieprzony Polaczku!

Mulat bez specjalnych protestów oddał rower i coś usiłował tłumaczyć.

– Przecież pozwoliliście mi jeździć. Miałem dziesięć minut!

– Wyp... Bambo! Spier... czarnuchu! – Koledzy kopniakami definitywnie wyjaśnili mu, o co chodzi. Mały pozbierał się z ziemi i odbiegł. Ktoś rzucił za nim połówką cegły, ale pogoni nie było. Chłopak, powłócząc nogami, ruszył w poprzek łąki. Nie wyglądał na takiego, którego po raz pierwszy wywalono z paczki. Raczej ów los musiał być jego powszednim chlebem. Szedł z nosem na kwintę, ale z rękami w kieszeniach, nawet nie zawadiacko, bardziej obojętnie. Najwyraźniej miał serdecznie gdzieś całą czeredę. Jeśli go coś gnębiło, to coś innego. Po pewnym czasie doszedł do ścieżki, rozejrzał się, co dalej, bo prosto nosa były gęste krzaki. Kopialsky pomyślał, że gdyby był w jego wieku, niechybnie dałby w nie nurka, lecz chłopak skręcił w jego stronę. Przeszedł kawałek i usiadł na sąsiedniej ławce. Andrew obserwował go spod oka i zastanawiał się, co też w głowie tego dzieciaka się dzieje? Czy czasem jutro rano nie znajdą jednego z tych tam, co go kopali, z kosą w plecach? Oto, jak nakręca się spirala przemocy. Że też nikomu w tej głowinie nie zaświta myśl, żeby przebaczyć. Naraz zobaczył, że chłopak płacze. Z nieruchomą twarzą, wpatrzony gdzieś daleko, za łąkę.

– Co, pobili cię? – zagadnął

– E! – machnął ręką Mulat. Milczał.

Kopialsky zastanawiał się, czym by tu rozładować sytuację.

– Jak masz na imię?

– Nie słyszał pan? Wołają na mnie Bambo.

– Przezywają.

– Przezywają... No, przezywają. Ale niech będzie Bambo. Mnie tam wszystko jedno. Nawet ładnie, prawda? – Uśmiechnął się nieszczerze.

– Boli cię? Mocno ci przyłożyli?

– Dupę trochę skopali, nie boli.

– To czemu ryczysz?

– A tak...

– Jak, tak?

– A po co panu wiedzieć?

– Zastanawiam się, jak poprawiać świat. Chciałbym wiedzieć, dlaczego ludzie są nieszczęśliwi – powiedział Andrew Kopialsky i sam się zdziwił tym, co powiedział.

Chłopak też zrobił wielkie oczy i przez chwilę patrzył na niego w skupieniu, starając się najwyraźniej ocenić, czy ten facet to nie świr przypadkiem.

– Chciałbym mieć rower – wyznał. – Pan pewnie ma rower?

– Nie mam – przyznał Kopialsky.

– No to ma pan samochód.

– Mam... stary.

– Jest pan biedny?

– E... raczej skąpy.

– Rozumiem. Mój wujek Maryjan też jest skąpy. Bo on, proszę pana, jest z Polski. Polska to bardzo biedny kraj.

– E... są biedniejsze.

– Pan też jest z Polski?

– No... Rodzice.

– No... Ale pan przynajmniej nie jest czarny... A jak człowiek jest z Polski i czarny, to nawet roweru mieć nie może – zakończył filozoficznie.

– A po co ci rower? – zapytał prokurator Kopialsky, który przecież był mistrzem w przesłuchiwaniu.

– A... pojeździłbym sobie. A potem czyściłbym i patrzył, jak się błyszczy.

– A nie chciałbyś nim gdzieś pojechać?

– E... rowerem?

– Ja kiedyś chciałem rowerem dojechać nad morze.

– I co, dojechał pan?

– Doszedłem. Na piechotę.

– Czyli nie dojechał pan! – ustalił materialną prawdę chłopak. – Nie kupił pan sobie roweru? To pan musi być jeszcze bardziej skąpy niż mój wujek. Pana rodzice to pewnie ze wschodniej Polski. Wujek mówił, że tam jest prawdziwa bieda!

– Może. A nie chciałbyś mieć samolotu?

– Samolotu? – zdumiał się Bambo.

– Samolotu. Zamiast pojeździć, to sobie trochę polatać.

– Pan latał samolotem?

– Latałem.

– Sam pan latał? Znaczy był pan pilotem?

– Tak... Awionetki. Taki samolocik dla rozrywki.

– Znaczy model samolotu.

– Nie! – niemal oburzył się Kopialsky.- Samolot. Duży, do którego wsiadasz i lecisz. Dwie osoby wchodzą.

– A! – zainteresował się Mulatek. – Fajnie było?

– Pewnie, że fajnie.

– Sam pan się nauczył latać?

– Nie. Zawsze się zaczyna z instruktorem.

– Umie pan wystartować? – zapytał nie wiadomo czemu chłopak.

– Umiem. Samolot zawsze wystartuje, jak mu się nie przeszkadza. A czemu pytasz akurat o to?

– Bo mnie się śniło kilka razy, że startuję. A potem nie wiem, gdzie wylądować.

– No, z lądowaniem to najgorzej. Lądowania trzeba się nauczyć. Najgorzej z oceną, ile jeszcze masz do pasa – zaczął tłumaczyć z zapałem.

– Często pan lata? – przerwał mu popularyzatorskie zapędy młody.

– Nie. Dawno nie latałem.

– Bo to dużo kosztuje.

– Tak. A ja jestem skąpy.

– Rozumiem. Ale żałuje pan, że nie ma pan samolotu?

– Nie.

Chłopak spojrzał zdziwiony.

– A nie ma pan ochoty polatać?

– Pewnie, że mam.

– Aha. Ma pan na komputerze symulator samolotu! – młody domyślił się.

– Nie. Wyobrażam sobie, że lecę.

– Jak to? – zdumiał się chłopak.

– Normalnie. Jak byłem dzieckiem, to też sobie różne rzeczy wyobrażałem. Na przykład, że jestem pilotem. Popatrz! – Zademonstrował, wskazując powietrze. – Dźwignia gazu silnika, wolant, pedały. Startujemy! – Przesunął wyimaginowaną dźwignię do przodu, podniósł nogi, jakby opierał na pedałach i najwyraźniej zaczął się wznosić w górę. Wyciągnął rękę po mikrofon i zameldował – Tu es pe dwadzieścia trzy do wieży, tu es pe dwadzieścia trzy do wieży. Wchodzę na krąg, wysokość siedemset metrów, prędkość trzysta, proszę o pozwolenie wejścia... No i co? Po co mi samolot? – zapytał, opuszczając nogi na ziemię.

Młody patrzył chwilę z niedowierzaniem.

– Wie pan co? Ja jestem z Polski, jestem czarny, ale pan to dopiero ma przewalone. Pan o! – Zakręcił fisia na czole.

Kopialsky uśmiechnął się promiennie.

– Masz rację. Jak byłem mały, to wpadłem pod zaprzęg Świętego Mikołaja. Pierwszy renifer kopnął mnie w czoło i od tamtej pory ciągle fantazjuję!

Mulatek popatrzył na niego jeszcze chwilę, jak na okaz w ZOO, po czym strzyknął fachowo śliną, wstał i ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach ruszył w swoją stronę.

Kopialsky specjalnie się nie zdziwił, gdy kilka dni później w drzwiach jego gabinetu pojawił się ów Mulatek, prowadzony za kołnierz przez policjanta. Za nim szła matka, całkiem ładna Murzynka, pewnie także Mulatka, lecz o cerze czarnej jak heban, potem jakiś rozsierdzony obywatel, któremu ów czarniawy potomek zwycięzców spod Wiednia narobił kuku. Andrew słuchał na przemian o tym, że wszystkich imigrantów trzeba odesłać w cholerę na Madagaskar, o tym, że tatuś z bohaterskiego kraju zrobił mamusi alleluja, czyli Bambo, i zniknął. Najmniej w tym wszystkim było o meritum sprawy, czyli powybijanych oknach, czy czymś równie poważnym. Kiedy drzwi się zamknęły za tym towarzystwem, sekretarka, która pisała cały czas protokół, jęknęła:

– Widzi pan, jaki teraz ta młodzież! Jaki upadek obyczajów!

– Nie młodzież, moja pani. Nie tylko. I nie upadek obyczajów. Głupota. Wszystkich ich bym za głupotę przełożył przez kolano. A może... zbytnie przywiązanie do rzeczywistości? – zamyślił się.

 

***

 

Ciekawe, że choć brakowało mu piątej klepki, Andrew Kopialsky był osobistością znaną i poważaną. Pomimo różnych dziwactw, pomimo starego samochodu i ciut poprzecieranych butów. Do kanonu politycznej poprawności należało przynajmniej szanowanie go. W duchu ludzie myśleli o nim różnie, po kątach szeptem sobie pokpiwali, ale bynajmniej nie głośno. Bali się bowiem jego ciętego języka. Kopialsky jak nikt inny potrafił publicznie zrobić durnia niemal z każdego. Ta umiejętność wyszła na jaw kilka lat wcześniej. Sędzia Abichowas poprosił go o drobną przysługę, obecność podczas politycznej debaty, i dyskretne lub jawne, gdyby dyskretnie się nie udało, poparcie. Trzeba zaznaczyć, że próżno na podstawie tego, co prokurator mówił, wywodzić coś na temat jego prywatnych poglądów. Człowiek, który od lat był przyzwyczajony do prezentowania na sądowej sali strony, po prostu potrafił znaleźć właściwe argumenty do wykonania zadania. Czy były prawdziwe – trudno powiedzieć. Wszak zawsze do tej pory był jeszcze adwokat i sędzia, którzy brali na siebie ciężar rozplątania tego, co bywało, pracowicie motał. A tu na dodatek nie wydawano żadnego wyroku. Czyż był jakikolwiek powód do odmówienia sobie przyjemności erystycznych popisów? Oto jakiś masywnie zbudowany młody człowiek z ogniem w oczach opowiadał się za wprowadzeniem szubienicy dla bandytów.

– Badania wykazały, że społeczeństwo więcej kosztuje złe prawo, jak pełne więzienia – grzmiał.

– A wie pan, to ciekawe. Bo ja znam badania, które wykazały, że pasta Super Biały Ząbek jest lepsza od wszystkich innych past Colgate, czy jak się te firmy nazywają.

– Proszę pana, nasza partia ma najlepszych ekspertów, te badania są uznawane na całym świecie! Pan jest prawnikiem?

– Hmm – zastanowił się Kopialsky. – Trudno powiedzieć, prawnikiem, owszem, prokuratorem. W sumie się cieszę, że chce pan wprowadzić karę śmierci. Bo jak będę mógł powiesić, będę ważniejszy. Będę miał więcej władzy nad obywatelami. Pańska partia jest, zdaje się, za rozbudową, czyli umocnieniem państwa? Czy za minimalnym aparatem administracyjnym? Doprawdy, nie pamiętam pomieszało mi się... – Nie dał jednak odpowiedzieć politykowi, tylko ciągnął dalej: – Ja się cieszę, proszę pana, bo będę więcej zarabiał, i pan sędzia będzie więcej zarabiał, bo jak ma się większą władzę, zawsze się więcej zarabia. Nawet sprzątaczka, pani Esia, też więcej zarobi. A wieszać ostatecznie przecież nie musimy, nie? Wystarczy sama możliwość. Czy może pan obiecać, że gdy dotknie nas ta ogromna odpowiedzialność, będziemy lepiej zarabiali?

Zwolennik radykalnych rozwiązań patrzył na Kopialsky’ego wzrokiem, który powinien był go natychmiast spopielić. Niczym wyrzut sumienia, obok łakomych haseł surowej sprawiedliwości, stawała na wokandzie nader niewygodna sprawa pieniążków. Ze swym specem od mediów ustalili strategię na to spotkanie, właśnie chodziło o to, żeby nic nie było o pieniążkach, tylko o wartościach podstawowych. Pojęcia nie miał, jak uratować strategię! Już widział oczyma duszy, jak w pole niczym głodne ogary ruszają finansowi eksperci, którzy za chwilę nie zostawią z niego ani kosteczki, bo na pieniądzach się nie znał. Kopialsky zaś z miną niewinnego idioty siadał pomiędzy mniej czy bardziej anonimowym tłumkiem publiczności.

Pierwszy występ tak bardzo się spodobał, że zaczął się pojawiać, za usilnymi namowami prezenterów i producentów programów, już stale. Sam przed sobą tłumaczył to bynajmniej nie wrodzoną inteligencją, lecz raczej tworzeniem swoistego koktajlu. Owszem, treść wypowiedzi się liczyła, lecz do tego dochodził i jego wygląd, jak przeczytał o sobie w gazecie: „niczym jeden z braci Marx”, ton głosu, ruchy, które czyniły z niego postać charakterystyczną, łatwą do zapamiętania. Jak nikt inny potrafił przyczepić się do z pozoru oczywistych w swej przydatności pomysłów, jak nikt inny sprowadzić szlachetne chęci interlokutora do osobistych zysków. Jak nikt inny potrafił, nie mówiąc nic zobowiązującego, wykazać, że ktoś tu liczy na ludzką naiwność, że zwyczajnie chce naciąć ludzi. Lecz owe wycieczki nie przekonywały. Kopialsky miał inną technologię udziału w dyskusji. Spuszczał powietrze z balonów. Poza tym lał równo tych z prawicy jak i z lewicy. Kiedy jakiś zielony czy czerwony z emfazą przekonywał do wprowadzenia konnego transportu do centrum miast, Kopialsky podbił piłeczkę i zaproponował wyłączenie wody.

– Ilu ludzi znajdzie pracę jako woziwody! – zawołał z entuzjazmem.

Od kiedy zaczęto go zapraszać na publiczne debaty z politykami, ludzie szybko się przekonali, że ten, który miał nieszczęście mieć na sali Kopialsky’ego, miał po prostu przewalone. Na Kopialsky’ego nie pomagały strategie wymyślane przez najlepszych speców od public relation. Ten bowiem za każdym razem potrafił czymś zaskoczyć. Z czasem pozwalał sobie na wręcz wybryki. Kiedy głośno rozszlochał się w studio podczas wywodu o ciężkim losie gejów, zdawało się, że jego kariera i telewizyjna, i zawodowa się skończyły. Rozpętała się burza z piorunami. Groził mu nawet proces sądowy . Lecz wobec tego, że nie było szans na udowodnienie, że szlochał złośliwie, a nie na skutek wyjątkowego przypływu współczucia, a i pewnie dlatego, że konfrontacji z nim bali się też wszyscy adwokaci, którym proces mógł z dużym prawdopodobieństwem popsuć reputację, rzecz rozmyła się tylko na pogróżkach.

Jakiś czas po prostu dobrze się tym wszystkim bawił, unikając angażowania się w jakiekolwiek sprawy. Trzymał się z dala od wszystkich brudów świata polityki, od sporów na śmierć i życie, prowokacji, zdrad popierania jednych przeciw drugim. Łaził w swoich starych, podartych butach, jeździł rozklekotanym gratem, wieczorami czytywał książki. Jeśli nawet nie był szczęśliwy, na pewno nie nieszczęśliwy. A jednak nie ma na tym świecie niczego wiecznego, niezmiennego czy doskonałego. Najtwardsze granity drążą krople wody, góry rozsypują się od działania wiatru. Cóż dopiero człowiek?

Któregoś dnia Kopialsky zauważył, że istnieje coś takiego jak popularność. Czytając gazetę, natrafił na notatkę sądową, że kogoś zatrzymano, oskarżał zaś znany z „telewizyjnych popisów prokurator Kopialsky”. Dziennikarz był rozczarowany, że w oskarżycielskiej mowie znalazł się tylko jeden dowcip oraz że Kopialsky nie zażądał na przykład kary dożywocia.

– Idiota – mruknął prokurator do siebie, zdziwiony też przy okazji tym, jak bardzo go to obeszło.

Potem nie wyrzucił przedstawiciela firmy Media Group Investment na zbitą mordę. Dlaczego? Pewnie przedstawiciel trafił na jego słaby dzień. A może zwyczajnie nie było powodu, żeby go wyrzucać? W każdym razie niewielki człowiek o pomarszczonej twarzy i szczurzym uśmiechu usiadł za stołem i zaczął go przekonywać. Że na przykład powinien zrobić karierę polityczną.

– Proszę pana. Absolutnie nie chcemy ingerować w pana poglądy. Przeciwnie, zainwestujemy w pana jako człowieka. Rozumie pan?

– Jakie będę miał zobowiązania?

– Nie... Nie! Żadnych zobowiązań. Wyjaśnię, dlaczego powinniśmy to zrobić. Będziemy się mogli panem pochwalić. Pańska kariera to może być produkt reklamujący nie tylko pana, ale i naszą firmę. Koszty są minimalne... Pan rozumie, że w pana wypadku nie ma mowy o jakiejś kosztownej kampanii. Pan sobie sam wyrabia, ba, wyrobił!, odpowiednią popularność. Pana nazwisko jest znane. Czas to wykorzystać. Czy ten samochód przed domem to pana?

– Tak...

– No... To model, powiedzmy, sprzed dwudziestu lat. Nie chce pan mieć nowszego? Takiego z ABS, z ksenonowymi reflektorami, z klimatyzacją?

– Szczerze mówiąc... Jestem dość przywiązany do tego samochodu – powiedział Kopialsky. Powiedział tak przekonująco, że osobnik z Media Investment Group zamilkł skonfundowany.

Kopialsky, pomimo że wiedział, iż to wszystko funta kłaków warte, zaczął śledzić w Internecie wyniki badań swojej popularności. Sprawdzał, ile osób głosowało na niego, czytał opinie. Te bywały, jak to w Internecie, pełne zachwytów i wręcz żenujących pochwał, jak i niesmacznymi kalumniami, jakie na niego rzucano. Zdawało mu się, że zwyczajnie go to bawi, że nic nie mogą go obchodzić wypociny niemądrych przecież ludzi... lecz trochę go to wciągało. Zaczął się też łapać na tym, że cenzurował to, co mówił, pod kątem ewentualnych opinii.

Przyszedł taki dzień, że pomyślał o sobie, że faktycznie, ów Mulatek miał rację. Że to on, na skutek owego fisia, ma przewalone. Miał dojechać do pracy na umówione spotkanie. Stary samochód, w którym wysiadało już wiele rzeczy, odmówił posłuszeństwa. Andrew kręcił zajadle rozrusznikiem. Nic, tylko rzężenie. W końcu musiał sobie powiedzieć prawdę: padła całkowicie pompa paliwowa. Wezwał taksówkę, która oczywiście utknęła gdzieś w korku. Spóźniony, jechał wściekły na siebie.

Jak to bywa, gdy człowieka dopadnie zły humor, Kopialsky dołożył sobie do tego inny problem. Stwierdził stanowczo, drogą bardzo solidnej analizy, że nie ma sensu kupować starego samochodu z drugiej ręki, czego był do tej pory gorącym zwolennikiem. W duchu wygłosił przeciw sobie gorącą filipikę, oskarżając się o traceniu czasu, stwarzanie zagrożenia i przesadnie śmieszne skąpstwo. Jednocześnie uznał, że niebezpieczne jest naruszenie zapasów mamony, które wsadził na jakieś terminowe fundusze. W pracy sprawdził na stronie internetowej ceny nowych samochodów. Popsuły mu całkowicie humor. Wolnej gotówki miał o wiele za mało. Nie chciał brać pożyczki, znał zbyt wiele historii z nieuczciwymi bankami, był przecież prawnikiem. A w ogóle wyjdzie o jedną trzecią drożej. Powiedzmy sobie to szczerze: choć mógł właściwie za pieniądze wyjęte niemal z portfela kupić sobie całkiem porządne auto, rzecz całą potrafił sobie tak przedstawić, że poczuł się biedny.

Był to najlepszy nastrój do tego, żeby zacząć się staczać. Lecz był czas, że nazywał się Andrzej Kopiński, więc zamiast pójść do baru i się upić, znalazł odpowiedni sklep, nabył za grosze rzeczoną pompę i zamontował, klnąc zimno na konieczność wykonywania fizycznych robót do swego wehikułu. Po czym okazało się, że owszem, silnik odzyskał dawny wigor i że katastrofa finansowa w najbliższym czasie mu nie grozi. To wszystko jednak nie poprawiło mu humoru.

– Jesteś takim samym gratem jak ten twój samochód – powiedział sobie, patrząc na fragment własnego odbicia, jaki dało się zobaczyć w lusterku odblaskowym. Diabli wiedzą, co to miało znaczyć, ale generalnie chodziło o to, że poczuł się niedowartościowany, zwłaszcza finansowo, lecz nie tylko.

Zapewne po raz pierwszy Andrew Kopialsky zaczął robić to, o co apelują do dzieci rodzice, mówiąc „zastanów się nad sobą”. Bynajmniej jednak owa czynność nie była po prostu zastanawianiem się kim się jest, co się osiągnęło i czy się zmierza w kierunku, o który zawsze chodziło. Temu Kopialsky oddawał się z ochotą często, co wieczór, czasami w trakcie dnia, a nawet na sali sądowej, gdy rozprawa grzęzła w proceduralnych meandrach. Prokurator często i chętnie odwoływał się do swych prapoczątków, gdy jako chłopiec wdrapywał się na czereśnie, konfrontował siebie i to, co zrobił, z ideałami. Jednak po raz pierwszy zadał sobie pytanie, dlaczego ugrzązł na tym swoim stołku? W skomplikowanych drogach sądowych awansów jednym z najistotniejszych czynników był czas. Jeśli ktoś na pomniejszym stanowisku przez wiele lat nie narozrabiał, była spora szansa, że nie narobi bałaganu i na wyższym. Andrew Kopialsky miał wszystkie potrzebne papiery, żeby zostać sędzią. Mógł także awansować na prokuratora okręgowego, lecz tam już wiały śmierdzące wiatry polityki. Wolał więc się trzymać pewnych stołków. Otóż był już wielki czas, nie tylko on o tym wiedział, mówiło mu to wiele osób, żeby sędzia Abichowas wystąpił z jego kandydaturą. Owszem, sam Kopialsky mógł rozpocząć starania o swój awans, lecz wiedział, że szanse będą minimalne. Kopialsky nie potrzebował się długo zastanawiać. Wiedział. Problem tkwił w jego niezależności. Nie miał dzieci, więc tym bardziej nie mógł ich posyłać do elitarnej szkoły Paula Ordo. Nie miał żony, więc nie bywał na żadnych przyjęciach, zwisało mu, czy na przykład sędzia Abichowas przyśle zaproszenie na ogrodowe party u siebie, czy też nie. Wiadomo, że nie przyjdzie nigdzie. Nie prowadził żadnych interesów, więc nie musiał odpowiadać na pytania Alberta Kenua zajmującego się podatkami. Nie należał do żadnej politycznej partii, więc wszyscy szefowie lokalnych oddziałów obawiali się go w równym stopniu. Niektórzy jego znajomi albo tacy, którzy znali go tylko z występów w telewizji, sugerowali, że to, co go spotyka, to zwyczajny rasizm. Za jego pochodzenie z dalekiego, zimnego, katolickiego, więc dzikiego i zacofanego kraju. Kopialsky nie miał żadnych wątpliwości, że nie o to chodziło.

– Ty jesteś dla nich groźny – powiedział sobie.

Paradoksalnie chyba do wszystkiego dokładała się jego fachowość, a może nawet błyskotliwość w robocie. Do legendy przeszła sprawa narkotyków w Szkole Tańców Latynoamerykańskich. Wbrew nazwie była to zwykła szkoła z prawie państwowym statusem. I osiągnięciami bliskimi tym, jakie miewała ta Paula Ordo. No i nagle wybuchł skandal: dwu detektywów nakryło jednego z najlepszych uczniów tej szkoły na handlu prochami. Niezbity dowód w postaci plastykowej torby z białym proszkiem skłonił Kopialsky do oskarżania. A jednak, już w trakcie procesu, prokurator zrobił coś z punktu widzenia swego urzędu zupełnie absurdalnego. Zabrał się za trzepanie przeszłości owych wspaniałych detektywów. Była to robota dla adwokatów chłopaka, lecz Kopialsky stracił wiarę w jego winę, gdy posłuchał, jak przyznaje się do wszystkiego. Narkotyki miał otrzymywać od jakiegoś nieznanego osobnika. Plątał się w odpowiedzi, jak miało wyglądać rozliczenie. Kopialsky’emu wystarczyło jedno pytanie, bo zorientować się, że oskarżony o szczegółach handlu, a nawet brania, musiał słyszeć od kogoś. Ruszył więc do archiwum. Po kilku godzinach grzebania zadzwonił do znajomego pismaka. Na drugi dzień miał torbę prochów, które składem okazały się bardzo podobne do tych ze sprawy. Prokurator, niczym pies gończy, obwąchał wszystkie kąty, po których obracał się groźny handlarz narkotyków i natrafił na opowieść o jakiejś dziewczynie. I tak zdumieni przysięgli, i sędzia Abichowas usłyszeli w mowie końcowej, że on, prokurator, wycofuje wszystkie oskarżenia, albowiem dwaj znakomici detektywi zmusili Adriannę Beley, by ta uwiodła oskarżonego Mateo Ostroze, po czym namówiła go do przechowania jakiegoś trefnego towaru, który nawet obiecywała na drugi dzień oddać na policję. Prokurator zobaczył wówczas w twarzy sędziego strach. Cała intryga nie była zbyt finezyjna i miała spore szanse spruć się niczym stare skarpety, gdyby chłopak powiedział o dziewczynie na samym początku. Lecz gdyby załamał się później – co narzucała logika, wszak był zakochany – to bez odnalezienia pięknej nieznajomej byłby kompletnie niewiarygodny. Rzecz, choć ryzykowna, była dobrze przystosowana do sądowych procedur. Niezwykłe było to, że Kopialsky tak łatwo i skutecznie rozłupał w intrydze najtwardsze orzechy. Jak po sznurku trafił do prawdziwego handlarza, u którego dwaj niezwykli policjanci kupili towar, i ustalił, kim była romantyczna kochanka. Na tych dwu punktach opierało się bezpieczeństwo spiskowców i obie twierdze padły niemal bez wystrzału.

Otóż nie było problemu, że prokurator Kopialsky zapuszkował gliniarzy. Nawet nie chodziło chyba o to, że zdradził machinę wymiaru sprawiedliwości. Owszem, dziennikarze chętnie pisali, że w New Homsow istnieje sitwa, Grupa Trzymająca Wszystko. Lecz tak naprawdę był to bunt tych, którym się nie powiodło, przeciw tym, którzy mieli trochę więcej szczęścia w życiu. Nie, nie chodziło o to, że Kopialsky ze swymi śledczymi zdolnościami może odkryć ów spisek władzy. Chyba także nie o to, że może popsuć mafijne powiązania za jakimi biegali pismacy z brukowców. Co mogło łączyć sędziego Abichowas i Alberta Kenua? Jeśli by nawet były jakieś szwindle w interesach sędziego i urzędnik skarbówki pomagał je ukryć, to mogło chodzić o jakieś niewielkie pieniądze. Kopialsky był prawie pewien, że nie było żadnych lewych dochodów czy skrytych interesów. Owszem istniało Lepsze Towarzystwo, które popierało się w granicach przyzwoitości. Paul Ordo, jeśli nawet naciągał stopnie uczniów, to nie mógł robić tego zbyt ostentacyjnie, podobnie jak sędzia nie mógł wydać wyroku wbrew faktom. Lecz on, Kopialsky, nie potrzebował ich, nie potrzebował tym bardziej, że będąc tak dobrym, tworzył sobie sukcesy sam, podczas gdy ich sukcesy powstawały tylko dzięki wzajemnemu popieraniu się. Jego wielkość była niezależna, podczas gdy ich wielkość była tylko cieniem wzajemnego ściskania sobie dłoni, poklepywania po plecach i zapewniania o przyjaźni. Kopialsky miał już i tak wysoką i ugruntowaną pozycję, nie można było dopuścić, by miał jeszcze wyższą! Zwłaszcza, że tak otwarcie głosił, że brak mu piątej klepki...

– Nie lubią cię – powiedział sobie Kopialsky któregoś sierpniowego popołudnia. Tego samego dnia sprawdził, że płaca sędziego jest o jedną trzecią wyższa od jego pensji. Wyliczył, że gdyby ją dostał, za trzy miesiące kupiłby sobie nowy samochód bez kłaniania się bankom, wycofywania lokat, bez jakiegoś zaciskania pasa. Owo zastanowienie się nad sobą w kluczowym punkcie sprowadzało się do stwierdzenia, że nigdy w życiu nie chodziło mu o niebieską koronę. Świętoszkowatość, obłąkane trzymanie się zasad, zwłaszcza przepisów, nigdy nie było tym, co miał w życiu osiągnąć. Nigdy też nie marzył o pozycji dysydenta i outsidera. Widział siebie raczej jako człowieka, który na niejedno umie popatrzyć przez palce, bo zna życie, lecz jednocześnie prawdziwej kanalii nie popuści. Tymże tropem doszedł Kopialsky do wniosku, że gdyby popracował nad tym, żeby go „oni” polubili, zapewne bardzo by swojej karierze pomógł. Wszelako ów wniosek nie doprowadził chwilowo nawet do stadium decyzji, że popracować winien, nie mówiąc tego, w jaki sposób. Gdzieś bowiem zupełnie niespodziewanie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Kopialsky nie bardzo wiedział, co ono mówi, przed czym ostrzega, lecz chodził z tą poświatą w głowie, nie bardzo wiedząc, co z tym począć. Po jakimś czasie przyzwyczaił się, przestał nad tym zastanawiać. Zapewne doszedł do wniosku, że miał do czynienia z jeszcze jednym tabu. Każda zmiana sposobu postępowania rodzi lęki, przecież i nie ma co się nią przejmować. I tak zastygł bez działań w niejasnych sprzecznościach duszy.

 

***

 

Pewnego wrześniowego ranka usiadł na ławce, w pobliżu tego miejsca, gdzie spuszczono manto Mulatkowi. Wtedy pojawił się Święty Mikołaj. Kopialsky specjalnie się tym nie zdziwił. Ostatecznie okazje do wręczania prezentów dzieciakom się zdarzają mniej więcej tak często jak okazje do wypicia. A kto, jak nie święty Mikołaj ma wręczać prezenty? Zresztą powodów do przebrania się w strój Mikołaja są tysiące i nie ma najmniejszej potrzeby ich dochodzić. Lecz Kopialsky, choć się nie zdziwił, to jednak speszył jak wszyscy diabli. Święty Mikołaj zastał go w dziwnej pozycji na ławce, dokładnie z ręką na dźwigni gazu, z nogami na orczyku.

– Podchodził pan właśnie do lądowania? – zapytał Święty Mikołaj.

– A wygłupiam się – odparł czerwony jak burak prokurator, opuszczając pośpiesznie nogi i przybierając cywilizowaną pozycję człowieka na ławce w parku.

– Nie, pan lądował – uparł się święty – To jakaś cesna, niewielka awionetka, sądząc po tym, jak pan sięgał do dźwigni klap.

– No... – jęknął raczej niż odpowiedział prokurator, dając do zrozumienia jak mógł najdobitniej, że temat najchętniej by zamknął.

– Fantazja to potęga – ciągnął nieubłaganie święty.

– Pewnie – musiał potwierdzić prokurator, patrząc gdzieś w bok.

– Wie pan, ja też tak sobie fantazjuję, często. Że na przykład ludzie mają o wiele więcej fantazji niż mają jej w rzeczywistości.

Prokurator spojrzał na przybysza autentycznie zaciekawiony.

– I co?

– Świat jest lepszy, proszę pana. Lepszy. Człowiek z fantazją jest szczęśliwszy.

 

***

 

Kopialsky przewidywał kłopoty, skoro dość niespodziewanie kilka osób chciało się z nim umawiać. Było to tym bardziej prawdopodobne, że pojęcia nie miał, o co chodzi.

Detektyw Paul Kobolew chciał tym razem zezwolenia na kontrolę w Stowarzyszeniu Świętego Marcina, które zajmowało się zbieraniem zabawek dla dzieci.

– Znowu Święty Mikołaj? – zapytał melancholijnie Kopialsky.

– Zbliża się czas zakupów...

– Panie Kobolew. Zgadzam się. Ale pod warunkiem, że nie będzie zawracania głowy jakimiś domniemaniami. Czy pan wiesz, czego pan szukasz? Jak ma wyglądać ten trefny towar?

Detektyw milczał.

– Znaczy, chcesz pan iść u siostrzyczek zakonnych szukać... hm – zwiesił dla podkreślenia dwuznaczności – dziury w całym?

Detektyw chwilę pomyślał, potrzeba było kilkudziesięciu sekund, nim dotarło do niego, że w ten sposób prokurator chciał mu wytłumaczyć, jak rzecz opinia publiczna odbierze, i po prostu wyszedł.

Kolejnym interesantem okazał się sędzia Abichowas. Ku pewnemu zdziwieniu Kopialsky’ego chodziło mu o to samo: o kontrolę u siostrzyczek. Sędziemu towarzyszył Albert Kenua.

– Moi panowie – odpowiedział im po wysłuchaniu wielce zagmatwanego wstępu – przecież w gestii pana, panie sędzio, leży możliwość zmiany mojej decyzji, więc o co chodzi?

Chodziło oczywiście o praworządność. Sędzia nie chciał wywierać oficjalnych nacisków na prokuratora. Oficjalny nacisk równał się pismom urzędowym, te zaś wyjaśnieniom, a faktycznie dochodzeniu, czemu mianowicie sędzia chciał lub musiał interweniować. Otóż... sam przyznawał, że powodów do interwencji, dość wyraźnie określonych w przepisach, którymi to powodami mogło być zasadniczo złamanie procedur przez prokuraturę, nie było.

– Chodzi więc o to, bym to... – Kopialsky zwiesił znacząco głos – wziął ogień... – zrobił pauzę przy słówku „ogień” najwyraźniej dla zaznaczenia, że jednak chodzi o zupełnie inną lepką i miękką substancję – ...własnymi rękami?

Pomyślał o pompie paliwowej, o możliwych zarobkach, o tym, że walczył z tą bandą od dwudziestu lat. Że walka jest bezskuteczna, bo to walka z ludzką głupotą.

– Dobrze, panowie. Ale ograniczam warunki. Jeśli zostanie znaleziony jakiś podejrzany towar i tak ma być zwrócony siostrzyczkom. Jasne?

– To naruszenie przepisów! – uniósł się przedstawiciel skarbówki

– Nie, panie Kenua. Nie przeczytał pan tych przepisów do końca – powiedział Kopialsky, patrząc urzędnikowi prosto w oczy. Albert wspomniał na opasłe tomiska stojące w jego szafie i pokiwał głową na znak zgody.

 

***

 

Następnego dnia prokurator siedział na ławce w parku z poczuciem, że dał dupy. Po prostu. Z jakiej paki państwowi urzędnicy mieli się zajmować rozgrywkami pomiędzy firmami? Walka konkurencyjna to bynajmniej nie działka sądów! Oczywiście, że tak zwanym porządnym obywatelom, którzy płacą wielkie podatki, wydaje się, że wynajmują sobie sędziów i prokuratorów i że ci powinni z racji pobierania pensji być na ich posyłki. Ale on był właśnie od tego, żeby takie pomysły wybijać z głowy. Czy jednak tylko on?

– Walka z wiatrakami – powiedział na głos.

– Nie... Wygląda, że ze Świętym Mikołajem – odpowiedział osobnik w stroju Świętego Mikołaja, który cichcem przysiadł się na drugim końcu ławki. – Pan wie, panie prokuratorze, że był kipisz u Świętego Marcina?

– Wiem – odparł ponuro Andrew i zapytał niezobowiązująco: – Skąd pan wie, że jestem prokuratorem?

– Wiem... Pewnie z telewizji. Występował pan.

– Aha – odparł Kopialsky i zdziwił się, że mu to naturalne wytłumaczenie nie przyszło do głowy. – A o kipiszu i Świętym Marcinie skąd się pan dowiedział?

– Przyłożyłem ucho! – roześmiał się Mikołaj.

– Zaraz... chłopcy coś narozrabiali? – zaniepokoił się Andrew

– Całe miasto o tym mówi. – Mikołaj nie tracił humoru.

Prokurator przeciwnie. Złapał za telefon komórkowy. Po kilkunastu minutach był w gabinecie Alberta Kenua.

– Słucham? – Urzędnik zdziwił się nieco widokiem prokuratora.

– Chciałem poinformować pana, że chyba będę zmuszony prowadzić formalne dochodzenie w sprawie tej rewizji u Świętego Marcina.

– Ale... wydał pan zezwolenie.

– Przekroczono warunki zezwolenia, panie Kenua.

– W ramach moich obowiązków służbowych...

– Ja również. Zapewniam, że jeśli tylko dostanę zawiadomienie od sióstr, ja również w ramach obowiązków służbowych.

– Chce pan działać na szkodę państwa?

– Panie Kenua. Niech pan ugłaska siostrzyczki. Jasne?

Albert Kenua zrozumiał, że owszem, posiada artylerię na pokładzie, lecz wystrzelił do krążownika, który jest poza jej zasięgiem. Krążownik zaś jeszcze nie strzela, ale tylko dlatego, że liczy na jego rozsądek. Nie pozostawało nic innego, jak wykonać zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i czym prędzej rejterować.

– Niech pan wymyśli – od drzwi dodał prokurator – po cholerę było pruć te stare miśki? Teraz wymyśli pan wiarygodne, zgodne z obowiązującymi przepisami i zaleceniami badanie. Ja wiem, że to będzie trudne, ale muszę to mieć. Bo inaczej z urzędu się panu do dupy będę musiał dobrać. To może się skończyć sprawą o zniszczenie mienia o znacznej wartości. Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, że część tych miśków mogła mieć wartości kolekcjonerskie.

Kenua zrozumiał, że na dodatek wpakował się w pole minowe.

 

***

 

Jakieś półtorej godziny po awanturze Kobolew stawił się u prokuratora z papierową torbą.

– Te zabawki nie mają metki producenta – stwierdził tryumfalnie. Na dowód wydobył pluszowego, żółtego miśka i postawił na biurku. – U nas nigdy takich nie produkowano!

– Faktycznie – przyznał prokurator. – Tu nigdy.

– No, niech pan tylko zobaczy, to prosty worek z trocinami. – Detektyw, zgorszony, wydobył innego miśka, na wpół wypatroszonego, zapakowanego w foliowy worek, żeby się nadziewka nie rozsypywała.

– A czego się pan spodziewał?

– No... wie pan. Normalny miś gada do dzieci! Ma mikroprocesor.

– Normalny?

– Tak... Niech pan zobaczy w jakimkolwiek sklepie. A te są bez znaków, wyprodukowane nie wiadomo gdzie.

– Wiadomo, panie detektywie. Wiadomo.

Kobolew spojrzał nieprzyjaźnie, bo spodziewał się ciosu.

– Trzydzieści lat temu w kraju, którego już nie ma na mapie. Domyśla się pan, jak się mógł nazywać? Nie? Polska Rzeczpospolita Ludowa. No i już go ni ma. O czym powinien pan wiedzieć z historii, gdybyś pan nie wagarował.

 

***

 

Po Kobolewie zjawił się Kenua.

– Mam ekspertyzę naszego rzeczoznawcy. – Podał tryumfalnie papier.

Kopialsky czytał z miną człowieka, któremu kazano jeść bardzo kwaśną cytrynę.

– Więc tak, pana rzeczoznawca wycenił wartość handlową jakieś trzydzieści centoli za sztukę? – zaczął z przekąsem.

– Tak... To jest rządowy rzeczoznawca!

– Na jakim rynku?

– No... Na rynku gdyby próbować sprzedać.

– Pan wie, panie Kenua, co zrobi adwokat, jak coś takiego pokażę w sądzie? Zaproponuje mi te miśki po piątaku. Żebym je sprzedał i po dysze na sztuce zarobił. Jeśli wiem gdzie.

– Mówił pan o mieniu wielkiej wartości...

– Tak, panie Kenua. Ale o możliwej wartości kolekcjonerskiej. Nie o stratach przemysłu zabawkarskiego. Tylko o tym, ile można czasami dostać za takie coś na aukcji. Czasami, panie Kenua. Fakt, że czasami można, upoważni kogoś do narobienia nam koło pióra. Wystarczy, że udowodni, że jakiś misiek był licytowany. Rynek kolekcjonerski nie ma nic wspólnego z rynkiem zabawek. Dla dzieciaków te miski są nic nie warte, teoretycznie mogą za nie zapłacić jacyś powaleni na punkcie zabawek dorośli. Myli pan pretekst z faktem. Jasne?

– No, ale ta ekspertyza...

– To kompromitacja. Gość rzeczywiście się napracował, wyliczył ilość materiału, sieczki, koszty magazynowe. Fajnie, a adwokat zaproponuje mi te miśki po piątce, ba, za połówkę. I co? Panie Kenua, nie każdą ciemnotę wciśnie ludziom księgowy, zwłaszcza adwokatowi.

– Ale... To rzeczoznawca rządowy... – jęknął urzędnik.

Zapadła chwila milczenia, w trakcie której jeden mężczyzna zastanawiał się, czy to rzeczywiście bezmiar ludzkiej głupoty, czy podstęp, zaś drugi intensywnie myślał nad tym, co usłyszał. Ciszę przerwało pukanie i do pokoju weszli sędzia Abichowas i Paul Ordo. Nastąpiły zdawkowe, kłopotliwe przywitania, usadzanie gości, i Kopialsky mógł w końcu wrócić do meritum.

– Panie Kenua. O co tu chodzi? Może lepiej niech mi pan powie, to... wszyscy unikniemy kłopotów.

– Jest taki fundusz inwestycyjny, nazywa się W23E – wyjaśnił sędzia Abichowas, zastrzegając, że oczywiście nic w nim nie ma. – Natomiast nasi przyjaciele mają – dodał. – Ten fundusz inwestuje w akcje przemysłu zabawkarskiego.

– Jak do tej pory – wyjaśniał Paul Ordo – zawsze regularnie przed świętami wartość akcji przemysłu zabawkarskiego rosła, wobec tego rosła wartość W23E. Można było, zakupując i odsprzedając akcje, zarobić około piętnastu procent. Niestety... Weszła nam w paradę nieuczciwa konkurencja – zakończył niemal płaczliwie.

– Rozumiem, że pan stracił? – domyślił się Kopialsky. Nie musiał pytać pozostałych. Widać było po minach, że zarówno przyjaciele Abichowasa, jak Alberta Kenua musieli nieźle wtopić na W23E. I że jakimś cudem uderzyło to wszystkich obecnych w jego pokoju po kieszeni, mimo że niektórzy z racji pełnionych urzędów w nic inwestować nie mogli.

– Ktoś rozwozi zabawki poza rynkiem, poza sklepami, od domu do domu – rzucił dramatycznie Ordo, który zapewne stracił najwięcej, i położył na stole szarą kopertę. – To materiały z naszego śledztwa w tej sprawie, jakie zleciliśmy firmie consultingowej Meinier. – Wyjaśnił pośpiesznie, żeby nie było najmniejszych wątpliwości co do całkowitej uczciwości wszelkich podejmowanych kroków.

 

***

 

Kopialsky w swoim domu przy biurku doszedł do wniosku, że to niesamowite, co się dzieje na tym świecie. Nie Kenua, który co prawda miał kłopoty ze zrozumieniem najprostszych kruczków stosowanych na sądowej sali, ale on, Kopialsky jest durniem. Porównując dane z koperty i z Internetu, oficjalne komunikaty giełdowe, szybko wyliczył, że siedzący z nim przy stoliku panowie musieli w miśkowym interesie utopić kasę wartości najmniej kilkudziesięciu takich samochodów, jakie chciał sobie kupić prokurator. A  ile mieli oprócz tego? Zaiste, jeśli przykładać tę miarę, on, Kopialsky, był durniem jakich naprawdę mało. Zastanawiał się też, w którym miejscu przekroczy granice przyzwoitości wobec prawa, angażując się w tę aferę. Jedyne dowody, że coś się źle dzieje, były bardzo mgliste. W teczce znalazł kolejne mapy spadku zakupów, zrobione według danych zabranych przez hycli z Meinier. Wyglądało to tak, jakby faktycznie ktoś odwiedzał kolejne ulice. Kopialsky przeczytał wytłuszczony i podbity czerwonym tłem akapit, gdzie wyraźnie zaznaczono, że strefa niskich zakupów ciągle się rozszerza i przesuwa się codziennie tylko w jednym miejscu, tak jakby ktoś szedł od domu do domu. Na kilku kolejnych mapach ktoś za pomocą komputera strzałkami zilustrował proces.

 

***

 

Minął kolejny dzień. Sędzia Abichowas zaszczycił osobiście prokuratora w jego biurze.

– Pan rozumie... Sprawa jest dość delikatna. Oczywiście nie można się upierać, że Święty Marcin nie był pomyłką...

– Ale o co chodzi?

Sędzia w zakłopotaniu potarł czubek głowy.

– Pan rozumie...

Kopialsky oczywiście nie rozumiał, bo nie było jeszcze co.

– Słucham? – zapytał kurtuazyjnie.

– Chodzi o zmianę kursu akcji. Na zmianę kursu akcji wpływają rozmaite, często z pozoru nic nie znaczące fakty.

– Na przykład?

– Gdyby toczyło się śledztwo w sprawie podrabiania zabawek...

– No... Rozumiem. Czyli chodziło o kozła ofiarnego.

– Nie... Tak. No nie. Chodziło o jakiś punkt zaczepienia. Pan rozumie?

– Rozumiem. Po rewizji u Świętego Marcina policja ogłasza, że ma podejrzanego, albo podejrzenia, albo dowody, lub choćby mocne poszlaki. I akcje idą w górę.

– No...

– Tymczasem kompletna klęska.

– Nno... nie można dopuścić, żeby tak to zostało odebrane. Że już nic więcej zrobić się nie da... Rozumie pan?

– Ale... dlaczego ja?

– Pan... pan jest całkowicie niezaangażowany. Pan rozumie. Mogłoby to zostać źle odebrane, gdybym ja nalegał, a zwłaszcza ingerował w przebieg śledztwa – wysapał Abichowas. – Dla pana to przecież naturalnie wszystko wynika z obowiązków...

– Aha – powiedział Kopialsky. – Więc co?

– Jest pan znakomity prokuratorem. Nawet nie nalegałbym, żeby złapać tego człowieka lub grupę ludzi... Lecz żeby widać było postępy śledztwa. Pan rozumie?

Kopialsky rozumiał. Chodziło o to, by stworzyć pozory. Rozumiał też, że Abichowas i reszta towarzystwa wyczerpała swe pomysły, co dalej w tej sprawie, i liczyli na niego. Zapewne wpadka z misiami uświadomiła im, co to jest igranie z ogniem. Na działaniu prokuratury podczas trudnego śledztwa z całej paczki znał się tylko on. Reszcie, już to brak wiedzy, już to temperamenty nie pozwalały na bezpieczne zajęcie się sprawą. Był im potrzebny. Miał przemożną ochotę wykopać samego sędziego na czubku buta... Ale racja, że coś w tym było. Zawezwał Kobolewa.

– Pamięta pan sprawę Speyer-Schlick? Niech pan weźmie z czterech ludzi i dyskretnie zacznie obserwować hurtownię zabawek Hamswell. Współwłaścicielem jest Schlick. Niech się pan zorientuje, skąd mają oficjalne dostawy, jednocześnie obserwuje samochody, które tam przyjeżdżają.

Detektyw kiwną głową. Z pobłażaniem, ale zrozumiał najwyraźniej. Nie minęło pięć godzin, gdy zadzwonił do Kopialsky’ego:

– Panie prokuratorze, mamy ptaszka – darł się entuzjastycznie. – Zajechał cały tir. Już sprawdziliśmy, to przemyt. Przejechał granicę, że niby szmaty wiezie. Przyjechał do magazynu, z magazynu jedzie dalej ale stał dwie godziny. Wchodzimy?

– Nie, panie Kobolew. Musimy wiedzieć, co się dzieje z tym towarem. Wykombinujcie coś, jakąś kontrolę, żeby sprawdzić, co przyjechało. Co to jest. Jasne?

– Jasne – odpowiedział wyraźnie rozczarowany detektyw.

Po kilku kolejnych godzinach Kopialsky miał listę towaru, który wjechał tym i jeszcze drugim tirem. Zdaniem detektywa, policjanci wszystko załatwili tak sprytnie, że nikt się niczego nie domyślał, zdaniem prokuratora było dokładnie na odwrót. Ale liczył on, że kombinatorzy zaryzykują rozprowadzenie towaru. To było sedno sprawy. Gdzie i jak. Kopialsky czuł przez skórę, że byłoby mistrzostwem świata, gdyby kto chciał się obyć bez pomocy sklepów. Przez Internet? Nie wyobrażał sobie. Poczta byłaby zawalona paczkami. Straż graniczna doniosła, że trzeci tir, który był już zgłaszany do odprawy, gdzieś się zawieruszył. Schlick więc się domyślił. Kopialsky jednak był pewien, że strata tak wielkiej partii towaru oznacza dla niego po prostu plajtę. Kiedy zaczęto rozwozić towar do sklepów, po prostu zadzwonił do Kobolewa i poprosił:

– Niech pan tylko nie zagląda do sklepów z zabawkami!

Ruszył sam na obchód. Przedrukował listę, ostatecznie dzieci piszą listy życzeń do różnych świętych, nie będzie niczym dziwnym, jeśli starszy pan, chodząc po sklepie, będzie zaglądał do notatek. Po piętnastu minutach już miał namierzoną prawie połowę trefnego towaru. Nie było się dłużej co kryć. Zamachał legitymacją, poprosił o wpuszczenie do magazynu. Nie mówił, co kontroluje, przechodził tylko między półkami. Po tym odwiedził sklep konkurencji. Wieczorem zadzwonił do sędziego Abichowasa.

– Owszem, wykryłem aferę. Ale chyba... kompletne pudło. – Krótko zdał mu relację z śledztwa.

– Nikogo pan nie aresztował?

– Panie sędzio, przecież chodzi o to, żeby akcje poszły w górę. Będą szły, gdy będzie sprzedaż poprzez sklepy. Jeśli zrobię nalot na sklepy, natychmiast spadnie sprzedaż. Nie o to nam chodzi. To nie jest ta sprawa. Kompletne pudło. Towar jest rozprowadzany legalnie na podstawie prawie legalnych faktur.

– Co to znaczy: prawie legalnych?

– To, że jak wejdzie kontrola skarbowa, niczego nie znajdzie. To nie jest naiwny przekręt, jest dość spory, ale nie ma nic wspólnego z naszym Świętym Mikołajem. Może się tym zajmę, ale później.

– Kobolew miał koncepcję, żeby kontrolować losowo ciężarówki na drogach.

– No to znajdziemy następny zwykły przemyt – zgasił go Kopialsky.

Na kolejnej kolacji z Abichowasem i Ordo tłumaczył cierpliwie:

– Panowie, jeśli mamy do czynienia z jakimiś pozarynkowymi handlami, to jest to coś działające na wielką skalę. Przeciętnie dziecku kupuje się tu kilka zabawek w ciągu miesiąca. Jeśli mamy odczuwalny spadek, taki jak w tych papierach, które raczyliście mi dostarczyć, to na jedną ulicę w osiedlu musi wjechać ciężarówka. Przynajmniej raz na miesiąc. A może i dwie ciężarówki, bo teraz opakowania mają objętość kilka razy większą od tego, co mieszczą. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że zazwyczaj w tej niszy nowy produkt nigdy nie wypiera całkowicie innego, to znaczy, że w niektórych rejonach miasta ten ktoś musiałby dostarczać nawet do trzydziestu procent towaru. To jest jakaś masowa operacja. Jeśli nie widać tego gołym okiem, jeśli nie spotykamy ciężarówek załadowanych zabawkami, to znaczy, że ktoś wpadł na jakiś kuglarski pomysł. Albo... – zwiesił głos – że padamy ofiarą jakiegoś złudzenia.

Następnego dnia polecił rozpuścić wywiadowców po osiedlach, żeby obserwowali, czy nie pojawi się coś nietypowego, podejrzanego. Choćby jakiś domokrążca z worem, nie mówiąc już o ciężarówce. Kilkanaście osób miało zajęcie przez prawie szesnaście godzin. I nic to nie dało. Nic nie dało też wypytywanie wszechwiedzących zawsze emerytek. Kopialsky, który z pewnym niesmakiem stwierdził, że wciągnął się w tę sprawę, poprosił o nowe raporty finansowe firmę consultingową. Trasa jednego patrolu pokrywała się z przejściem klęski zakupowej. Diabli wiedzieli, kiedy to coś przeszło, ale musiało dość niedawno, jeśli cokolwiek było do zauważenia, ludzie by powiedzieli.

– Chyba że nie chcieli – zauważył sędzia Abichowas.

Jednak prokurator powątpiewał. Taka solidarność w sprawach zakupowych kantów się nie zdarzała. To nie było możliwe, żeby bezdzietne emerytki trzymały sztamę z młodymi mamusiami. Te dwie społeczne frakcje tradycyjnie się nienawidziły. Najwyraźniej to coś było nie do zauważenia z ulicy ani z okna domku. Doprawdy, jeśli tego czegoś nie potrafiły wypatrzyć zawistne samotne emerytki, to już na pewno nie można było w tym zadaniu liczyć na nikogo, a w każdym razie nie na policyjnych wywiadowców. Prokurator znalazł się w  stanie poważnej frustracji na ławce w parku. Po raz kolejny pojawił się Święty Mikołaj.

– Kicha w sprawie Świętego Mikołaja? – zauważył.

Kopialsky przez chwilę się zastanawiał, czy nie wie za wiele. Ale jeśli nawet...

– Kicha – przyznał.

– Nawet jakiś brukowiec pisał, że ścigacie tego Mikołaja. Podobno sprzedaż siada. Sprzedaż zabawek.

– No... Są takie analizy. Nie wiem, po co się w to wszystko zaangażowałem – podsumował ponuro Kopialsky.

– Żeby kupić sobie nowy samochód – przypomniał mu Święty Mikołaj.

Kopialsky spojrzał z niepokojem. Ten człowiek, w czerwonej czapeczce i z siwą, ba, srebrną brodą, wiedział stanowczo za wiele! Ale, prokurator był tego pewien, o samochodzie nikomu nie puścił pary z gęby.

– Pan jest z Media Investment Group? – zadał podstępne pytanie.

Święty Mikołaj uśmiechnął się rozbrajająco.

– Nie, Andrew. Przyjmij... że jestem kuglarzem. Może być?

Prokurator przyglądał mu się.

– Może. Widziałeś mój samochód? – Przeszli na „ty”.

– Tak.

– Aha. Pomyślałeś, że ktoś, kto ma takiego grata, potrzebuje nowego?

– Powiedzmy, Kopialsky. Czy wiesz, że ludzie do końca nie wiedzą, skąd się bierze pole magnetyczne Ziemi?

– Wiem.

– Ale pole jest, prawda?

– No jest.

– Ja też jestem?

– Tak... Pomimo że do końca nie jest jasne, dlaczego jesteś właśnie taki. Hm – prokurator się zamyślił. – Znaczy powinienem zaryzykować i ci zaufać? – Dlaczego prokurator Kopialsky gadał z facetem przebranym za Świętego Mikołaja o szczegółach śledztwa? Zastanowił się chwilę i przypomniał sobie, że przecież brak mu piątej klepki. I to w danym przypadku było decydujące.

– Powiedzmy. Niekoniecznie ryzykować. Ale zaufać.

– Więc?

– Zastanowiłeś się, co chcą uzyskać ci twoi kumple, sędzia Abichowas, Ordo i reszta?

Prokurator zmrużył na chwilę oczy.

– Oni chcą jakiegoś postępu w tym śledztwie – odpowiedział.

– A ty? Czego ty chcesz teraz tak naprawdę?

– Chciałbym się z tego wyplątać – powiedział prawdę.

– Właśnie. Co byś powiedział na małe przedstawienie. Wyglądam przecież na Świętego Mikołaja?

– Ale... Co z tym spadkiem sprzedaży?

– A nie bierzesz uwagę najprostszego wyjaśnienia, że po prostu ludzie mniej kupują?

– Ale... Dlaczego? Dlaczego dobrze zarabiający rodzice nie kupują dzieciom zabawek?

– Może dlatego, że dzieciakom te zabawki przestały się podobać? Może zajmują się czymś innym?

– Wygląda, jakby ktoś łaził...

– Wiem, wiem – zaprotestował Mikołaj. – Sam zauważyłeś, że to może być coś niematerialnego. Zastanowiłeś się, jakby to było, gdyby się rozprzestrzeniała moda na jakąś nową zabawę?

– Dobrze – powiedział po chwili namysłu prokurator. – Więc co proponujesz?

– Niech złapią Świętego Mikołaja!

– Ale...

– Będzie dobra zabawa, zapewniam cię. Zasugeruj tylko, żeby obserwować domki jednorodzinne. Jutro, dzielnica Lasunowo.

 

***

 

Kopialsky sprawę zrozumiał właściwie. No bo cóż? Jeśli rozpatrzyć sprawę z formalnego punktu widzenia, to można było zignorować zupełnie dziwnego człowieka w czerwonej czapeczce. Można było wymyślić, że coś knuje, i postępując zgodnie z jego zachcianką, spowoduje się to, że policja wpisze się w jakiś wyjątkowo pokręcony spisek. Tak... Ale jeszcze głupszym pomysłem z punktu widzenia organów ścigania było w ogóle niczego nie kontrolować, nie obserwować. Gdyby ktoś pytał, Kopialsky rzecz tak by wytłumaczył. Inna sprawa, że to, co zamierzał, wykonał dość osobliwie. Detektyw Kobolew oczywiście przyszedł zapytać, co takiego spowodowało, że Kopialsky nie pozwolił mu szukać zabawek w supermarketach. Prokurator zadbał, żeby na jego biurku znalazła się dyspozycja na kartce „obserwacja z noktowizorem” i nazwa ulicy z dzielnicy Lasunowo. Potem wyjaśnił detektywowi, że jego zdaniem do niczego się nie nadaje, i wyszedł, żeby dać szansę tej fujarze pobuszować po jego biurku.

Kobolew przypędził rano niewyspany z niesłychaną rewelacją.

– Sfotografowałem gagatka! – Z tryumfem rzucił na stół zdjęcie przedstawiające Świętego Mikołaja na dachu jakiegoś domku. W pokoju siedzieli sędzia Abichowas i Kopialsky. Sędzia wybuchnął śmiechem, Kopialsky zachował się wyjątkowo powściągliwie. Obejrzał zdjęcia i zapytał, gdzie i kiedy zostały zrobione.

– Aha. Rozumiem, że wczoraj oglądał pan moje notatki na biurku. Przeleżały rok pod szufladą. Zastanawiałem się, gdzie je zgubiłem.

Kobolew zaczerwienił się. Wzruszył ramionami na znak, że i tak jest to niewiele znaczące wobec odkryć, których wagi sędzia ani trochę nie chce docenić.

– Jego trzeba potraktować jak włamywacza – indyczył się detektyw.

– Były jakieś zgłoszenia z tych domów? – zapytał prokurator.

– Nie.

– Aha – stwierdził znacząco.

– Ale to podejrzane zachowanie!

– Tak. Niech pan porozmawia z mieszkańcami... Poobserwuje – zgodził się Kopialsky. – Ale bez szaleństw – zaznaczył stanowczo.

 

***

 

To była ciężka noc. Detektyw Kobolew wiedział, że będzie zimno, ale nie spodziewał się, że aż tak. Zerwał się wiatr przy mroziku około minus dziesięciu. Tyle wystarczyło, by mimo grubej kurtki i ocieplanych spodni po pół godzinie zaczął się telepać. Ale Kobolew nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnują. Raczej nie rezygnował w ogóle. Było około jedenastej, gdy zdecydował, że wreszcie może się udać na swoje wybrane wcześniej stanowisko obserwacyjne w małym zagajniku. Święty Mikołaj poprzedniego dnia zjawił się po północy. Jeśli więc spektakl się powtórzy, miał dużo czasu. Telepało, próbował robić przysiady, ale w końcu musiał sobie powiedzieć, że jeśli chce być niewidoczny, to nie ma innej rady niż marznąć. Marzł więc coraz bardziej, zdecydowany za swoje cierpienia. Zimowe, nocne oświetlenie nie stanowiło atrakcyjnego widoku. Owszem, było trochę świątecznych dekoracji, ale kolorowe światełka nie są na pewno tym, czym może się zainteresować mężczyzna w sile wieku. Okna były pozasłaniane albo zaparowane, nie pozostawało nic innego, jak skoncentrować się na wykonaniu zadania. Mikołaj pojawił się, gdy Kobolew doszedł do wniosku, że właściwie to chce mu się siusiu. Rzeczą osobliwą jest, że owa czynność, która zazwyczaj poza podróżą w zatłoczonym autobusie, obecnością na wyjątkowo rozreklamowanym koncercie oraz paroma innymi, w których udanie się na osobne i intymne miejsce stanowi trudność, potrafi stworzyć problemy natury organizacyjnej. Dzieje się tak, pomimo że już mamusie od najmłodszych lat pytają „czy chcesz siusiu?”. Być może brak mamusi Kobolewa był przyczyną nieszczęścia, w każdym razie, gdy doszedł do wniosku, że stanowczo musi się nieco oddalić od zajętego stanowiska dowódczo-obserwacyjnego, zauważył szkarłatne szaty migające pomiędzy drzewami. Po kilkudziesięciu sekundach Kobolew zrozumiał, że Święty Mikołaj oddala się od jego pagórka, i jeśli chce obserwować jego poczynania, musi za nim podążyć. Wszelako nawet w tak dramatycznych okolicznościach już po kilkudziesięciu krokach widok każdego drzewa przypominał nieubłaganie o fizjologii. W końcu detektyw, aby uniknąć katastrofy, musiał jej ulec. Rozpiął spodnie i stanął przy drzewie, starając się jednocześnie obserwować Świętego Mikołaja. Otóż dobrym obyczajem jest, by działając w pojedynkę, prowadzić obserwację dookólną. To jednak w skomplikowanych okolicznościach było trudne. Stary wyga policyjny co prawda poczuł czyjś wzrok na plecach, lecz za późno. Kiedy zrozumiał, kto zacz i co zamierza, czarny jak diabeł kundel, wisiał na jego portkach. Kobolew specjalnie nie zastanawiał się nigdy nad ich konstrukcją, lecz w tym momencie ujawniła się pewna osobliwość: zamki błyskawiczne umieszczone na wysokości obu półdupków. Trzasnęły, wydając cichy lecz charakterystyczny dźwięk demolowanego zapięcia. Zwierzak najwyraźniej zrozumiał, że Kobolew zdecydował się mu skręcić kark, i jednym susem zniknął w krzakach. Niestety, rekonstrukcja odzienia wydała się niemożliwa. Kobolew wyrwał sznurki z kurtki, zaimprowizował z nich pasek. Operacja była karkołomna, albowiem jednocześnie starał się nie stracić z oczu Świętego Mikołaja. Z tejże przyczyny akcja nie została uwieńczona sukcesem tej miary, na jaki pozwalały dostępne środki techniczne. Na szczęście nikogo w pobliżu nie było, i poza utrudnieniami w poruszaniu, mógł sobie pozwolić na bieganie po lesie ze spodniami spadającymi do kolan. Trud trzymania portek został nagrodzony niesamowitym widokiem Mikołaja, który niczym po schodach wspiął się po piorunochronie, po czym wcisnął się w komin. Chwilę później wyskoczył z niego całkiem czysty. Kobolew z wrażenia puścił sznurki od spodni, co spowodowało, że gdy postanowił podążyć za Świętym, który nadzwyczaj zręcznie przeskoczył parkan i zniknął w następnym domostwie, detektyw zamiast posunąć się do przodu, rymnął w śnieg. Zabawa w chowanego trwała jeszcze chwilę, lecz w końcu ubrany w karmazynowe stroje intruz zaczął się oddalać w las. Detektyw zrozumiał, że opuszcza miasto. Obserwował go kilka sekund i ułożył sobie w głowie plan przecięcia mu drogi. Desperacko podciągnął spodnie i puścił się pędem do samochodu. Po chwili jechał drogą prowadzącą przez gęsty, wysoki las. Powoli. Człowiek mógł w tym terenie poruszać się z prędkością najwyżej kilku kilometrów na godzinę. Był pewien, że poszukiwany powinien się pojawić na tym odcinku, ale nie chciał go wyprzedzić. Wtedy pewnie cofnie się do lasu i, nie mając wydeptanego śladu, detektyw straci go całkowicie z oczu. Poniekąd instynkt go nie zawiódł. Lecz to, co zobaczył, nie mieściło się w jego planach. Nagle dość daleko przed nim zamajaczyła czerwona sylwetka. Kobolew zapalił reflektory i zobaczył, że ten ktoś posuwa się wzdłuż drogi, lecz zaskakująco szybko. Zarejestrował wór na plecach i charakterystyczną sylwetkę narciarza, nim zjawisko skryło się za wybrzuszeniem drogi. Docisnął niebezpiecznie gaz. Po chwili ryzykownej jazdy odzyskał widok sylwetki, lecz nie na długo. Narciarz nagle skręcił w boczną drożynę. Kobolew zwolnił. Nie widział, gdzie to dokładnie było. Jechał kilkanaście sekund z nosem przy szybie, gdy ślad nart na poboczu bezbłędnie wskazał mu drogę. Wąska, praktycznie niewidoczna, niewyznaczona żadnymi koleinami prowadziła gdzieś w dół, w rejony, których Kobolew nie bardzo znał. Daleko od ludzkich osiedli, w miejsca, w których nic interesującego dla policjanta się nie działo. Laserowa czerwień ubranka uciekiniera znowu mignęła między drzewami. Kobolew ruszył raźniej. Kontakt wzrokowy urwał mu się szybko, lecz wyraźny jak czarna kreska na kartce zeszytu tor nart prowadził go pewnie. Po kilku minutach las się urwał i detektyw wypadł na szeroką polanę. Kilkaset metrów przed sobą zobaczył zaprzęg reniferów. Droga była równa. Kobolew uznał, że idealne miejsce do zatrzymania podejrzanego. Nacisnął gaz, włączył policyjną syrenę, i wówczas Święty Mikołaj zaczął regularnie uciekać. Detektyw zobaczył, że dwie czerwone latarnie, którymi zaprzęg był oznaczony zgodnie z drogowymi przepisami, oddalają się gwałtownie.

Ożesz ty, mają bydlęta przyspieszenie, pomyślał z podziwem o reniferach, gdy wskazówka szybkościomierza w jego samochodzie mijała 100 km/h. Policjant poczuł przyjemne mrowienie. Dla takich chwil lubił tę robotę. Przycisnął gaz do dechy. Wysokooktanowa benzyna zagrała w tuningowanym motorze. Kobolewowi jednak nie było dane nawet ocenić, czy zbliża się, czy oddala do zaprzęgu, mignął mu bowiem przed nosem żółty trójkąt z wykrzyknikiem, potem znak ostrzegający przed zakrętem w lewo, zapewne bardzo ostrym zakrętem. Nim rzecz zdążył jakkolwiek przekalkulować, choćby na ile owe ostrzeżenia warto brać poważnie, jego samochód staranował coś płaskiego, wymalowanego w biało-czerwone pasy, w tak na oko ze trzydzieści strzałek, uparcie wskazujących kierunek, w którym dobrze byłoby skręcić. Trudno powiedzieć, czemu nie skręcił. Łomotnęło, wstrząsnęło, huknęło, silnik wył, nim znakomity detektyw Kobolew zrozumiał, że należy zdjąć nogę z gazu, wspaniała maszyna wspięła się najwyraźniej na kolejny pagórek, pokonując ze dwieście metrów ugoru, wpadła w krzaki i rąbnęła w jakiś dąb. Dąb okazał się solidniejszy od znakomitego forda detektywa i ów, pomimo pasów bezpieczeństwa i poduszek, które oczywiście zdzieliły naszego stróża prawa niczym dobrze wyszkolony bokser, rozbijając mu wstępnie nos, wyleciał z machiny sprawiedliwości drogowej. Kobolew, twardy człowiek, najwyraźniej czymś zasłużył sobie, niczym Hiob u Pana, na szczególną uwagę. Ledwo spróbował się pozbierać, ruszył w niekontrolowany sposób naprzód. Znalazł się bowiem na stromym, oblodzonym zboczu. Pokonywał je na zdewastowanych już przez kundla portkach. Natychmiast ocenił, że musiał zostać chyba ów zwierzak wysłany przez samo dno piekieł. W istocie, w przygodę musiały się wdać nieczyste siły, albowiem portki narciarskie z samej natury musiał być przystosowane do takich przygód i gdyby nie czynnik zoologiczny, zniosłyby ową jazdę znacznie dzielniej. A tak, na skutek urwanych zamków, rychło podczas forsowania jakiegoś krzaka jeżyn lub tarniny newralgiczny kawałek materiału oberwał się, wystawiając część ciała, jaką powinien był przykrywać, na bezpośredni kontakt z leśnym poszyciem. To zaś zawierało kolejne krzaki złośliwie usiane kolcami. Lecz i to straszne przeżycie nie złamało w Kobolewie ducha bojowego. Gdy zobaczył jakiegoś człowieka przed sobą, najwyraźniej nieprzyjaźnie nastawionego, wrzasnął:

– Policja! Stój, bo będę strzelał!

– A ja też! – odwrzasnął wartownik i zarepetował pistolet automatyczny.

Jakąś godzinę później detektyw stanął przed człowiekiem, którego skądś znał.

– Proszę usiąść – powiedział ów, wskazując krzesło.

– Nie... dziękuję.

Człowiek, najwyraźniej ważny w tutejszej okolicy, pomyślał, popatrzył uważnie i powiedział rzecz bolesną:

–  No tak, jak ktoś się upiera zjeżdżać na tyłku...

Wstał najwyraźniej z uprzejmości i szacunku dla nieszczęścia, jakie detektywa spotkało. Kobolew go poznał. Jakiś rok temu wziął go za narkomana. Jakiś rok temu dość sromotnie pomylił się w ocenie jego wieku.

– Twierdzi pan, że jest oficerem policji?

– Jestem!

– Pamiętam pana. Według mnie... erotomanem. No... ale nie to jest najważniejsze. Panie Kobolew, czy jak się pan nazywa... Wdarł się pan na teren jednostki wojskowej. Po co?

– Ścigałem przestępcę!

– Tak, rozumiem. Ścigał pan przestępcę. Zjeżdżając na tyłku. No dobrze. Bardzo pan sobie... pokaleczył?

Kobolew nie chciał pokazać, jak bardzo, lecz dał się obrócić. Ważny osobnik popatrzył uważnie.

– Uuu! – powiedział, modulując „u” na trzech nutach. – Potrzebny jest zastrzyk przeciwtężcowy. No dobrze. – Pokiwał na tyle przyjaźnie głową, że Kobolew odetchnął. – Dobrze! – dodał stanowczo. – Jestem John Paterson, i jestem generałem, a pan?

– Kobolew... – Detektyw uznał, że chodzi o nazwisko.

– No... Dobrze. Oficer Kobolew odniósł rany podczas pościgu za przestępcą. Musimy to wszystko potwierdzić, pan rozumie, zajmie to trochę czasu, tymczasem uda się pan do ambulatorium.

Jeśli Kobolew miał nadzieję, że nie będzie tam pracowała córka generała i nie weźmie największej igły, jaką miała na podorędziu, to był w dużym błędzie.

– Trochę zaboli! – ostrzegła.

– Aaaa! – odpowiedział Kobolew.

 

***

 

Ktoś, kto sądził, że wyprawa detektywa Kobolewa była definitywnym końcem jego kariery, mylił się setnie. Jeśli wyciągnął swe wnioski na tej podstawie, że przecież widział, jak po kilku dniach interwencji na wysokim szczeblu wreszcie przyjechał przed budynek policji wojskowy samochód z wrakiem policyjnego forda, zaś sam bohater wydarzeń, odprowadzony z jeepa przez dwu strażników do komendy, niczym zwyczajny więzień został wprowadzony do środka ze skutymi rękami, zdziwiłby się niepomiernie, gdy nieugięty policjant w kilka godzin później z emfazą opowiadał o swych przygodach ze świętym Mikołajem. Kilka zgromadzonych w sali osób słuchało go z wyraźną aprobatą na twarzy. Może z wyjątkiem prokuratora, lecz ten tradycyjnie szukał dziury w całym. Pozostali za wyjątkiem Ordo były zainteresowane w sposób urzędowy z przebiegu wydarzeń. Aczkolwiek nikt chyba nie miał wątpliwości, że całe zebranie było nielegalne i że opowiadanie o szczegółach śledztwa bez protokołowania było poważnym naruszeniem dyscypliny. Kopialsky siedział cicho i nie protestował. Miał swój pogląd na rozwój wypadków i na to, co z całą aferą trzeba zrobić. Pozostali nie mieli żadnych wątpliwości, że osobnika z kosturem, w czerwonej czapeczce i czerwonej kurteczce, trzeba złapać osadzić i po sprawiedliwym procesie skazać na długoletnie więzienie. Przypisywano mu długą listę przestępstw, których fundamentem było bezczelne naigrawanie się z władzy. Fundamentu, który zazwyczaj jest ukryty w  ziemi, widać nie było, głośno zaś mówiono o złamaniu kilkunastu przepisów podatkowych dotyczących wprowadzania przedmiotów do obrotu i tak dalej.

– A co wprowadził nasz święty? – zapytał malkontent, prokurator

– Po coś musiał przez ten komin wchodzić! – rozeźlił się sędzia Abichowas.

– Bo mógł coś wyprowadzić!

– Nic nie zginęło – stwierdził z rozczarowaniem w głosie Kobolew.

– A coś przybyło? – zapytał ze swej złośliwej postawy nazbyt dociekliwy Kopialsky.

– No... chyba nie...

– Właśnie. Trudno powiedzieć, żeby Święty Mikołaj wprowadzał na rynek coś konkretnego.

– Więc po co właził na dach?

– Może rozprowadzał jakieś idee? – zastanowił się Kopialsky.

– Idee, jako własność intelektualna, też podlegają urzędowi podatkowemu – żarliwie zadeklarował Albert Kenua.

– A czasami nie forma ich ogłoszenia? – zapytał z niewinną miną prokurator, sugerując, że jak zwykle ktoś nie doczytał jakiejś ustawy.

– Panie prokuratorze, chyba jest pan bardzo sceptyczny wobec naszych poczynań – zirytował się Abichowas.

– Poniekąd... Bo wydaje mi się, że walczymy ze Świętym Mikołajem.

– Święty czy nie święty, ale straty są – stwierdził stanowczo Ordo.

– A nawet Święty Mikołaj nie może łamać prawa! – Kenua po raz drugi okazał pryncypialność. – Nawet najprawdziwszy Święty Mikołaj!

– No właśnie... Czy mamy pojęcie, czym jest Święty Mikołaj? – zapytał filozoficznie prokurator.

– No, jak to czym? Kim? – zdumieli się.

– Czym, moi panowie – uściślił Andrew. – Czym jest Święty Mikołaj. O to chodzi. Powiedzmy, że za pomocą nadzwyczaj dokładnych instrumentów śledzenia rynku odkryliśmy... nowe zjawisko. O jego istnieniu do tej pory opowiadano dzieciom legendy. A myśmy doświadczyli jego istnienia, tak jak zobaczyliśmy dzięki precyzyjnym aparatom warstwę ozonową. A wcześniej promieniowanie kosmiczne.

– No co z tego? – ktoś zapytał.

– Powiedzmy... że wypowiadamy wojnę przyrodniczemu zjawisku. Dziwnemu zjawisku. Panie Kobolew... jak pan sądzi, jaką szybkość rozwinął zaprzęg Świętego Mikołaja, że podczas pościgu za nim wyleciał pan z zakrętu i przejechał prawie trzysta metrów po szczerym polu? Dlaczego pan nie hamował? Dlaczego zareagował pan, jakby wpadł w stupor?

– To był pech... Zablokował mi się gaz! – zaprotestował detektyw.

– Ile miał pan na tym zakręcie?

– No... ze sto dwadzieścia...

– Widzieli panowie zaprzęg jadący z prędkością stu kilometrów? Nie niepokoi panów, że wszczynamy wojnę z czymś, co może nie mieć żadnego związku z wymiarem sprawiedliwości, urzędami skarbowymi? Czymś, co jest, powtarzam, swego rodzaju zjawiskiem przyrodniczym?

– Co to znaczy: zjawisko? – zaniepokoił się nie na żarty Ordo.

– No... coś jak fatamorgana. Na przykład coś takiego. Słyszy pan powtarzające się opowieści o facecie, który roznosi podarki. Znane są na całym świecie. Dlaczego? Być może ludzie widują o tej porze przy tej fatalnej pogodzie różne zwidy... Nie wiem... Tak jak podróżnikom na pustyni zwykłe załamanie światła w powietrzu zmienia się w obraz cudownych jezior...

– Sugeruje pan, że mi brak piątej klepki? – zjeżył się Kobolew.

– Nie sugeruję, ja wiem. Tym zajmiemy się potem, detektywie. – Kopialsky machnął ręką i pokręcił głową wyraźnie poirytowany. – Co panu wpadło do głowy, żeby obmacywać generalską córkę?

Pytanie podziałało jak trzepniecie w łeb.

– Ja... – zaczął Kobolew

– Ale... z tym Świętym Mikołajem, że co?... – Sędzia przerwał mu, bo najwyraźniej obawiał się, że na skutek niespodziewanej dygresji umknie jakaś ważna informacja.

– Powiedzmy... że o tej porze się zdarza, że ludzie takie rzeczy widują. Jak na pustyni na skutek żaru, tak tu zdarza się, że na skutek nagłej zmiany scenerii, gdy nasze oczy są nieprzyzwyczajone do ogromnej ilości bieli...

– Sądzi pan, że miałem... kuku? A zdjęcia to co!? – zaperzył się Kobolew.

– Nie rozmawiamy o panu. Rozmawiamy o wielu ludziach. Pan... Może sfotografował pan dowcipnisia... A może to coś na kształt ogników na bagnach. Panowie wiedzą, że ludzie się przez nie topili?

– A jak pan wytłumaczy spadek sprzedaży? Co wypiera towar? – argumentował wyraźnie poirytowany kapitulancką postawą prokuratora Ordo, który już przeliczał w głowie kolejne straty.

– Nawet jeśli zjawisko, nawet jeśli wprowadza idee do obrotu, nie może się wymknąć kontroli państwa! – Kenua po raz trzeci okazał się nieugięty.

– A jeśli to coś takiego, jak huragan? Jeśli to coś okaże znacznie od nas silniejsze? Jeśli rozwalimy sobie tylko łby?

– Panie Kopialsky! – odpowiedział znacząco Abichowas.

– No... Cóż, panowie... Obawiam się, że mylimy organizację świata materialnego z zasadami organizacji administracyjnej... No, ale nie przesądzajmy niczego. Doprawdy, jeśli tylko wpadnę na trop Świętego Mikołaja...

– Przyprowadzę go tu za kołnierz! – zadeklarował tyleż ponuro i groźnie co stanowczo Kobolew.

 

***

 

Sierżant Yakly Higgins zastanawiał się, po cholerę trafił do policji. Nie mógł sobie wymyślić jakiegoś mniej kretyńskiego zajęcia? Doprawdy mógł. Jakiekolwiek inne byłoby mniej idiotyczne. Marzł od dwu godzin na środku skrzyżowania, aby regulować ruch. Marzł, ponieważ na skutek ataku zimy szlag trafił instalację elektryczną. Czekał na zmiennika, ponieważ ten nie mógł dojechać z  zupełnie tego samego powodu, dla którego na skrzyżowaniu nie było od godziny żadnego pojazdu. Z nieba walił śnieg, nic nie było widać na kilkanaście metrów, idiota narażałby się na utknięcie w zaspach, w których grzęzły nawet samochody policyjne. Był mróz, walił śnieg, który nie powinien walić, gdy jest mróz, a walił, tu ówdzie topił się na ubraniu, gdzie indziej zamarzał, zmiennik nie mógł dojechać dokładnie tak samo, jak jakikolwiek pojazd, którego kierowca chciałby dotrzeć do tego skrzyżowania a Higgins tkwił tu jak idiota. Nikogo, niczego, odrobiny sensu i coraz więcej śniegu za kołnierzem. Naraz intuicja powiedziała mu, że ktoś lub coś stoi za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył kulig. Jakiś supermarket urządza akcję promocyjną? Przestał reagować na dziwolągów poprzebieranych za postaci z filmów na ulicach. Pierwszy z reniferów uśmiechnął się prosząco i przymilnie. Ależ oczywiście, niech jadą! Ustawił się przepisowo, dając znak wolnej drogi. Przemknęło obok niego sześć par rogaczy i szkarłatnoczerwone sanie ze złoceniami wyładowane workami. Policjant odruchowo omiótł oczami przepisowe czerwone latarnie z wielkimi świecami w środku i tablice na tyle sań: ALV coś tam, oraz napis „long vehicle”. Zaraz... ALV Alland...? Jacyś pieprzeni pacyfiści... Wyspy Alandzkie, czy to nie Finlandia? Coś mu się w na pół zamarzniętej głowie przypomniało. Jakaś kretyńska instrukcja... Mimo to wyjął radiotelefon.

– Powóz Świętego Mikołaja porusza się w kierunku mostu Świętej Elżbiety. Melduje Sierżant Yakly Higgins ze skrzyżowania... Jezus Maria, jakie to skrzyżowanie, gdzie ja stoję?! – zastanowił się skatowany przez warunki atmosferyczne policjant.

W kilkadziesiąt sekund później, gdy pojazd widmo mijał rogatki historycznego mostu, detektyw Kobolew wskakiwał w buty, wskakiwał do samochodu, gdy patrol na drugiej stronie mostu z pewnym zdumieniem oglądał ekran radaru, który cyferkami dał znać, że złapał jakiś pojazd walący w tych warunkach siedemdziesiąt na godzinę. Gdy jeszcze nic nie było widać ani słychać, nasz detektyw przekręcał kluczyk w stacyjce. Wystartował w tym samym momencie, gdy policjanci Parker i Black podnieśli zdumione oczy znad ekranu, by ujrzeć majaczące w tumanie białej kurzawy szkarłatne sanie. Nie zdążyli wymienić wszystkich stosownych inwektyw pod adresem wariata, który w takich warunkach poruszał się z taką prędkością, gdy usłyszeli policyjną syrenę, a na ekranie wyskoczyło sto kilometrów.

– To ten świr – stwierdził melancholijnie Parker.

Czuł, że temu, co miało nastąpić, zapobiec się nie dało i jedyne, co można było jeszcze w tej sytuacji zrobić, to ratować swe człowieczeństwo. Kiedy Steve Black, demonstrując równie stoicką postawę w obliczu nadciągających wydarzeń, sięgał po mikrofon radiostacji, na nogach stała już policja w całym mieście. Kobolew żądał postawienia blokady z kolczatką. Już było wiadomo, że prokurator Andrew Kopialsky okazał się niedostępny. W tej sytuacji komendant Smith podjął za niego decyzję. Na przedłużeniu Traktu Herbacianego, stanowiącego wylot z miasta, jeden z policjantów dyżurujących przy radiowozie gnał już z budzącą grozę kierowców zębatą gąsienicą. Inny starał się rozstawić pulsujące żółte światła. Niestety. Renifery prawdopodobnie zwyczajnie przekroczyły kolczatkę, zaś stalowe płozy nie tylko się nie przedziurawiły, lecz bezczelnie połamały policyjną własność. Ta jednak zachowała dość funkcjonalności, żeby rozpłatać kompletnie opony w samochodzie Kobolewa, który na blokadzie był opóźniony już ledwie o kilka sekund od uciekiniera. Pojazd detektywa po utracie stateczności wyrżnął w dyżurujący radiowóz i zdemolował go kompletnie. Przez chwilę zdawało się, że i tym razem Święty Mikołaj wymknął się ostatecznie władzom. Jednak pojawili się Parker z Blackiem. Kobolew ryzykownie wyskoczył na drogę, by zatrzymać ich radiowóz.

– Niech pan jedzie – zgodził się Parker bez oporów, widząc desperację detektywa i najwyraźniej na wszelki wypadek wysiadając z samochodu.

– Cholera, trochę mi szkoda – dodał w stronę Blacka. – W zeszłym tygodniu gruntownie zrobiłem mu silnik i tylny most.

– Może nie będzie tak źle – pocieszył go partner.

– E... – Machnął z powątpiewaniem i rezygnacją.

Kobolew tymczasem z zadowoleniem stwierdził, że i ten radiowóz rżnie jak sto piorunów. Potężny silnik pchał go mimo zwałów śniegu z prędkością stu dwudziestu kilometrów, i już po chwili miał wrażenie, że zamajaczyły przed nim charakterystyczne latarnie sań Świętego Mikołaja.

– Zróbcie blokadę przy zjeździe na Moritz – rozkazywał przez radio.

Ktoś odpowiadał, że blokada już jest ustawiana, Kobolew przy wyjściu z kolejnego łuku dociskał gazu. Za miastem, na wolnej przestrzeni śniegu było dużo mniej na drodze. Mocny wiatr zwiewał go, ciągle pozostawiając twardą, ubitą i białą nawierzchnię. Lód? Kobolew spojrzał na prędkościomierz i zmroziło go. Drobne sto osiemdziesiąt. Zwykła wywrotka przy tej szybkości i nie zostanie nic. Naraz biała kurzawa się przerzedziła i zobaczył wyraźnie przed sobą sanie. Przyspieszały... Omiótł wzrokiem przyrządy. Miał sto dziewięćdziesiąt. Święty Mikołaj musiał rżnąć ze dwieście.

Ty sukinsynu! Zaraz się, bratku, nadziejesz na moich kumpli, pomyślał o blokadzie. W tym tempie mieli do zjazdu ledwie parę minut. Wcisnął pedał do podłogi. Wskazówka prędkości ruszyła, mijając raźno cyfrę dwieście. Zaczął się zbliżać. Już widział wyciągnięty na wietrze czerwony kaptur woźnicy.

Ty kuglarzu! – pomyślał, że zaraz odkryje prawdziwe oblicze świętego. I naraz sanie wpadły w jęzor zaspy wyciągniętej na drogę, wzbiły potężny tuman śnieżnego kurzu. Kobolew śmiało runął we mgłę. Szarpnęło na zimowym wyboju, lecz opanował kierownicę. Niestety, obszar dobrej pogody skończył się jak nożem uciął. Tuman wzbity saniami zdawał się utrzymywać w powietrzu cały czas. Światła zaprzęgu ledwo majaczyły w ciemnościach. Przez chwilę spadła także prędkość, szarpało jak cholera, najwyraźniej na kawałkach lodu, potem jednak droga się poprawiła. Lecz nie udawało mu się zbliżyć do uciekiniera.

– Nic to – powiedział do siebie – zaraz będzie blokada. O! – W rzeczywistości trwało to ułamki sekund. Najpierw uświadomił sobie, że od co najmniej minuty nie jedzie po autostradzie, tylko po zamarzniętym rozlewisku w rejonie zjazdu na Moritz. Potem dotarło do niego, że to, co widzi, to nie ostrzegawcze światła blokady, ale żółte, pulsujące latarnie na stojących saniach Świętego Mikołaja. I tyle wiadomo. Wszelako mgła tajemnicy, okrywająca cały ciąg wydarzeń, które później nastąpiły, nie miała najpewniej nic wspólnego ze straszliwym zderzeniem, jakie miało miejsce niewątpliwie, na co wskazywały rozrzucone na przestrzeni kilkuset metrów szczątki radiowozu. Kobolew musiał jakimś cudem uniknąć jego niszczącej siły. Lecz jakim, nikt tego nie wie. Dwóch włóczęgów, znanych powszechnie jako Tico i Paco, opowiadało przez lata, że owej nocy słyszeli potężny huk i widzieli błysk na rozlewiskach, a potem przy pomoście dla łódek spadł z nieba jakiś policjant. Do tego miejsca ich opowieść poniekąd zgadza się z tym, co twierdził Stary Gonzalez, mieszkający nad rozlewiskami poławiacz raków. Twierdził, że także słyszał huk i na tle łuny krótkotrwałego pożaru, który rozgorzał gdzieś w  śnieżnej dali, dostrzegł lecącą ludzką postać, po ludzku się wydzierającą. Lecz cała trójka była o kilkaset metrów od miejsca wypadku. Ponadto Paco i Tico opowiadali rzeczy zupełnie niewiarygodne. Mianowicie, co jeszcze dość naturalne, postanowili uchronić upadłego z niebios policjanta przed zamarznięciem, nasączając go alkoholem własnego pędu. Lecz gdy rzecz już solidnie wykonali, w czym poszkodowany początkowo usiłował im przeszkadzać, z nieba zlecieć miał skrzydlaty zaprzęg i go zabrać.

Nikt nie wie i nikt nie próbuje dochodzić, skąd Święty Mikołaj wytrzasnął Kobolewa. Szczerze mówiąc w Świętego Mikołaja nie wierzą już nawet starsze dzieci, zaś dorośli, którzy mogli mieć z nim kontakt, z jakichś powodów nabrali wody w usta. Otóż, gdy z Kobolewem urwał się kontakt radiowy, gdy radiowozy z blokady potwierdziły zgodnie, że na mokradłach widać było błysk, i że najmniej kilkanaście osób słyszało donośny huk, gdy odkryto ślad opon wiodący na zamarzniętą lodową taflę, nadzieje zdały się płonne, lecz z przyzwoitości uruchomiono wszelkie możliwe siły, by go odnaleźć na rozlewiskach, a nawet wyciągnięto z łóżka i Kopialsky’ego i Abichowasa. Tak dwaj pierwsi zainteresowani spotkali się w budynku prokuratury. Miny były grobowe, albowiem na skutek szalejącej śnieżycy nie można było poderwać śmigłowców do akcji ratowniczej. Koleiny, wyraźnie prowadzące na rozlewisko, kończyły się właśnie na litej, gładkiej jak szło tafli zamarzniętej wody i, zbierając wszystkie okoliczności do kupy, nie można było ustalić, gdzie doszło do tragedii. Kopialsky miał stałą łączność ze strażą pożarną, odpowiedzialną za takie akcje, oraz z komendą policji. Lecz nic nie posuwało się do przodu. Śnieżyca jakby na złość gęstniała. Kilkakrotnie radiowozy na drodze niemal na siebie wpadały. Dlatego, żeby nie dopuścić do następnych ofiar, trzeba było postępować bardzo ostrożnie. Do akcji ruszył poduszkowiec, który usiłował przeszukiwać rozlewiska, lecz przy widoczności spadającej prawie do zera i on nic tu nie pomagał. Tymczasem stacja meteo donosiła, że opady przeciągną się do rana co najmniej. Takimi minorowymi informacjami częstował Abichowas, gdy do kwatery przybyły kolejne zainteresowane osoby, Kenua i Ordo. Gdy już nikogo się nie spodziewali, najpierw zegar wybił dwunastą, a potem u drzwi budynku pojawił się Święty Mikołaj. Usiłował wnieść do środka kogoś w nienajlepszym stanie. Dyżurujący na portierni policjant wraz ochroniarzem rzucili się na pomoc. I tak detektyw Kobolew zjawił się w drzwiach gabinetu Kopialsky’go.

– Aresztowałem Świętego Mikołaja! – oświadczył i usnął, gdyż był zalany w trupa.

– Panowie nas zostawią. – Kopialsky bezceremonialnie wyrzucił tragarzy, który wtachali Kobolewa, jednocześnie ręką zapraszając Świętego Mikołaja.

– Mam wrażenie, że panowie bardzo usilnie pragnęli się ze mną spotkać – stwierdził niezwykły gość.

– Kim pan jest, u licha!? – zawołał sędzia Abichowas.

– Przyjmijmy dla wygody, że jednym z milionów kuglarzy jacy dziś, szóstego grudnia dla kilku marnych groszaków przebierają się w szaty Świętego Mikołaja. No i oczywiście... najważniejsze, mam dla panów po prezencie. Jak panowie doskonale wiedzą, czasami Mikołaj przynosi po prostu... rózgi.

Przerwał przemowę i sięgnął do wora. Wyciągał kolorowe zawiniątka i wręczał po kolei obecnym. Ordo i Kenua usiłowali się śmiać, niby że z kawału, lecz gdy zajrzeli do środka, miny im sczerstwiały. W zawiniątkach były faktycznie rózgi, obwiązane kolorowymi wstążkami, do nich przyczepiono jakiś słodyczek, lecz najwyraźniej sednem sprawy była niewielka karteczka, karnecik z życzeniami. Rózgę otrzymał także Kopialsky, lecz zamiast słodyczka przyczepiona była do niej książeczka. Kopialsky rzucił do niej okiem i zobaczył, że jej zawartość to informacje o W23E, spółce inwestującej w zabawki. W dalszej części były spisane karneciki, jakie otrzymali inni.

– Co pan tam jeszcze ma? – zawołał groźnie sędzia Abichowas, najwyraźniej przypominając sobie, że mimo wszystko jest sędzią.

– W worku? Przecież widać... – Otworzył go szeroko. Wór, choć robił wrażenie solidnie napchanego, ukazał kompletnie puste wnętrze. Mikołaj rozłożył ręce jakby w geście przeproszenia za rozczarowanie i dodał, celując w Kopialsky’go: – Rózga, za przedkładanie wazeliniarstwa nad fantazję, Andrew! Oraz za zbytnie ufanie ludziom – dodał Mikołaj konfidencjonalnie.

I jakoś nikt nie próbował interweniować, gdy wychodził. Może dlatego, że na portierni powinni go zatrzymać, bo przecież nie miał przepustki. A może z powodu zawartości karnetów? Tak czy owak, Święty Mikołaj zniknął, a może zwyczajnie wyszedł, bo przecież widać było z okien gabinetu oddalające się światła jego powozu. Andrew Kopialsky zaś powiedział.

– Powiedzmy, panowie, że to wszystko jakiś głupi żart, prawda?

Pomimo tego sędzia Abichowas poprosił o wcześniejszą emeryturę, Kenua o przeniesienie do archiwów. Gazety doniosły o kolejnych spadkach sprzedaży zabawek. Andrew Kopialsky został sędzią. Zbulwersowało to prasę. Chodziły bowiem plotki o tym, że jakimś cudem wszedł w posiadanie informacji kompromitujących kilka osób w mieście i to właśnie było kluczem do jego awansu. W całym zamieszaniu drobnym szczególikiem już było to, że wywalił, jak miał w zwyczaju, na zbitą twarz agenta z Media Investment Group. Detektyw Kobolew zmienił się bardzo. Zaczął z niezwykłą pilnością uczęszczać już to do różnych psychoanalityków, już to na zajęcia grup medytacyjnych. Nie mógł się pogodzić, że z jego życia w tak głupi sposób wyrwane zostało te kilka minut, w których miał kontakt ze Świętym Mikołajem, i że żadną miarą nie daje się odzyskać z pamięci niczego od momentu, w  którym ujrzał żółte, pulsujące światła na saniach.

 

***

 

Kopialsky szedł w kierunku ławki, na której spotkał kiedyś Bambo, a potem Świętego Mikołaja. Wyszedł zza zakrętu i zobaczył właśnie Mulatka. Chłopiec najwyraźniej podchodził do lądowania przy dość paskudnym bocznym wietrze, lecz na widok Andrew usiadł spokojnie na ławce i udawał, zaczerwieniony po czubki uszu, że nigdy nie latał.

– Cześć Bambo! Co był u ciebie Święty Mikołaj?

– E... – odpowiedział Mulatek.

– No... U mnie też raz był – powiedział Kopialsky, bo dzieciom się zawsze takie rzeczy mówi.

 

***

 

Prezenterka Beth (wszyscy mówili o niej po prostu Beth, nikt nie dodawał nazwiska) znana była z ostrego traktowania swoich rozmówców. A także z programów na żywo, podczas których czasami działy się rzeczy może nie tyle dziwne, co niekontrolowane. Tym razem nie spodziewała się żadnych sensacji, za to miała nadzieję rozkwasić sędziego Kopialsky’ego. Ten zaś siedział z miną niewinnego idioty, któremu mamusia akurat tak nakazała. Jak dosiedzi do określonego wcześniej czasu, dostanie pączka. Beth akurat kończyła rozpracowywać urzędnika od dróg i mostów. Kopialsky musiał przyznać, że dzięki umiejętnie stosowanej technice podchwytliwych pytań pozornie nie na temat, faktycznie już on sam, a najpewniej nikt, łącznie z Beth, nie wiedział, o co poszło i co biedaczek zawinił. Tym niemniej urzędnik wił niczym piskorz w ogniu pytań, usiłując wytłumaczyć, że skoro zabrakło pieniędzy, to nie ma pieniędzy.

– Panie Kopialsky, gratuluję panu awansu na sędziego – zaczęła kolejną wiwisekcję, gdy urzędnik od dróg i mostów stracił także zupełnie pewność, że z braku pieniędzy nie powinno ich być.

– Dziękuję.

– Panie Kopialsky, czy to prawda, że nagłe przejście sędziego Abichowasa na emeryturę należy łączyć z przekazaniem panu kompromitujących go informacji?

– Jakich informacji?

– Kompromitujących.

– A, to bardzo ogólne określenie. Czy może pani przybliżyć, o jakie informacje chodzi?

Beth zrozumiała, że zrobiła błąd. Nie miała pojęcia, co to mogły być za informacje.

– Tu ja zadaję pytania – wykręciła się czarującym uśmiechem.

– Proszę bardzo.

– Czy nie zdziwiła pana nagła dymisja sędziego?

– Dymisja nie, bo chyba nie było żadnej dymisji. Owszem, zdziwiło mnie szybsze przejście na emeryturę.

– Zdziwiło?

– Oczywiście. – Kopialsky uśmiechnął równie czarująco jak Beth przed chwilą.

– I co?

– Zapytałem.

– I otrzymał pan odpowiedź?

– Otrzymałem, panie redaktor.

– Jaką?

– Że przyczyny są osobiste.

– To znaczy?

– Proszę pani... To znaczy, że pytanemu w życiu nie wyszło i nie chce o tym mówić. Tak się mówi, gdy lekarz stwierdzi nieuleczalną chorobę. – Wyjaśniał z dobrą intencją w oczach, jak pani nauczycielka w pierwszej klasie tłumaczy, że nie należy ciągnąć dziewczynek za warkoczyki.

– Nie łączy pan tej decyzji sędziego z nieudaną akcją aresztowania Świętego Mikołaja?

– Dlaczego sądzi pani, że te dwie sprawy należy ze sobą połączyć?

– Ze względy na krótki odstęp czasu.

– No cóż, sugeruje pani tym samym, że kłamię, twierdząc, że sędzia Abichowas, jako powód swego odejścia podał tak zwane ważne sprawy osobiste. Cóż, mogę dodać, że mam świadka rozmowy – zakończył melancholijnie.

– A ten oszust, którego ścigała policja? Można odnieść wrażenie, że go pan ochrania.

– Jeśli chodzi o Świętego Mikołaja... Rzeczywiście, popieram Świętego Mikołaja.

– A oszustów?

– Oszustów staramy się zamykać, pani redaktor.

– Policja ścigała szóstego grudnia człowieka przebranego za Świętego Mikołaja. Czy ta akcja miała związek ze skargami producentów zabawek na nieuczciwą konkurencję?

– Tak, proszę pani redaktor. Tym niemniej w dniu szóstego grudnia można spotkać wielu Świętych Mikołajów. Wyjaśniamy, co się wówczas tak naprawdę stało.

– A przemysł zabawkarski pozostaje wystawiony na działanie oszusta!

– Nie ma pewności, że to jest oszust, że mamy do czynienia z jakimkolwiek przestępstwem. Jedyną materialną poszlaką są tylko spadki sprzedaży zabawek.

– Czy może to pan wytłumaczyć jakoś inaczej niż w sposób, który sugerują producenci i sprzedawcy, że ktoś nielegalnie wprowadza towar do obrotu?

– Oczywiście, że mogę! Ale na pewno nie przez rozprowadzanie zabawek przez jednego oszusta.

– Dlaczego? Nie wierzy pan w oszusta?

– Trudno powiedzieć, że nie wierzę. Po prostu jeden człowiek nie jest w stanie dostarczyć w skryty sposób takiej masy towaru.

– Co więc się dzieje, panie sędzio? – Beth zrobiła chytrą minę, sadząc, że Kopialsky będzie musiał przedstawiać jakąś teorię ekonomiczną, której nie da się prosto wyłożyć, za chwilę zabraknie mu czasu i całkowicie się pogrąży.

– Myślę... że szóstego grudnia między dziećmi zaczynają się szerzyć jakimś sposobem fantazje.

– Fantazje! – zawołała ucieszona prezenterka, wszystko szło po jej myśli. – Chce pan powiedzieć, że przez te fantazje dzieci rezygnują z pięknych, kolorowych zabawek?

– Tak, proszę pani redaktor. To możliwe.

– Chce pan, żebym uwierzyła ja i widzowie w tę psychologiczną teorię.

– Pani nie, lecz widzom mogę zaprezentować, jak może dojść do tego kataklizmu. Pozwoli pani redaktor?

Beth jeszcze nie rozumiała, że sprawy całkiem wymknęły się jej spod kontroli. Ale pomimo że już czuła, że coś się święci, niewiele mogła zrobić. Kopialsky wstał i podszedł do publiczności.

– Chciałbyś polecieć na Księżyc – zapytał berbecia, lat osiem.

– Pewnie!

– A ty?

– Ja bym chciała Barbie!

– Matylda jest gupia! – wrzasnął stojący za nią chłopak. – Każdy by chciał polecieć na Księżyc!

– Ja też! I ja, i ja! – rozdarła się gromada maluchów.

– No widzi pani, dzieci, może poza nielicznymi wyjątkami, chcą polecieć na Księżyc.

– Czy to prawda, że nie lubi pan dzieci? – Beth, widząc że przejął inicjatywę, rozpaczliwie przypominała sobie wszystkie możliwe haki na Kopialsky’ego.

– Prawda, pani redaktor. Są okropne, całkowicie pozbawione odruchów społecznych, amoralne, po prostu straszne – potwierdził Kopialsky. – Więc widzi pani, dla tej jednej czeredy potrzebowalibyśmy kilkunastu rakiet Saturn, żeby dać im tę frajdę, żeby poleciały na Srebrny Glob, do jednej nie można ich wsadzić, w jednej by się pozabijały. No, a teraz pokażemy, jak działa fantazja. Bambo! – zawołał Mulatka.

Ten obejrzał się wkoło, kogoż to pan sędzia wywołuje, i z wyraźnym zdumieniem, przyparty do muru palącym spojrzeniem Kopialsky’go, stwierdził, że jednak to chodzi o niego.

– Ja? – wskazał dla pewności siebie.

– Pewnie, że ty!

– Nie, nie mogę...

– Możesz...

Chwilę trwała wymiana znaczących spojrzeń. W powietrzu zawisły akta pewnej sprawy sprzed wielu miesięcy, której przedmiotem były złośliwie wytłuczone cegłówkami szyby. Sprawy, która została zawieszona, zaś jej odwieszenie było najwyraźniej w dalszym ciągu możliwe.

– Shhit – odpowiedział pod nosem Bambo i ruszył w kierunku Kopialsky’ego, przeciskając się pomiędzy krzesłami.

– Tak?

– Lecimy na Księżyc kapsułą Apollo.

Bambo skrzywił się jak człowiek, który wdepnął w coś, co nikt nie chce wdepnąć, chwilę pomyślał i usiadł na fotelu w półleżącej pozycji astronauty. Kopialsky rozwalił się na sąsiednim. Bambo w przewidywaniu najwyraźniej przykrych przeżyć poprawiał się, dopinał pasy, przesuwał mikrofon.

– Five, four, three, two, one, zerooo – odliczył Kopialsky i opadły łapy przytrzymujące cielsko rakiety. Ogień wypadł ze straszliwą siłą z dysz, kolos ruszył w przestrzeń, nabierając prędkości. Przyspieszenie wgniotło ciała w fotele, pulsacje silników starających się utrzymać kierunek lotu zaczęły miotać kosmonautami.

– Panie Kopialsky, co pan robi!? – zawołała przerażona Beth.

Sędzia zerwał się na równe nogi i porwał od niej mikrofon.

– Hallo, hallo, tu wasz specjalny wysłannik stacji ABC na przylądku Cap Canaveral, John Bull. Obserwują państwo start wyprawy Apollo 13 na srebrny glob. Widzimy, jak potężna kolumna rakiety – odprowadzał ją wzrokiem – pruje tryumfalnie naszą atmosferę, wynosząc na swym szczycie śmiałków, którzy chcą jeszcze raz postawić swą stopę na naszym satelicie. W tej chwili obserwujemy na naszych monitorach ich pełne szczęścia twarze...

Bambo zaprezentował najpiękniejszy uśmiech, jaki może zaprezentować człowiek spoglądający na naszą planetę poprzez iluminatory mknącej na wysokości kilkudziesięciu kilometrów kapsuły i pokazał gest zapewne pozdrowienia. Uprzejmości popsuły nieco kosmiczne warunki; gest, z racji tego, że drugą ręką musiał przytrzymywać dygoczące ramię, przypominał inny, znany z olimpiady w Moskwie z turniejów skoku o tyczce. Niestety, o wiele większą porażką okazał się ów uśmiech, wykonywany tak na oko przy czterech g. Matylda zaprezentowała na jego widok oczka z samymi białkami, bez źrenic i fiknęła bez czucia na plecy. Oczywiście, kilka dziewczynek, widząc to, wydało przeraźliwe piski, zaś sama Beth zbielała niebezpiecznie i najwyraźniej przynajmniej chwilowo była wyeliminowana z walki.

– Jak państwo widzą, szczęśliwi astronauci podziwiają teraz z niebotycznych wysokości piękno naszej planety. To już trzynasta wyprawa statków Apollo. Proszę, trzymajmy za nich kciuki, miejmy nadzieję, że ta szczególna liczba przyniesie im szczęście. – Andrew oddał mikrofon i ponownie znalazł się w kabinie kosmicznej.

– Andrew, ile jeszcze mamy do orbity? – wystękał Bambo.

– Cztery minuty.

– Andrew!

– Tak?

– Niech dadzą reklamy, będę rzygał.- Mulatek wyznał tragiczną prawdę, takim głosem, jakim melduje się dowódcy statku: „trafił w nas meteor, tracimy powietrze”.

– Bambo? – spojrzał na niego pytająco sędzia. Chłopak pokręcił głową, że nie da rady. Andrew sięgnął z ogromnym wysiłkiem do wyłącznika mikrofonu:

– Houston, mamy problem...

 


< 18 >