Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 20>|>

Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa?

 

 

Obudziła się kilka chwil przed świtem. Ucieszyła się – lubiła zaczynać dzień od przyglądania się jak zza Gór Kogucich wstaje słońce. Najpierw ich grzebienie stawały się zarysem w półmroku, obijały czernią od jaśniejszego z każdą chwilą tła. Potem zza krawędzi wystrzelał pojedynczy promień i mocno, nawet boleśnie, uderzał w nierozbudzone jeszcze źrenice. A potem ta smuga światła omywała klinem fragment doliny Wadobre Louch i jakby wymywał w zieleni pól i łąk szlak od gór do zamku.

Maichaelina uważała, że ten szlak to jej droga, tylko jej, no i Santa Clausa, rzecz jasna. Nikt inny go nie widział, pewnie nie zasługiwał na to wspaniałe widowisko. Uważała też, że im częściej widzi tę drogę, tym więcej ma szans, żeby pewnego dnia odkryć coś więcej. Kiedyś, pod wpływem tego przekonania, rozważała nawet nakazanie służkom, żeby budziły ją wcześniej, albo nawet przestawienie budzika, choć starsi stanowczo zabraniali jakiegokolwiek „gmerania” w  najprostszych nawet urządzeniach, ale... No właśnie – służki prędzej czy później doniosłyby maman albo papa, a przestawianie czuwaczka skończyłoby się wezwaniem przed oblicze mistrza Jourgena.

Dolina rozświetliła się, gdzieś wrzasnął kur, pośpiesznie wyrecytował swoje cztery okrzyki. Biedak, pomyślała Maichaelina, pewnie zaspał i teraz nadrabia opóźnienie, nie wiedząc, czy ktoś odnotował jego zaniedbanie i czy nie wyląduje w bulionie.

Przeciągnęła się i podeszła do miednicy z wodą, wyczyściła zęby świeżo przyciętym patyczkiem drzewa camysh, wypłukała usta, ochlapała twarz i nie wycierając, podeszła na wnęki z ubraniami. Dopiero wtedy na korytarzu rozległy się pośpieszne kroki Drew, szczęknęła klamka i furknęła tafla szczelnie przylegających do ościeżnicy drzwi.

– Dzień dobry, panienko. – Drew dygnęła i rzuciła się do ręcznika. Unikała wzroku Maichaeliny, chwyciła jej dłonie w swoje i delikatnie wycierała i masowała palce swojej pani. – Chyba się nie spóźniłam... za bardzo?

Bił od niej mocny zapach jakby roztartych, zmiażdżonych zielnych roślin – były zdenerwowana.

– Drew, co łączy ciebie i koguta?

– Panienko?

– Pomyśl, a jak zgadniesz, dam ci centimo na ozdoby do santaclausowego prezentu.

Maichaelina usiadła na stołku i poddała się codziennemu ceremoniałowi czesania. Przypomniała sobie, że sama też nie bardzo jeszcze wie, jaki przyszykuje prezent. No, przecież nie własnoręcznie wykonaną laleczkę, ani rysunki, jak w latach ubiegłych, nie jest już małym dzieckiem – uważnie przyglądała się swojemu ciału przy każdych ablucjach. Mógłby to być haft, cóż – kiedy akurat do tego Maichaelina nie miała zupełnie daru. A trudno dawać w prezencie niezawodnie trafiające w cel bełty i strzały!

– Panienko...?

Oderwała się od rozmyślań.

– Tak?

– Chodzi ci o to, że ja się spóźniłam i kur też?

– Cholera, Drew, skąd wiesz?!

– A to już będzie musiała panienka odgadnąć sama. Są pewne wskazówki i trzeba tylko połączyć wszystko w odpowiedni logiczny ciąg...

W ten sposób, pomyślała Maichaelina, wciągnęła mnie w lekcję logiki. Westchnęła. Trudno. Dzisiaj jeszcze się pomęczę, ale do końca tygodnia już będę miała spokój.

– Hm... No więc tak...

 

***

 

– Babciu?

Wysoka szczupła Sayennel pochyliła się, podniosła piłkę i popatrzyła na wnuczkę.

– O, witaj, Maitsie. Rzucamy?

Hakiem posłała piłkę w stronę dziewczynki, ta przyjęła podanie i rzuciła do kosza. Prymitywna, nierówna kula, której żadna siła nie była w stanie zmusić do odskoku od podłoża, poleciała w kierunku tablicy, uderzyła w nią i, ominąwszy obręcz, uderzyła w ziemię i znieruchomiała. Taką piłką, – a nie dało się tu wykonać innej – można było co najwyżej grać w blockball.

– Marnie – skwitowała Sayennel.

Podniosła piłkę, odeszła na dziesięć kroków i, przymierzywszy, rzuciła. Bezbłędnie trafiła w sam środek obręcz. Podskoczyła, cmoknęła spleciona z konopi siatka.

– Masz jakiś problem, wnusiu?

Od stajni doleciało głośne przeciągłe rżenie. Sayennel skinęła w tamtą stronę głową.

– Przejedziemy się? Jeśli nie my, to te biedne konie zastaną się na amen i będą mogły co najwyżej służyć za rumaki pomnikowe.

Poszły w kierunku stajen. Służba pierzchała na boki, widząc Sayennel; surowa i mało pobłażliwa starsza pani, zawsze wynajdowała jakieś zajęcie tym, którzy wpadali jej w oko i nie zajmowali się w tym momencie niczym sensownym. Maichaelina dreptała przy babci. Sayennel coś mruknęła.

– Słucham? – szybko odezwała się dziewczynka.

– Nic, mówię do siebie, że twój ojciec mógłby w końcu kazać wybrukować to cholerne podwórko, ciągle chodzę w ubłoconych butach, stopy mam przemoczone i brudne, a o kąpieli nie ma co marzyć...

Doszły do stajen. Mocniej zapachniało sianem i końskim moczem. Sayennel skinęła palcem w stronę stajni, choć nikogo nie było widać:

– Hej, nie kryj się, widzę cię! Dwa konie, dla Maitsie Syrenę, a dla mnie któregoś z przednich boksów, który tam najdłużej się obija?

Zza ściany wyłonił się gamoniowaty parobek.

– Dumen, pani.

– No to go dawaj!

– Skąd wiedziałaś, że tam jest? – zapytała dziewczynka, kiedy pachołek, markując cwał, skierował się do stajni.

Babcia prychnęła z wyższością.

– Zawsze tam się kryją na mój widok. Nie mają ochoty wykonywać poleceń, ale nie mają na tyle odwagi, żeby uciec. – Popatrzyła pod nogi i, widząc, że stoi na suchym kawałku gruntu, mocno tupnęła, pozbywając się błota z butów. – Za każdym razem któryś nie wytrzymuje nerwowo...

– Ty to potrafisz manipulować ludźmi! – powiedziała zachwycona Maichaelina.

Babcia zmarszczyła czoło.

– To twoja opinia, czy powtarzasz słowa ojca?

Maichaelina milczała, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Tylko mów prawdę! – Sayennel pogroziła jej palcem, ale uśmiechnęła się. – Musisz wiedzieć, że uważam to za komplement, tylko nie wiem, komu mam być wdzięczna.

Maichaelina myślała chwilę.

– To jest właśnie drugi dowód na to, że potrafisz manipulować ludźmi – oświadczyła.

Sayennel podeszła, pochyliła się i ucałowała wnuczkę w oba policzki.

– Zajęcia z logiki praktycznej, widzę, dają wyniki – roześmiała się, a Maichaelina jej zawtórowała. Dwaj potykający się zaspani chłopcy wyprowadzili konie. Sayennel wskoczyła sama w siodło, dziewczynkę podsadzili stajenni. Wyjechały przez bramę i opuszczony most na zewnątrz.

Zamek Bredgone stał na szczycie jedynego wzgórza wznoszącego się w korycie długiej doliny Wadobre Louch, zamykając szczelnie dostęp do równiny. Ani ptak, ani kret nie mógł przedostać się obok jego murów, uniknąć wzroku jego wartowników. Od dłuższego czasy czujki monotonnie meldowały: „Spokój na rubieżach, spokój, spokój...”. Po kilku krwawych nauczkach barbarzyńcy nie próbowali już przedzierać się na bezkresne przestrzenie żyznej równiny.

Sayennel skierowała ogiera w prawo, soczyście zielonym łęgiem, lekko, niemal niezauważalnie pod górę. Drobna klaczka dziewczynki kłusowała delikatnie, ogier babci robił to samo z ponurym, wojowniczym wdziękiem. Słońce muskało wszystko i wszystkich ciepłymi miękkimi, sycącymi promieniami.

– Nie mam pomysłu na prezent, a Santa Claus blisko – powiedziała dziewczynka.

Nic się nie zmieniło, Sayennel kłusowała w milczeniu, ale Maichaelinie wydało się, że babcia zesztywniała w siodle.

– Już nie jestem dzieckiem – brnęła wnuczka. Babka odwróciła się do niej i, komicznie poruszając brwiami, oszacowała sylwetkę wnuczki. – Pod pachami rosną mi włosy! – krzyknęła Maichaelina.

– Brawo. Gratuluję.

Kpi sobie ze mnie, pomyślała dziewczynka. No bo się sama podkładam.

– A właśnie – ważniejsze są włosy pod pachami czy łonowe?

Teraz Sayennel już nie udawała, popatrzyła na wnuczkę szeroko otwartymi oczami. Zastanawiała się chwilę.

– Nie ma ważniejszych czy mnie mniej ważnych. Za kilka lat... – uśmiechnęła się nagle – ... każdy z nich będzie wielbiony... – Spoważniała, uświadomiwszy sobie, z kim rozmawia. – No... nieważne... Jak powiedziałam, nie ma jakiejś hierarchii ważności włosów. Chyba że dla łysych mężczyzn.

Swoją drogą, Lourie mogłaby porozmawiać z córką na temat włosów łonowych i łona w ogóle, pomyślała.

– No dobrze, ale co z prezentem? Robiłam laleczki, robiłam jakieś pokraczne kubki, próbowałam haftu, ale już się więcej nie będę wygłupiała. Komu mogą się spodobać te koszmarki?

Babcia spoważniała, ale szukała możliwości odsunięcia przynajmniej na krótko odpowiedzi. Trąciła bok ogiera piętą, Maichaelina pognała za nią, dogoniła, wyprzedziła i, nabierając pędu, pomknęła przed siebie. Po kwadransie ostrego galopu zatrzymały się na łagodnym wzniesieniu, pierwszym od zamku.

– Ale widok!.. – szepnęła Sayennel. – Już choćby dlatego warto było tu się zlokaliz... – przypomniała sobie o wnuczce. – To co mówiłaś o prezencie?

– No właśnie! Nie mam pomysłu na prezent. Powinien być ważny, prawda, babciu?

Zapytana uniosła ramiona i jakby wtuliła w nie głowę. Na jej twarzy pojawił się cień, babcia najwyraźniej marzła, choć chwilę wcześniej rozkoszowała się ciepłym późnojesiennym dniem. Jej kształtny, szlachetny nos nagle wydał się dziewczynce ostry i nawet nieco haczykowaty, orli. Zaskoczona Maichaelina milczała, żałowała, że zaczęła tę rozmowę, mogła poradzić się matki, ojca, Drew w końcu. Nie przyszło jej nic innego do głowy jak pociągnąć za prawą wodzę i niemal jednocześnie powiedzieć:

– No-o-o... Co jest, mała? Co?

Zaskoczona Syrena najpierw okręciła się dokoła swojej osi, potem popatrzyła z wyrzutem na amazonkę, która przy jej pomocy walczyła ze zmieszaniem.

– Nie wiadomo, co jest ważne – powiedziała nagle babcia, w ogóle nie zauważywszy manewrów wnuczki i wierzchowca. – Wszyscy uważamy, że im bogatszy prezent, tym lepiej, ale raczej należałoby powiedzieć: im bardziej trafiony, tym lepiej. Czasem bardzo bogate dary są... – przełknęła ślinę -...są negowane...

Maichaelina nagle szarpnęła głową.

– A-a... Babciu? Nikt nie pomyślał, żeby podzielić prezenty na dobre i niedobre?

Sayennel pokiwała głową.

– Jesteś bystra, dziewczynko. Bardzo bystra. – Puściła do niej oko. – Oczywiście, że ktoś już na to wpadł, przeżyliśmy kilka prób skatalogizowania, gdy wrócimy możesz sprawdzić w localu. Ale nie udało się wykryć żadnej prawidłowości. Te same dary, które uznano za trafione, w następnym roku mogą zawieść.

– Może... Przepraszam, przerwałam ci.

– Nie, już chyba kończyłam. Co chciałaś powiedzieć?

– Może na przykład czterokrotne użycie...

– Rozumujesz prawidłowo, ale przed tobą ktoś już tak rozumował. – Pokręciła głową babcia. – To już sprawdziliśmy. Nie ma żadnego związku z częstotliwością zastosowania tego czy innego daru. Po prostu: to dzieje się w jakimś nieznanym nam rytmie. – Potrząsnęła włosami. – Miałaś rację, że mi o tym przypomniałaś. Najwyższy czas. – Okręciła wierzchowca na tylnych nogach. – Ale dziś dajmy już sobie spokój.

Skierowała Dumena grzbietem wzgórza na południe. Wnuczka dogoniła ją po chwili.

– Pojedźmy do Zurgeba na staw – zaproponowała. – Może nałapał raków, można by podczas dzisiejszej kolacji... – Posłała babci spiskowy uśmiech.

– Co, mianowicie?

– A nie zdradzisz mnie?

Sayennel pokręciła głową i w geście przysięgi uniosła do góry wskazujący palec.

– Zurgeb powiedział mi, jak mogę zrobić kogoś w capa przy pomocy raków. – Maichaelina podskoczyła podniecona w siodle. – Trzeba jednego czy dwa schować... – referowała z przejęciem – potem, kiedy na stół będą podawane te ugotowane, należy szybko dwa odłożone polać okowitą, one wtedy czerwienieją i przestają się ruszać. Dokładamy te dwa do nieżywych, a potem można albo czekać, aż ktoś chwyci takiego...

– Maitsie! – syknęła babcia. – To okrutne!..

– To tylko wariant. – Dziewczynka zatrzepotała rękami. – Ale lepszy jest inny. Trzeba tak skierować rozmowę, żeby wyszło, że możesz ożywić coś, na przykład ugotowanego raka. Gdy zawrzesz zakład, trzeba wziąć tego, co wiesz, gdzie on na talerzu leży, i włożyć do wody. Odzyska wigor i zdolność poruszania. – Klasnęła w dłonie. – Zurgeb mówił mi, że wygrał dzięki tej sztuczce kilka chyba beczek wina!

– A ty ile zamierzasz wygrać?

Maichaelina zamarła z otwartymi w uśmiechu ustami. Potem parsknęła jeszcze raz.

– Jak najwięcej, babciu. Założę własną piwniczkę, za kilkanaście lat będzie jak ulał.

– Będzie w sam raz – odruchowo poprawiła Sayennel. – Mówi się: pasuje jak ulał.

Przyjrzała się wnuczce, mrużyła przy tym oczy, jakby szacowała ją czy oceniała. A może zastanawiała się nad jej słowami, planami, przekonaniem o swojej racji.

– No to jedźmy do tego cwanego Zurgeba – powiedziała, choć myślała o czymś innym i chyba o coś chciała zapytać.

Maichaelina postanowiła nie męczyć na razie babci. Sayennel potrafiła być nieprzyjemna, gdy bywała rozzłoszczona.

 

***

 

Wieczerza przebiegała standardowo. Pary, stałe i czasowotrwałe siedziały obok siebie; układ par i poszczególnych osób zależał od tego, kto z kim chciał rozmawiać podczas sutej kolacji. Maichaelina czytała gdzieś, a może opowiedziała jej to któraś z nianiek, że kiedyś panowie siedzieli po jednej stronie stołu, kobiety po drugiej, długimi obrusami zasłaniano się niemal po szyję, a wszystko po to, by dorośli mężczyźni mogli, opiwszy się piwa, nie opuszczając miłego grona ulżyć udręczonym pęcherzom. Po to wszak wieki temu ustawiono tam kamienną rynnę, którą płynęła podczas uczt woda. Potem nastały rządy Carllinei, a ta oświadczyła, że kobiety zawsze czuły się postponowane i znieważane takim ich traktowaniem. Zwyczaj zarzucono.

Nad powierzchnią blatu panował gwar. Trzy tuziny dorosłych i garstka dzieci posilały się pracowicie; tylko w przerwach między kęsami rzucano do siebie jakieś uwagi, ale tego wystarczyło, by pod wysokim sklepieniem sali obudziło się dudniące echo, któremu nie mogły zaszkodzić umyślnie w tym celu rozwieszone sztandary, wstęgi i szarfy.

-... pozysk drewna...

– Suszarnię trzeba powiększyć, koniecznie!..

– Rozdarł sześć kotnych owiec, jednego probiera i, cholera, tryka! Musimy wykończyć tę watahę...

– Co to jest probier?

– To, co myślisz, skarbie, wykastrowany tryk, co to by chciał, a nie może, tylko wskazuje owce, które...

– Hej?! Gdzie to wino?

– Ale już zebrane! Oczywiście, że tak!

– Zabierz tę lalkę, zaraz jej sukienka zmieni się w tłustą ścierkę!

Maichaelina zjadła dwa naleśniki i popiła zimnym i słodkim koktajlem. Przecedziła przez zęby jakieś małe pestki, potem zaczęła po jednej rozłupywać zębami i wyjadać malutkie ziarna. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, wsłuchiwała się w rozmowy dorosłych, usiłując zlokalizować te miejsca, gdzie toczyły się najciekawsze, ale dzisiaj wszędzie było to samo – żniwa, zbiory, zapasy, spiżarnie, suszenie, wędzenie, marynaty, sosy, zapasy, zapasy, zapasy... Przez chwilę było ciekawiej, kiedy Obsaede zażądał zwiększenia liczebności oddziałów patrolowych, ale dość szybko przyznano mu rację i dyskusja się skończyła.

A potem Maichaelina, która już zamierzała odejść od stołu i przyłączyć do siedzących na stosie skór w kącie młodszych od siebie dziewczynek, przechwyciła badawcze spojrzenie babki. Szybko skalkulowała – iść do dzieci i udawać, że świetnie się bawi laleczkami i powozikami, i modlić się, by nikt ich nie zauważył i nie wziął serio, czy wykonać manewr wyprzedzający, to znaczy odejść ostentacyjnie, a potem szybko wrócić na galerię. Ten drugi wybieg zastosowała już z powodzeniem kilka razy, ale obawiała się, że jej spolegliwość może wzbudzić kiedyś podejrzenia. Z kolei babcia była za sprytna, żeby po prostu wyrzucić dzieci, prowokując je do prób podsłuchiwania i podglądania. Jak więc postąpić dzisiaj...?

Wstała i uśmiechnęła się do matki.

– Idę spać – Zmarszczyła nos, a potem uśmiechnęła się. – Pa.

Wykonała ogólny dyg i oddaliła się. W swoim pokoju zdjęła sukienkę i włożyła miękki, ciemny dres. Przy okazji wieszania sukni w szafie zobaczyła, że ktoś ze służby przyniósł naprawioną klawiaturę locala; rożek rozbity, gdy papuga strąciła ją ze stołu, został przez któregoś z zamkowych zbrojmistrzów zastąpiony wyrzeźbionym kawałkiem kości legenta. Trzecia już taka wstawka. Jeszcze trochę, a będzie tak, jak – według słów Daena – być musi: to, co ocalało i jeszcze działa, przyjdzie im wkładać w obudowy z „miejscowych substytutów”. Rzuciła się na łóżko i przeturlała się po nim kilka razy, żeby wyglądało na używane. Odczekała jeszcze chwilę, a potem wymknęła się na korytarz. Czujna jak łąkowy świsun, dotarła do drzwi na galeryjkę w sali audiencyjnej. To był najtrudniejszy manewr. Jakiś idiota umieścił drzwi tak, że były widoczne niemal z każdego miejsca w sali i otwieranie ich było ryzykowne. Ale potem już było lepiej – gdy się położyło na deskach i przysunęło twarz do gęstego szpaleru tralek, widać było niemal wszystko i wszystkich, a słychać naprawdę najsłabszy szmer i chyba nawet myśli.

Udało się. Wyciągnęła się na podłodze, ciepło z komina ogrzało już deski, było miło i sucho. Dorośli skończyli posiłek. Kobiety sprzątały naczynia, serwanci dolewali wina i piwa do kielichów. Po kilku pokazowych chłostach służba nauczyła się, że nie wolno rzucać się jeszcze na oczach państwa na resztki z wynoszonej zastawy, robili to teraz na korytarzu i to z dużą ostrożnością, żeby nie wpaść w oko władcom. Takie miejscowe przyzwyczajenie, bo przecież nie potrzeba – nikt nie głodował w Bredgone. Kilka kobiet przesiadło się i, przechylając przez stół, szeptało do siebie. Któryś z mężczyzn zarechotał i odsunął się od blatu, jakby za mało mu było miejsca do śmiechu. Nogi fotela nieprzyjemnie zgrzytnęły na kamieniach posadzki.

Sayennel nagle wstała i, cisnąwszy na obrus serwetę, którą otarła sobie wcześniej usta, podeszła do szczytu stołu i zdecydowanie usiadła w najwyższym fotelu, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma coś ważnego do przekazania. Najbliżej siedzący zwrócili do niej twarze, umilkli, cisza falą przesuwała się na tyły stołu, zagarniając coraz to nowe osoby, aż tam Gala trąciła roztrajkotaną Poolkę, i wtedy naprawdę wśród dorosłych zapanowała cisza. Babcia chwilę bębniła palcami w stół.

– Odeślijcie dzieci – poleciła.

Nie bawiła się w żadne wstępy, zapowiedzi, wyjaśnienia. Miała coś do przekazania i chciała to przekazać. Dwie kobiety zerwały się i ruszyły – jedna do drzwi, by przywołać służbę, druga do grupki dzieci w kącie, ostatniej i jedynej już ostoi hałasu i śmiechu w sali. Trzy minuty później w sali nie pozostał nikt młodszy od Kaytayena, a ten miał dziewiętnaście lat.

– Podobnie jak wy i ja udawałam, że nie pamiętam o upływie czasu – powiedziała babcia. – Ale dzisiaj przypomniała mi o tym moja wnuczka, ona się tym przejmuje, i słusznie, rzecz jasna. Mamy już połowę listopada... – Postukała znacząco palcem w stół. – Niedługo Santa Claus, a my udajemy, że nic się nie dzieje. Jak powiedziałam, dzisiaj zwróciła mi... pośrednio oczywiście, na to uwagę Maichaelina. Zapomnieliśmy o niej. My się nie liczymy, małe dzieci nie rozumieją, ale co z nią?

– Jest jeszcze Grego – odezwała się po chwili ciszy Poolka.

– Właśnie, tych dwoje jest w tym najmniej przyjemnym okresie. Już nie dzieci, a jeszcze nie młodzież...

Maichaelina poczuła, że palą ją ze złości uszy. „Jeszcze nie młodzież?!” Och, jak chciała wstać i, otrzepawszy niedbale spódnicę, odejść z dumnie podniesioną głową... Zaraz, jaką spódnicę?

W kompletnej ciszy na dole rozległy się dwa ciche trzaśnięcia płonących polan w kominie. Jeszcze raz zgrzytnęła noga krzesła, wszyscy się poruszyli, ktoś mruknął „przepraszam”.

– Z ciszy sądząc, wszyscy od ubiegłego roku żyliśmy identycznie, odrzuciwszy myśl o tym dniu. – Sayennel odetchnęła głęboko. – Przez ten rok nie udało się, jak sądzę, nikomu niczego rozsądnego wymyślić, dlatego założyliśmy na twarze maski z uśmiechami.

– To zwyczajny fatalizm – mruknął siedzący na trzecim od Sayennel miejscu ojciec Maichaeliny, Bruno. – Jak nie można nic zrobić, można jeszcze się z tym pogodzić.

Jego słowa jakby uświadomiły zebranym, że nie tylko Sayennel może przemawiać, kilka osób poruszyło się, rozległy się pochrząkiwania, po których na pewno miały iść słowa.

– Nie masz racji – wyprzedził wszystkich Nataniel Sano. – Musimy przyznać się, że nie uprawiamy nawet fatalizmu. Gdybyśmy wiedzieli, że nie możemy nic zrobić, to już byśmy coś wiedzieli, a tymczasem my nie wiemy nic, a to jest po prostu niewiedza, a nie postawa!

– Nie bawmy się w erystyczny turniej! – Babcia plasnęła dłonią o stół. – Tych, co chcą się pokajać, proszę o powstrzymanie się. Nie po to się odzywałam, żeby teraz wszyscy na wyprzódki zaczęli się biczować...

– Tylko po co? – krzyknęła jakaś kobieta.

Maichaelina nie zauważyła, kto to był, odnotowała tylko, że w głosie krzyczącej słychać było złość. I płacz, i strach.

– ... tylko żebyśmy coś postanowili – spokojnie kontynuowała babcia. Do ósmego grudnia mamy... dwadzieścia pięć dni.

– Jesteś śmieszna! – krzyknęła ta sama kobieta i tym razem Maichaelina zobaczyła kto to, Valeritte wyciągnęła w stronę Sayennel rękę. Nawet z tej odległości widać było, że i palec, i cała ręka drżą. – Przez siedemdziesiąt lat nic się nie dało zrobić, a ty chcesz, żebyśmy COŚ zrobili w ciągu trzech tygodni!?

– Przede wszystkim chcę, żebyśmy nie zachowywali się jak stado obdarzonych szczątkowym rozumem baranów, co to przez cały sezon spokojnie się pasie, udając, że nie wie, po co przybiera na wadze i obrasta wełną, a potem, już przed bramą rzeźni, nagle zaczyna kombinować – dobitnie akcentując słowa, oświadczyła babcia.

Zmierzyła wzrokiem zebranych, a potem przeniosła wzrok do góry, jakby w falujących lekko chorągwiach szukała pomysłu. Maichaelina szybko zamknęła oczy, ich blask mógł ją zdradzić. Wolniutko, na wszelki wypadek bardzo, bardzo wolno i ostrożnie, odsunęła się od szczeliny. Babcia jest taka chytra, pomyślała, że nawet gdyby mnie zauważyła, nie dałaby po sobie tego poznać, tylko niedbale przywołałaby służbę, potem rozpętała dyskusję, wyszła z sali i po chwili poczułabym jej szpony na swoich stopach!

Przebiegł ją dreszcz, gdy plastycznie wyobraziła sobie zaciśnięte na kostkach mocne, twarde palce babci. Nawet popatrzyła w stronę drzwi, ale były, oczywiście, zamknięte.

– A co mamy robić? Będziemy wdzięczni, sama rozumiesz, za każdą wskazówkę?

W głosie Bruna nie było ironii, tylko zmęczenie, brakowało w nim nadziei.

– Nie bardzo wiem, miałam tylko kilka godzin, między spacerem a wieczerzą. – Sayennel potrząsnęła głową, potem ułożyła dłonie na policzkach i końcami palców mocno przetarła oczy. – Zdążyłam tylko przypomnieć sobie i uświadomić niestosowność naszego zachowania.

Zaległa cisza. Ktoś westchnął, ktoś inny użył zapomnianego noża jak pałeczki perkusyjnej, któraś kobieta wysiąkała się w chusteczkę. Babcia odchyliła się w prawo i długo wpatrywała się lewy szereg siedzących ludzi, potem powtórzyła to samo z prawym szeregiem. Tylko niektórzy odważyli się, czy mieli ochotę, popatrzeć jej w oczy, większość wpatrywała się w poplamiony gdzieniegdzie obrus. Niemal wszyscy turlali po stole jakieś okruszki czy kawałki owoców.

– Proponuję przyjąć, że jesteśmy w stanie wyjątkowym – powiedział nagle Bruno, odsuwając się od stołu i waląc plecami o wysokie oparcie swego fotela.

– Co?

– Ależ...

– Tylko po co?

– Nie-e-e, no...

– Ileż to lat...

– Dlaczego nie?

– Kochani! – Babcia zastukała palcami w blat stołu. Potem, widząc, że nie zagłusza gwaru, chwyciła ciężki puchar siedzącego po jej prawej ręce Tera i, wychlusnąwszy zawartość na podłogę, mocno huknęła nim kilka razy w stół. W końcu zapanowała nad hałasem.

– Kochani... Zastanówcie się! To nie jest żadne ograniczenie swobód, jak rozumiem. – Zerknęła na Bruna, a ten pokiwał głową. Maichaelina domyśliła się, że ta dwójka już przed kolacją się dogadała. – Nie chodzi o to, by zawiesić nasze prawa, tylko... – Odwróciła się do Bruna: – Powiedz sam, zresztą.

– Po prostu, proponuję, byśmy odłożyli wszystkie obowiązki poza tymi podstawowymi. Mam na myśli obronę, zapasy zimowe, wysyłkę danin i pobór podatków, i zajęli się Santa Clausem.

– Nie wydaje ci się, że już to przerabialiśmy?

– Tak. Przerabialiśmy – zgodził się szybko Bruno. – Tylko, o ile pamiętam, zawsze było tak: to już przerabialiśmy, więc do tego nie wracamy, szukajmy gdzie indziej. Poza tym, raczej nie my przerabialiśmy, tylko nasi przodkowie. A ja proponuję powrót do pierwszych okruchów wiedzy. Proponuję przemiędlić wszystko od początku, przyjrzeć się każdemu zapisowi, przetrzepać dokładnie archiwa, uruchomić kilka researchów...

– Myślisz, że te nasze ledwo już zipiące stanowiska locali to wytrzymają? – zapytał ktoś.

Bruno zacisnął wargi i, wysunąwszy lewą rękę z rękawa, podrapał się po owłosionej skórze, robił to tylko wtedy kiedy był bardzo, ale to bardzo zatroskany.

– No to w diabły z nimi! – rzucił w końcu. – I tak gówno nam pomagają.

– A dzieci? – krzyknęła Poolka. – Wykształcenie?

Bruno machnął ręką.

– Sami możemy je uczyć. Nie robiliśmy tego, bo wygodniej było posłużyć się stanowiskami. Możemy wykształcić więcej pedagogów z miejscowych... Ale nie o tym mówimy. To sprawy na potem. Teraz powinniśmy zająć się S-C. Serio i z całych sił. Od dziś nawet.

Teraz dopiero zrobiło się prawdziwie cicho. Nawet ogień w kominie nie odważył się huczeć czy łupać kłody. Zebrani wymieniali spojrzenia i milczeli.

– Zróbmy tak – odezwał się Bruno. – Wybierzmy koordynatora... Nie, nie mnie! – Podniósł rękę, widząc, że siedzący naprzeciwko Ter wskazuje go palcem. – Nie dlatego, że nie chcę, tylko uważam, że Jourgen ma największą wiedzę o S-C, więc jemu będzie łatwiej sensownie rozdzielić zadania...

Wychylił się, żeby popatrzeć w lewo, na niewysokiego mężczyznę w białej koszuli i bezrękawniku. Ten w zamyśleniu skubał zębami górną wargę.

– Jourgen? – zwrócił się do niego Bruno. – Zgadzasz się?

– Ja... Nie wiem, czy to ma sens...

– Nikt nie wie. Ale na pewno nie ma sensu chowanie głowy w piasek. Przejrzysz zasoby, podzielisz zadania. Pamiętaj, że nie będziesz prosił o pomoc, jeśli przegłosujemy stan wyjątkowy, nikt nie będzie mógł ci odmówić.

Nagabnięty uśmiechnął się nieśmiało.

– Jeśli tak... Zgoda.

– W takim razie... – Bruno wstał i włożył za pas kciuki. – Stawiam formalnie wniosek o wprowadzenie stanu wyjątkowego, według paragrafu 6 ustęp 2. Do jutra szefowie poszczególnych sektorów mają przygotować sprawozdania o stanie prac w podległych strefach, i jakie z nich można bez szkody odłożyć na drugą dekadę grudnia. Natomiast Jourgen opracuje maksymalnie szczegółowy plan podziału zajęć. Wszystkich, i szefów tematów, i Jourgena proszę o wyważone informacje, kompromisy, gdzie się da, ale z priorytetem w temacie S-C. Głosujemy! Kto za?

Podniosły się ręce.

– Przeciw?

Podniosła się jedna ręka – Cleman.

– Kto się wstrzymał?

Uniosły się trzy ręce. Bruno plasnął dłonią w stół.

– W takim razie stan wyjątkowy stał się faktem. Przypominam, że obowiązuje wszystkich, niezależnie od postawy podczas głosowania. – Zmierzył obecnych wzrokiem. – Coś jeszcze?

Kilka osób pokręciło głowami, pozostali milczeli. Jedna z kobiet nerwowo chwyciła swego towarzysza za łokieć i przylgnęła do niego. Maichaelina zrozumiała, że najrozsądniej i najbezpieczniej będzie wycofać się teraz z kryjówki. Zrozumiała też, że to ona sprowokowała wystąpienie babci, i że – właściwie – ściągnęła na siebie coś w rodzaju kłopotów. Na pewno będą się jej teraz bacznie przyglądać. Postanowiła, że nie da powodu do triumfu tym, co będą go łaknęli. Kimkolwiek są, i czegokolwiek pragną.

 

***

 

Spędziła niemal cały ranek na parapecie wysokiego strzelistego okna w jednej z obronnych wież, ale opłaciło się – Sayennel w końcu wyszła na podwórze i rozejrzawszy się, czy nikt jej nie widzi, chwyciła piłkę. Dziewczynka zrozumiała, że ma niewiele czasu, bo babcia rzuci kilka razy i ucieknie, by nie być oskarżoną o obijanie się w czasie gdy wszyscy harują w wyniku rozpętanej przez nią samą burzy.

Maichaelina zeskoczyła z parapetu i, pochylając się, by nie widać jej było w prześwitach między krenelażami, pobiegła do schodów. W połowie ich długości krzyknęła do Sayennel, obawiając się, że ta ją zobaczy i oddali się w przeciwnym kierunku:

– Babciu, poczekaj!

Zdyszana, dopadła kobiety i stanęła przed nią.

– Nie pojechałybyśmy na polowanie? Kaczkodany miotają się, aż z mojego pokoju słychać – zaproponowała.

Nie spuszczając z niej spojrzenia Sayennel odwróciła głowę, jakby chciała pokręcić nią odmownie, ale po pierwszym ruchu rozmyśliła się. Patrzyła w oczy wnuczce, potem zacisnęła wargi i nagle, niemal na oślep, wykonała rzut. Maichaelina, nie patrząc, po cmoknięciu siatki wiedziała, że piłka, nie musnąwszy nawet obręczy, wpadła do kosza.

– Masz rację. Pojedziemy na polowanko! Niech się wściekają!..

Nie wyjaśniając, kogo ma na myśli, chwyciła wnuczkę za rękę i, mocno oplótłszy jej palce swoimi szczupłymi, długimi i chłodnymi, pociągnęła do stajni. Po drodze udało się jej pogonić do roboty kilku gamoni, na tyle rozleniwionych, że nawet nie zauważyli jej nadejścia.

Opuściły zamek w towarzystwie tropiciela i dwóch troczych. W milczeniu kłusowały przez łęgi, potem niski, młody las, wyrastający na popiołach po wielkim pożarze. Tylko z rzadka sterczące w niebo czarne kikuty opalonych drzew przypominały jeszcze o pożodze. Hojna natura pokryła pogorzelisko grubą warstwą bladej, miejscowej zieleni. Czasem z furkotem ulatywały w powietrze ciężkie, niezgrabne kokoszyce, tylko dlatego jeszcze nie wybite, że niesmaczne, łykowate i opakowane w grubą skórę i warstwę żylastego tłuszczu. Tropiciel nie zwracał zupełnie na nie uwagi i kłusował gdzieś przed siebie. Niewielkie i szybkie szkowele przemykały ponad głowami, świadome, że małe ciała i duża prędkość czynią je bezpiecznymi od strzał. Potem lasek się skończył, a tropiciel bez słowa wskazał grzbiet wzgórza. Babka i wnuczka przemknęły przez wspinający się w górę stary szpilkowy gaj, przed szczytem zeskoczyły z siodeł i, trzymając w rękach łuki, wyszły na grzbiet. Po drugiej stronie parowu rozłożyło się stado kaczkodanów, płaskich jak żółwie nielotów. Babcia długo wpatrywała się w stado.

– Jaki mają układ? – zapytała.

Nie potrafiła przepuścić okazji, żeby nie nauczyć czegoś wnuczki.

– To nie jest stada układ godowy – odpowiedziała szeptem Maichaelina. Podczas godów kaczkodany były chronione, bo wtedy można było wejść między stado i wyjmować co lepsze sztuki. Tyle że wszystkie śmierdziały. Chucią, jak mawiał ojciec. – To nie jest też układ... – Przyjrzała się jeszcze raz jak rozsiadły się kaczkodany na stoku – ani szeregami: samce-samice, ani parami, ani otaczając gniazda czy młode. – To nie jest też układ agresywny... Och, po prostu trawią!

– Ci-i-i!... – Sayennel chwyciła wnuczkę za ramię i zmusiła ją do pochylenia się. – Spłoszą się i nie będziemy mogły wybrać.

Ostrożnie wyjrzała, kaczkodany wylegiwały się nadal. Olbrzymie, płaskie ciała o wadze do siedemdziesięciu kilogramów w zwartej grupie tworzyły pofałdowany gruby dywan. Co jakiś czas któryś z ptaków wysuwał głowę spod szczątkowego skrzydła i  ziewał, prezentując zębiska. Może nawet nie ziewał, tylko odstraszał potencjalnych napastników.

– Zacznę od drugiego rzędu od góry – szepnęła babcia. – Strzelam do drugiego z lewej, potem do piątego. Tobie proponuję te z dolnego rzędu, są tam trzy świetne sztuki, powinnaś się uwinąć z nimi lepiej niż ja.

Mrugnęła do dziewczynki i wyjęła z kołczanu cztery strzały. Maichaelina odsunęła się od Sayennel i przygotowała swoje strzały. Potem zerknęła w bok.

– Raz, dwa... i trzy!

Sekundę później dwie strzały pomknęły w stronę stada. Obie wbiły się tam, gdzie miały się wbić. Pół sekundy później następna strzała Maichaeliny przebiła kark drugiego kaczkodana. Potem trafiła babcia, a zaraz po niej jeszcze raz wnuczka. Stado niemrawo, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, trzepotało kikutami skrzydeł, kiwając się na krótkich nogach, rozpełzało na boki. Babcia cmoknęła z aprobatą, Maichaelina uśmiechnęła się szeroko.

– Jesteś re-we-la-cyj-na! – pochwaliła Sayennel i przytuliła do siebie wnuczkę. – Na pięciu strzałach miałabyś o dwie więcej niż ja.

Sięgam już jej do pępka, pomyślała dziewczynka, pamiętając, że jeszcze nie tak dawno mogła co najwyżej objąć udo babci.

– Ile strzał utrzymujesz w powietrzu? – Padło pytanie.

– Dziewięć – odpowiedziała. – Ale Łucznik Ghura – trzynaście.

– To nic. – Pogłaskała dziewczynkę po głowie. – On jest od ciebie znacznie silniejszy, mocniej napina łuk, jego strzały lecą wyżej, ma zatem więcej czasu na oddanie dalszych strzałów. Za rok będzie wyrywał sobie wąsy, widząc jak twoje półtora tuzina szyje powietrze.

Zerknęła na stok, na którym nie było już kaczkodanów, prócz pięciu ustrzelonych. Skinęła głową na troczych, zerwali się i poprowadzili po ładunek swoje konie wyposażone w specjalne uprzęże. Łuczniczki zaczęły schodzić w dół, gdzie czekał tropiciel z trzema wierzchowcami. Wykręcił nogi w sposób niemożliwy dla człowieka – kolanami do siebie, ugiął je i zetknął ze sobą, w ten sposób całe ciało utrzymywały na nogach nie mięśnie a kości. Spał na stojąco, nie ukrywał nawet tego – trójdzielny nos rozchylał się regularnie z charakterystycznym pyrknięciem, a zwierał z równie specyficznym posapywaniem. Wtedy, przy wdechu, rozszerzały się dwie szpary po bokach narośli nosa.

– Kto śpi, siadać! – krzyknęła babcia.

Tropiciel otworzył oczy i runął na ziemię. Maichaelina roześmiała się. Babcia pokręciła głową, ale też się uśmiechała.

– Skąd to znasz?

– Ze szkolenia wojskowego. Tam był to dowcip z lubością powtarzany przez kadrę wykładowczą. Podobno, tak dowodził jakiś doktorant, to jest najstarszy udokumentowany figiel w historii ludzkości.

Wskoczyły w siodła i ruszyły nie czekając na troczych, tylko w towarzystwie tropiciela, który – zupełnie nieprzejęty scenką sprzed kilku minut – wskoczył już w siodło i wkładał wodze w parę rąk piersiowych, mniejszych i słabszych, ale wystarczających, by pokierować wierzchowcem.

Maichaelina zastanawiała się chwilę, ssąc dolną wargę, potem przypomniała sobie, że tak robi mało sympatyczny Jourgen i przestała się bawić ustami.

– Sayennel – powiedziała umyślnie używając imienia – opowiedz mi o Santa Clausie.

Babcia żachnęła się, ale poza gwałtownym zaczerpnięciem powietrza nie zdradziło jej nic, przynajmniej dla obcego oka. Ale jej Maichaelina nie była obcą.

– To święty, biskup miasta Myry w tak zwanej Azji Mniejszej. Santa Claus to zniekształcone Święty Mikołaj... Podobno żyjący w połowie czwartego wieku naszej ery słynął zawsze ze swej działalności charytatywnej, dobroczynnej i pełnego poświęcenia życia. – Zerknęła na wnuczkę spod oka. – Mówiło się o nim, że jeszcze będąc niemowlęciem w środy i piątki aż do zmierzchu powstrzymywał się od matczynej piersi, zapisano gdzieś, że od razu po urodzeniu potrafił stać i tak dalej. A gdy dorósł i otrzymał spadek po rodzicach, rozdawał go potrzebującym. Szczególnie popularną jest opowieść o tym, że pewien ojciec trzech córek wpadł w ubóstwo i już szykował się, by uczynić z nich... metresy... To znaczy... nierządni... Hm... Mam na myśli...

– Metresy lub nierządnice, wiem, co to jest. – Poważnie skinęła głową Maichaelina.

– No więc, metresy... Swoją drogą, czy matka nie powinna, nieważne... – mruknęła babcia, ale porzuciła niepewny temat. – W każdym razie Mikołaj w tajemnicy podrzucił przez okno trzy węzełki ze złotem, na posag dla każdej z dziewczyn.

– I tak, podobno, zrodził się zwyczaj sekretnego podkładania prezentów w odpowiednim, jednym na całym globie dniu.

Jadący o pół długości za nimi tropiciel zobaczył, że starsza z kobiet gwałtownie podrywa głowę i przez kilka końskich kroków wpatruje się w drugą kobietę, młodszą.

– No właśnie, nazywamy go Santa Clausem, ale tutejszy nie obdarowuje, a sam jest obdarowywany. Od kiedy wiesz, że właściwy postępował, jeśli tak można rzecz, inaczej?

– Mmm...

– Od! Kie! Dy!? – wyskandowała Sayeneel.

– Od prawie trzech miesięcy.

Chwilę jechały w milczeniu.

– Czy istnieje jakiś specjalny powód, dla którego każesz mi wygłupiać się z opowiadaniem apokryfu, który -założę się – świetnie sama znasz?

– Chyba tak. Chodzi mi o Javeera!..

Sayennel szarpnęła wodze do tyłu, zaskoczony ogier zaryczał i szarpał głową, wyrostki czuciowe aż furkotały w powietrzu. Tropiciel bezceremonialnie wyszarpnął wodze z ręki znieruchomiałej Sayennel. Zluzował je, gwizdnął melodyjnie, wsadził rękę pod pysk i grzebał chwilę w otworze flegmowym, zwierzę, parsknąwszy, uspokoiło się.

– Skąd wiesz o Javeerze? I co wiesz?

Maichaelina powstrzymała się od wzruszenia ramionami. Wiedziała bardzo niewiele, a chciała wiedzieć więcej, musiała więc przekonać dorosłych, że wie tyle, co oni.

– Miałam starszego brata... – bąknęła. – Po moim drugim Santa Clausie zniknął.

Babcia długą chwilę siedziała jeszcze nieruchomo w siodle.

– Kochanie, to nie jest miejsce na tego typu rozmowę – wykrztusiła w końcu. – Ale!.. – Widząc rodzący się sprzeciw wnuczki, uniosła rękę. – Obiecuję ci, że dzisiaj wieczorem albo ja sama, albo razem z rodzicami porozmawiamy z tobą i wszystko ci wyjaśnimy... To znaczy, opowiemy, co wiemy, bo do wyjaśniania jest niewiele.

Przy wypowiadaniu ostatniego zdania jej głos stopniowo cichł, zamierał, ostatnie słowo uleciało z jej ust jak tchnienie śmiertelnie chorego. Wnuczka przez kilka oddechów zastanawiała się, ale nie dręczyła więcej babki. Chwilę jechały stępa, potem Maichaelina skinęła na tropiciela, zdjęła łuk z ramienia i zaczęła szyć do fruwających nad głowami szkowel, raz nawet niemal udało jej się w mgnieniu oka obliczyć trajektorie lotu ptaka i puściła strzałę, na którą musiał się nadziać. Ale nie nadział. Tuż przed grotem szkowel zadarł dziób i całe ciało do góry i przemknął obok przekłuwającej niebo strzały.

– Nie da się ich ustrzelić – skwitowała z żalem Maichaelina. – Ale wiem, jak można by je łapać. Trzeba by wystrzelić sieć!

– Ale po co ci one?

– Po nic. Po prostu, żeby im udowodnić, że nie są takie sprytne. – Roześmiała się dziewczynka.

– Czy ja wiem, czy one są sprytne? Są przystosowane do tego, co robią najlepiej: chwytania mszyków, os i srebrnic. Poza tym, może są biedne i należy im współczuć: nawet nie mogą wylądować na ziemi, bo nie wystartowałyby.

– Nie współczuję! – mruknęła nagle zupełnie innym tonem Maichaelina.

Babka chciała zapytać dlaczego, ale przestraszyła ją jedna z możliwych odpowiedzi, bardzo realna w kontekście wcześniejszego wątku rozmowy.

Do zamku dojechały w milczeniu.

 

***

 

Zapowiadało się, że wieczór będzie burzliwy. Od powrotu z polowania spotykani w przelocie dorośli przyglądali się Maichaelinie z zainteresowaniem, bez wrogości, choć nie wykluczyłaby, że jedna czy dwie osoby mają do niej o coś pretensje. Nigdzie nie widziała matki, zaś ojciec, zapytany o to, czy babcia rozmawiała z nim o wieczorze, pogłaskał ją po głowie, a potem nagle przytulił do siebie i długą chwilę trzymał mocno ramionami objęciach. Jego córka mogłaby sądzić, że mruga teraz szybko oczami, ale przecież ojciec słynął w rodzinie i całym zamku z twardość, nieczułości i hartu.

Maichaelina dopadła Drew i zaczęła tysięczny raz wypytywać o Santa Clausa, ale dziewczyna, choć wybitnie jak na miejscowe warunki wykształcona, kolejny raz wpadła niemal w stupor, gdy słyszała, że ma mówić o święcie, nazywanym przez władców Santa Clausem. Nie chciała nawet powiedzieć, co sama przygotowywała w charakterze prezentów, ani co przygotowali jej dwaj bracia, ani co – na przykład – kiedykolwiek przygotowała nieżyjąca od dawna babcia.

Dary, dary, prezenty... Podarunki, podarki, upominki...

Ofiary...

Do wieczerzy było jeszcze ze dwie godziny, gdy nagle do drzwi ktoś zapukał. Maichaelina podniosła głowę i po chwili wahania, zaprosiła gościa do środka. Weszła matka. Po raz pierwszy tak wyraźnie, żeby nie powiedzieć ostentacyjnie, zastukała do drzwi nieletniej córki i czekała na pozwolenie przekroczenia progu. Lourie zatrzymała się tuż przy drzwiach i wpiła się spojrzeniem w dziewczynkę. Miała ciemne obwódki wokół oczu, a spojrzenie ich było zmęczone i jakby nieostre.

– Maitsie... córeczko... – Podeszła do niej i podobnie jak ojciec przytuliła dziewczynkę do siebie.

Nagle przyszło jej do głowy, że tak naprawdę, to rodzice nie ją przytulają do siebie, a sami lgną do niej. Spróbowała delikatnie się odsunąć, a mocny chwyt matki potwierdził, że miała rację: przyciskała do siebie jej szczupłe ciało, jakby z niego chciała czerpać siłę czy może zdecydowanie.

– Słucham?

Lourie odsunęła się, a potem pociągnęła córkę i zmusiła ją, by usiadła na łóżku, sama przycupnęła obok.

– Mam do ciebie prośbę... Ogromną prośbę...

Maichaelina zaczynała domyślać się, o co matce chodzi. Nie chciała jej jednak pomagać i czekała.

– Wiesz... Ten dzisiejszy wieczór... To nic ci nie da, uwierz mi. Do niczego nie doszliśmy, nic nie wykryliśmy, nie powstała nawet żadna nowa hipoteza. Będziemy tylko gmerali w ranach, w rozpaczy, w złości... Naprawdę, lepiej by było, gdybyś nie... nie...

Matka zacięła się, a Maichaelinie zrobiło się jej żal. Potrząsnęła jednak głową.

– Nie, mamo. Mam jedenaście lat. Tu już dziewczynki w tym wieku zaczynają byś swatane, a ja ciągle...

– Przecież nie chcesz byś swatana?

– Oczywiście, to bzdura. Ale nie chcę już być dzieckiem. Do Santa Clausa zostały dwa dni. Widziałaś, na podwórku Nogli wystawili już kratę do zawieszania darów!

Matka odwróciła spojrzenie i długą, męcząco długą chwilę nieruchomo wpatrywała się w podłogę. Potem skinęła głową, jakby do swoich myśli, i wstała. Westchnąwszy głęboko powiedziała:

– No to czekaj w tym pokoju. Za chwilę zaczyna się narada, a potem cię wezwiemy i dowiesz się... Dowiesz się...

Nie kończąc zdania, podeszła do drzwi, otworzyła je i wyszła tak szybko, że wyglądało to jakby przeniknęła przez drzwi. Maichaelina została sama. Poczuła chłód, zimne ciarki dwoma falami przemknęły przez jej ciało. Nagle poczuła, że rozpętała coś, czego chyba już teraz powstrzymać się nie da, a co – gdyby się zastanowiła – może powstrzymać by i chciała. Jednocześnie coś w niej podskakiwało i ponaglało do działania. Wstała i szybko zmieniła suknię na miękki dres. Wymknęła się na korytarz i chwilę później była już na galerii w sali audiencyjnej. Jedna deska skrzypnęła cichutko, dziewczynka zamarła, ale mimo panującej na dole ponurej ciszy nikt z dorosłych nie zareagował na skrzypienie. Kilka krzeseł było wciąż wolnych, na stole leżały karty pergaminettu, pod ścianą stała jedna z czynnych jeszcze stacji. Wyłączona. Bruno stał z Clemanem i Jourgenem pod oknem i coś im tłumaczył, akcentując poszczególne słowa czy punkty wypowiedzi przypominającymi wbijanie gwoździ ruchami prawej ręki. Nie było jeszcze w sali ani matki, ani Sayennel, i jeszcze kilku osób. Gdy Maichaelina zaczęła sprawdzać, kogo brakuje, otworzyły się drzwi i weszły cztery kobiety. Zanim doszły do stołu drzwi, otworzyły się raz jeszcze i weszła para. Komplet.

Bruno wyciągnął szyję i przyjrzał się dokładnie zebranym. Skinął głową do swoich rozmówców, cała trójka wróciła do stołu. Bruno nie siadał, czekał, aż wszyscy dojdą do swych miejsc i usiądą.

– Dziękuję – powiedział. – Możemy przystąpić do relacjonowania? – Nikt się nie odezwał. – Proponuję, żeby nie przedłużać sprawy, od razu przechodzić do sedna. Co to znaczy...? – wykorzystał figurę retoryczną do okraszenia swoich słów. – Znaczy, że Jourgen zebrał raporty wszystkich sekcji i może nam w kilku słowach to streścić. Proszę.

Jourgen wstał i, puknąwszy paznokciem w stół, powiedział:

– Nie w kilku, a w... – policzył coś w umyśle – ...czterech: gówno to wszystko warte!

Usiadł. Po chwili odezwała się Sayennel:

– Przejęliśmy, co prawda, ten zamek po nieco prymitywnych istotach, ale nie musimy przejmować od nich obyczaju puszczania bąków w towarzystwie.

W jej głosie zgrzytała złość i bezsilność.

– Jourgen, może coś bliżej i więcej? – poprosił Bruno.

– Nie ma nic więcej. Nie odkryliśmy niczego. Dokładnie zero. Albo badania poprzedników i nasze wcześniejsze są naprawdę komplementarne, albo powtarzamy stare błędy i nie potrafimy się z nich otrząsnąć. Po prostu, nie wiemy nic więcej.

– Popełniliśmy błąd! – plasnęła ręką o stół Poolka. – Tym się trzeba zajmować przez cały czas: albo należy powołać jakąś sekcję badawczą, albo zobowiązać wszystkich do wytrwałej i ciągłej pracy! A nie, nagle, jak na zapalenie płuc!.. – popatrzyła oskarżycielsko na Sayennel.

Babcia zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem.

– Trzeba było wcześniej wystąpić z taką propozycją, skoro jesteś teraz taka mądra – powiedziała. – Ale nie zamierzam cię winić, ja też bym się nie odezwała, gdyby nie zmusiły mnie do tego okoliczności. – Splotła palce leżących na stole dłoni i zacisnęła je, a zaraz potem schowała ręce, zorientowawszy się, że ją zdradzają. – Wszyscy chowamy głowę w piasek, a gdy trzeba ją wyjąć, okazuje się, że nie jest to ani łatwe, ani miłe. – Uniosła głowę do tyłu, była zmęczona... Uśmiechnęła się jednak słabo: – A poza tym świadomość, że trzeba ją będzie znowu w piasku zanurzyć, nikogo nie bawi.

– A jakie to okolicz... – wtrącił się Manfred.

Ale Sayennel nie dała sobie przerwać:

– Czy to się komu podoba, czy nie, w kilku słowach streszczę wszystko, co wiemy o Santa Clausie – zawiesiła głos i ktoś dał się schwytać w pułapkę.

– Po co? Wszyscy wiemy to samo i nic nowego!?

– Po to, by moja wnuczka też to wiedziała. Udowodniła, że nie jest już dzieckiem i powinniśmy ją przyjąć do grona wtajemniczonych.

Maichaelina zarumieniła się z dumy.

– Dlaczego więc ma wygniatać... – kontynuowała babcia – ... deski na galerii, skoro może zejść tu do nas. Prawda, Matsie?

Ta podskoczyła jak dźgnięta igłą. Odczekała moment, ale nie stało się nic, co mogłoby odwlec tę niedobrą chwilę – wstała i wychyliwszy się przez barierkę, dygnęła.

– Dobry wieczór.

– Chodź do nas! – Machnęła ręką babcia.

Dziewczynka migiem dotarła do sali, weszła i dygnęła jeszcze raz. Leman odsunął krzesło i klepnął w siedzisko. Podeszła z miną aniołka i grzecznie usiadła.

– Wszyscy, więc i ty, Maichaelino, wiemy, skąd i jak się tu wzięliśmy. Wymuszone awaryjne lądowanie promu kolonizacyjnego. To było siedemdziesiąt dwa lata temu, szóstego grudnia według naszego kalendarza. Pierwszego Santa Clausa ominęliśmy, ponieważ był to nasz pierwszy dzień tu, na globie; naturalne że nie mieliśmy głowy do obrzędów tubylców. Dopiero w następnym roku dotknęło to i nas... Nazwaliśmy ten dzień Santa Clausem, widzieliśmy przecież całe sterty darów i tak to zinterpretowaliśmy; tymczasem tutaj nie on, czymkolwiek jest, przynosi prezenty... Przepraszam, mówię od rzeczy. Na Ziemi podkładano prezenty w jego imieniu, szczególnie dzieciom. Tu natomiast, ktoś czy coś żąda od wszystkich darów dla siebie.

– O „kimś” możemy zapomnieć – mruknął Jourgen. – Jest kilka przesłanek, które wykluczają udział humanoidów. Brak, chociażby, jakichkolwiek śladów, a musiałyby powstać, gdyby jacyś spiskowcy zbierali dary.

– I ogarniająca wszystkich nieodparta senność! – wtrąciła się któraś z siedzących po lewej kobiet.

– Właśnie. Tu wszyscy jednego zimowego dnia składają dary temu czemuś...

– Czy to jakiś bóg? – odważyła się zapytać Maichaelina.

Zapadła głęboka i gęsta cisza. Kilka osób poruszyło głowami i wymieniło znaczące spojrzenia. Sayennel przygryzła obie wargi, potem zmarszczyła czoło.

– Jest nam niezmiernie trudno, racjonalistom, naukowcom, kolonistom, badaczom, pionierom i agnostykom... przyznać się, że natrafiliśmy na świat, gdzie rozum nie jest w stanie wytłumaczyć dość prostego mechanizmu, ani jego korzeni, ani działania.

– Rozpytywaliśmy, oczywiście, Nogli? -zapytała Maichaelina.

– Och, i to ile razy! Przecież to samo się narzuca: ich ziemia, ich obyczaj. Ale oni naprawdę nic nie wiedzą, przepytywaliśmy ich przecież na różne sposoby, przekupywaliśmy, w odurzeniu i tak dalej. Jeśli się ich naciska popełniają samobójstwo, choć przecież i tak nic nie powiedzieli. Mieliśmy dwa takie przypadki...

Sayennel zamilkła. Po chwili odezwał się Jourgen:

– Oczywiście, gdy w drugim roku pobytu wiedzieliśmy, że zbliża się jakieś miejscowe święto, wzięliśmy w nim udział, w ramach integracji z tubylcami. I od razu zostaliśmy pouczeni czy skarceni, czy wybrani... Nie wiem, jak to opisać. W każdym razie zmarł jeden z naszych, bez powodu, automedy nie wykryły niczego. Poza tym, że wszystkie włosy na całym jego ciele straciły swój pigment. Dlatego musieliśmy uznać, że został zabity, ale nie wiemy jak. – Przesunął karty pergaminettu i sprawdził coś w notatkach. – Nie odkryliśmy żadnych znaczących prawidłowości. Saldo jest takie: straciliśmy w ciągu siedemdziesięciu jeden lat czterdzieści trzy osoby. Zdarza się kilka lat pod rząd, kiedy nic nas nie rusza, potem przez kilka lat tracimy po jednej osobie, raz odnotowaliśmy aż trzy zgony, cztery razy po dwa. Najczęściej jednak tylko po jednym, z przewagą przedziału wiekowego od sześciu do dwudziestu siedmiu lat. Ani jednego przypadku po sześćdziesiątce, i tylko jeden po pięćdziesiątce. Czyli im się jest starszym, tym więcej szans, że nic się nie stanie...

Podniósł głowę i zaczepnie popatrzył w lewo, ku szczytowi stołu, potem w prawo, na jego koniec.

– Gdybym miał być szczery, to ta statystyka jest naszym wrogiem – powiedział. – Większość z nas lokuje się już w tym przedziale, w którym statystycznie mamy szansę przeżyć Santa Clausa. Dlatego nic nie robimy. Jednocześnie nie mnożymy się, bo boimy się o swoje dzieci, nie chcemy sobie fundować tych dwudziestu jeden lat wzmożonego ryzyka, że spotka nas nieszczęście takie, jakie spotkało Bruno i Lourie.

Wiedziałam, mój brat Javeer został uśmiercony przez Santa Clausa, pomyślała Matsie.

– To wszystko. – Chwycił karty w dłonie i zaczął pedantycznie układać je w równiutki stos. – Jako kolonia jesteśmy w stanie stagnacji, co znaczy, że niedługo wymrzemy... Prognozy są kiepskie.

– Nie przesadzasz?.. – bąknął ktoś bez wiary we własne słowa.

– Mamy jednego młodzieńca. – Jourgen wskazał palcem Kaytayena. – I tylko sześcioro młodszych od niego dzieci. Koniec. Czy któraś z pań jest w ciąży? – zapytał błazeńskim tonem. – Nie widzę, nie słyszę, dziękuję. Czy któraś z pań nie była u mnie ostatnio po kolejny zestaw antyovulatora? Nie widzę, nie sły...

– Przestań! – krzyknęła Poolka. – Wiadomo, co chcesz powiedzieć. Nie chcemy tu się rozmnażać. Nie chcemy żyć od grudnia do grudnia i poddawać się jakimś nieracjonalnym dzikim obyczajom!

– Spokojnie. – Bruno postukał kostką w stół. – Dobrze, że w końcu zdecydowaliśmy się poruszyć ten temat. Jak rozumiem, jesteśmy już, jako kolonia, w niedoczasie. Musimy szybko zdecydować: żyjemy tak jak dotychczas i wymieramy, czy stajemy do walki z tym czymś. Ale jeśli zdecydujemy się na walkę...

– A Ziemia?

– Od siedemdziesięciu lat milczy, wiadomo. Może się odezwie, może ktoś przyleci... Ale na razie jesteśmy sami i sami musimy zdecydować. Powtarzam, jeśli walczymy, to musimy zarzucić zerowanie rozrodu i energicznie zająć się badaniami.

– Może to jakiś gaz? – powiedziała w głębokiej ciszy Maichaelina. Wpadło jej to do głowy kilka godzin temu i nie chciała zmarnować takiego pomysłu. – Może jakieś rośliny czy owady tej jednej nocy się... uaktywniają, czy nabierają jakichś właściwości? A niektórzy z nas przez rok mogą stać się w jakiś sposób uczuleni na ten czynnik...

Zobaczyła, że kilkadziesiąt par oczu wpiło się w nią. Zarumieniła i poczuła szczypanie w oczach.

– Co z nas za bydlęta... – powiedziała wolno Poolka. – Mamy takie dzieci i... i... pozwalamy...

Rozszlochała się i poderwała, żeby wypaść z sali, za nią wybiegła Gala, rzuciwszy porozumiewawcze i usprawiedliwiające spojrzenie Sayennel. Długich kilka chwil wszyscy siedzieli nieruchomo, mało kto nie patrzył na swoje ręce na stole. Jourgen głaskał pergaminett, jakby chciał zetrzeć opuszką palca kilka słów.

– Może... – zaczął Bruno i musiał przerwać, żeby oczyścić krtań z jakiegoś obcego i przeszkadzającego chrypienia. – Może zacznijmy od tego, że nie pójdziemy dzisiaj spać.

– Żadnych prezentów! – odezwał się nagle milczący dotąd Yumanae. – Postawmy sprawę na ostrzu noża: my, ludzie, nie przynosimy żadnych darów! – Spod krzaczastych brwi patrzyły ciemne oczy. Miał lekkiego zeza, dzisiaj widać to było szczególnie mocno i nadawało jego słowom jakiegoś szczególnego znaczenia. – Najwyżej sprawa się rozwiąże szybko i radykalnie: wszyscy posiwiejemy. – Nagle wyciągnął rękę i chwycił dłoń siedzącej naprzeciwko Lourie, zaskoczona, nie wydała z siebie dźwięku, choć otwierała już usta. – W przyszłym roku będzie jeszcze trudniej, nie rozumiecie? – wycedził Yumanae. – Jeśli urodzi się nam kilkoro dzieci, to czy zdecydujemy się na taki agresywny eksperyment?

Zamilkł, a gdy wszyscy gorączkowo szukali słów, jedni sprzeciwu, drudzy aprobaty, otworzyły się drzwi i weszły zapłakane Gala i Poolka. W milczeniu skierowały się do stołu, Poolka po drodze szybko pochyliła się nad Maichaeliną i pocałowała ją w policzek.

– Gdy będę miała córkę, będę chciała, żeby była taka jak ty. A gdy to będzie syn, tym bardziej – powiedziała cicho, ale w panującej w sali ciszy dałoby się usłyszeć trzepot skrzydeł motyla.

– Sądzę, że całonocne czuwanie możemy przegłosować już teraz – powiedziała po chwili Sayennel. – Potem będziemy mieli czas na inne... decyzje...

 

***

 

Rano siódmego grudnia Stando wrócił z łazienki, gdzie pod prysznicem odbierał dobowy kondensat raportu oficera dyżurnego.

– Kapitanie – powiedział radośnie do kochanki – mamy wreszcie na dole jakiś ruch. Ta mała... – zerknął na zajmujący całe przedramię ekran – Maichaelina zmusiła całą tę bandę skostnialców do ruchu. Po pierwsze, zebrali się na całonocne czuwanie... – Zatarł ręce. – Nareszcie coś się zaczęło dziać. Tyle czekania!..

Kapitan podniosła się i oparła na łokciu. Uśmiechnęła się szeroko.

– Zgadzam się, że nareszcie. Wisimy tu dziewięć lat i do dzisiejszego dnia wydawało mi się, że niepotrzebnie rząd cacka się z nimi. Czekanie, że coś postanowią w sprawie tego Santa Clausa... – pokręciła głową. – Albo należy zostawić ich samych i niech sobie radzą jak mogą, albo zabrać stąd, żeby nie wpieprzyć się w cudzą cywilizację...

– A oni ani się nie wpasowywali, ani nie podbijali, po prostu wegetowali...

Ułożył się na boku, twarzą do jej ciała, w którym wymieszały się pigmenty i karnacje kilkudziesięciu różnych ras.

– Mm-hm... – Kapitan przerzuciła przez niego prawą nogę i wtuliła nos między obojczyk a szyję. – Cieszmy się, że coś drgnęło.

– Po południu podrzucimy im szpicla i będziemy wiedzieli, co z tego pomysłu wynikło... Swoją drogą – widziałaś jak ta mała strzela? O mało nie nadziała na swoją cholerną drewnianą strzałę jednej z patroletek!

– Hm? Może... zajmijmy... się...

Sygnał komunikatora poderwał oboje. Rzucili się każde do swojego. Aktywny był kapitański. Przyłożyła kciuk do repilatora, zweryfikował jej status.

– Tak? – potrząsnęła niecierpliwie urządzeniem.

– Pani Kapitan!.. Tu drugi mat, Wayle. Myślę, że powinna pani szybko przybyć do śluzy ósmej, na poziom drugi. Posłałem po panią pająka.

– Co się stało?

– Zgon. Mamy tu ciało. To jest Ana Burre. Młoda programistka. Medex się zaciął i nie chce podać przyczyny śmierci. Skan pomieszczenia nic nie pokazuje. Weszła, zakręciła się, upadła.

– Serce? – Słuchając Wayle’e wiła się, wciągając mundur.

To samo robił jej partner, ale on miał obie ręce wolne, dlatego już podskakiwał na jednej obutej nodze, czekając, aż but usadowi się na drugiej.

– Nie. Serce ma... miała zdrowe... Na razie zero przyczyn. Jedyne...

Zamilkł. Kapitan zapinając mundur pochyliła się nad łącznikiem.

– Wayle! Gadaj szybko!

– Jest siwa, pani kapitan. Siwiu... Cholera... Siwiuteńka. Na całym ciele...

 

październik 1999

 


< 20 >