Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Niepokorna kwestia sporna

 

 

Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi:

– Święty Mikołaj to lipa!

 

Przyszedł na świat dokładnie w Boże Narodzenie. Nie byłoby w tym fakcie nic dziwnego, gdyby nie jego pewne wyznanie, wyartykułowane kilka lat później.

Wtedy to mały chłopiec stanął przed ogromną choinką, głowę swoją małą zadarł, westchnął i powiedział jakże rozkosznym głosem dziecięcym:

– Tak, przyjść na świat w bożonarodzeniowy wieczór jest głupie, może nawet i tendencyjne.

– Ależ Guciu, drogie dziecko – odpowiedziała babcia, zastygając widelec w połowie drogi do ust. – Mały jesteś, to nie wiesz, co mówisz.

Chłopiec odwrócił się plecami do choinki, spojrzał na starszą panią spode łba (przyjął pozycję podobną do tej, którą przyjmował w chwilach ogromnego skupienia pomiot Szatana o imieniu Damian, znany z filmu „Omen”, a dokładnie z pierwszej części tego filmu) i przez zaciśnięte dziecięce zęby wysyczał (podobnie jak Damian...):

– Stara kobieto, po pierwsze, to ty nie wiesz, co mówisz i do kogo. Po drugie, ja ze swoich urodzin nie będę robił takiej szopki jak ten, no, nie przymierzając, Jezus Chrystus. A po trzecie mam na imię Gustaw. Głupie, ludzkie imię, co prawda to prawda, ale jeszcze go sobie nie mogę zmienić, bo niedorosłą powłokę cielesną mam i czekać, aż osiągnie status prawny muszę.

Po tych wnusia słowach babcia zdecydowała, że najwłaściwiej będzie zemdleć i postanowiła złożyć twarz w talerzu z sałatką i rybą.

To znaczy dzięki natychmiastowej interwencji oraz refleksowi ojca Gucia stara, przestraszona kobieta nie zrealizowała swego zamiaru, tylko osunęła się z krzesła na podłogę. I z owej podłogi trzeba było babcię podnieść, do łóżka położyć. Gucio natomiast został srodze skarcony przez obojga rodziców i oddelegowany do aresztu domowego.

– I nie dostaniesz prezentów! – chlipnęła na obchodne mama, zamykając drzwi do pokoju chłopca.

– I dobrze! – odkrzyknął jej chłopiec. – A zresztą Święty Mikołaj to lipa dla małych dzieci. Wszyscy wiedzą, że on nie istnieje!

– Słuchaj, czy coś przeoczyliśmy? – spytał ojciec Gucia i potarł brodę pięścią. A to był niewątpliwy znak, że zaczyna się u tego człowieka proces myślowy.

– Nie wiem... – Mama Gucia proces myślowy zaczęła już wcześniej, ale bez okazywania znaków z rodzaju gestykularnych. – Byłabym nawet zadowolona z faktu rozbudowanej zdolności porozumiewawczej naszego syna. Aczkolwiek kwestią sporną pozostaje...

– Co? – głupio spytał tata.

– To, że... – Mama zamyśliła się, przyłożyła ucho do drzwi, nasłuchiwała przez dłuższą chwilę, po czym szarpnęła męża za rękaw i, nic nie mówiąc, wrócili do jadalni. Po drodze sprawdzili jedynie, czy u babci wszystko w porządku.

Było wszystko w porządku. Babcia spała w najlepsze, chrapiąc okropnie głośno.

– Jaka kwestia sporna, kochanie? – zagadnął ojciec Gucia, gdy w końcu usiadł przy zastawionym stole.

– Mianowicie – westchnęła mama, otwierając barek. Stała, patrzyła się na zawartość szafki, po czym wyciągnęła butelkę czerwonego wina – zdolności porozumiewawcze, które wykazuje nasz syn, nie są adekwatne do jego, mówiąc ogólnie, developmentu umysłowo-cielesnego.

– Że coś ty, kobieto moja, właśnie powiedziała? – Oczy taty Gucia zrobiły się wielkie jak przysłowiowe stare złotówki, a dzwonko śledzia, zamiast trafić tam gdzie powinno, spadło na talerz.

– Głównie chodziło mi o to – mama Gucia sięgnęła po korkociąg. Usiadła naprzeciwko taty – że... – zrobiła przerwę i na głęboki wdech – kurwa mać, gówniarz ma dopiero siedem lat, ledwo oderwał się od cycka oraz butelki, ledwo zostawił zasrane pieluchy, a gada zupełnie jak stary – wycedziła owym jednym tchem.

– No i co z tym zrobimy?

– My chyba nic... – Uśmiechnęła się kobieta, odkorkowując wino. – Teoretycznie należałoby wezwać specjalistę. Zresztą – spojrzała na ścienny zegar. – Wcale nie musimy go wzywać. Z tego, co pamiętam, zjawi się tutaj najpóźniej jutro rano. Poczekamy, napijemy się winka, zobaczymy co będzie.

Tata Gucia się również uśmiechnął.

 

***

 

Mały chłopiec w długim sweterku, grubych rajstopkach i kapciuszkach-niedźwiadkach (polarnych) siedział w swoim pokoju, na brzegu łóżka i machał nogami. Raz prawą, raz lewą, następnie obiema.

– Święty Mikołaj to lipa... Święty Mikołaj to lipa... – powtarzał jak nakręcony. – Święty Mikołaj to lipa.

 

***

 

Trzy godziny później do mieszkania ktoś zapukał. Otworzyła mama Gucia i po kilku słowach wymienionych z ogromnym, siwobrodym starszym panem, zaprosiła go do środka. Za nim i bez słowa wszedł mężczyzna, trochę niższy, na pierwszy rzut oka o wiele młodszy i na pewno bez brody. Ale za to z neseserem.

Starszy pan to był nikt inny tylko Święty Mikołaj. A jego asystent miał na imię Rudolf.

– Wiem, wiem, każdy go myli z jakimś reniferem – powiedział przybysz, wchodząc do pokoju jadalnego. Ojciec Gucia właśnie kończył sprzątać ze stołu.

– A mnie każdy myli z głową rodu Corleone. Cóż poradzić, widocznie jesteśmy podobni.

Byli. Bardzo podobni. Ten Święty Mikołaj tym razem wcale nie wyglądał jak dobroduszny czerwonolicy grubasek, odziany czerwony piżamopodobny strój. Nie miał również wypchanego po brzegi worka z prezentami na plecach i nie miał za przeproszeniem zgiętej laski do podpierania spasłego ciała. Obaj goście przypominali raczej agentów rządowych służb specjalnych albo agentów z filmu pod tytułem Matrix.

Mieli nawet takie same czarne, przeciwsłoneczne okulary.

Mama Gucia nic nie powiedziała, tylko wskazała Mikołajowi krzesło. Starszy pan usiadł za stołem, a Rudolf stanął w progu.

– Asystent nie wejdzie? – szeptem spytała kobieta.

– Nie, proszę się nie przejmować. Na interwencjach perswazjonalnych on zawsze zabezpiecza teren. Taka praca. – Mikołaj wyjął z kieszeni garnituru jakąś kartkę i położył na stole. Patrzył się przez chwilę na papier.

– Babci proszę nie budzić – powiedział cicho, uprzedzając pytanie mamy Gucia. – Państwo też zaraz pójdą grzecznie spać.

Ojciec Gucia chciał zaprotestować, ale mama Gucia uciszyła go karcącym spojrzeniem.

– Spokojnie, spokojnie, proszę mi zaufać – powiedział Mikołaj, uśmiechając się do nich. – Nie od dzisiaj to robię i można powiedzieć, że mam niejaką wprawę.

– No tak, tak – mruknął tata Gucia. – Przepraszam.

– Nie ma za co. Normalny rodzicielski odruch. A teraz zapraszam państwa w kimę.

Mikołaj pstryknął palcami. Tata i mama Gucia momentalnie zasnęli, osuwając się na podłogę. To znaczy nie upadli na podłogę, bo Mikołaj czarodziejskim sposobem zmaterializował kanapę z sypialni. Osunęli się więc na ową kanapę. Rudolf podszedł w ich stronę, czule okrył grubym kocem, pogłaskał oboje po głowie i wrócił na swoje poprzednie miejsce.

Siwy pan z długą brodą jeszcze raz pstryknął palcami i pokój zaczął się zmieniać. Znikły meble, w tym również zmaterializowana kanapa wraz z zawartością, znikły ściany, nawet podłoga, na nieokreślony moment zrobiło się ciemno. Po chwili jednak rozbłysło światło. A raczej snop jasności niewiadomego pochodzenia. Oczywiście snop jasności padał z nieokreślonego miejsca w nieokreślonej ciemnej przestrzeni. Ale za to dokładnie na postać Świętego Mikołaja, stół i... siedzącego naprzeciwko chłopca o imieniu Gucio. Gucio został również czarodziejsko zmaterializowany, znaczy przeniesiony, ze swojego pokoju prosto na audiencję z brodatym siwym jegomościem. Chłopiec nadal machał nogami i nadal gadał jak nakręcony:

– Święty Mikołaj to lipa, Święty Mikołaj to lipa...

– Dzięki synek. Lipa to bardzo piękne drzewo, a ty możesz już przestać – powiedział Mikołaj. – Nikt oprócz mnie i Rudolfa tego nie słyszy.

Rudolf stał nieopodal, tam gdzie kiedyś były drzwi, okryty ciemnością stał, niezmiennie czujny. I faktycznie słyszał wszystko, choć nie ma to najmniejszego znaczenia.

Gucio podniósł wzrok i uśmiechnął się szyderczo. Tak, zupełnie jak Damian, czyli pomiot Szatana .

– I nie śmiej się tak szyderczo, mały, tylko powiedz, o co chodzi tym razem – zagadnął Mikołaj, w końcu zdjął okulary przeciwsłoneczne i potarł powieki palcami.

– No jak to o co chodzi, o ciebie, oczywiście – zasyczał Gucio nie swoim głosem, nadal patrząc się spode łba. – Przecież zawsze chodzi o ciebie, stary, podły oszuście.

Siwobrody uniósł siwe brwi.

– Oj, ale numer! – Pacnął się otwartą dłonią czoło. – No żem się nie domyślił. To przecież znowu ty, Wcielony. Popatrz, popatrz, skleroza mnie bierze. Trudno się dziwić, tysiąclecia mijają tak szybko jak...

– Czy mógłbyś przestać?! – ryknęło dziecko nadal nie swoim głosem, wychylając się z krzesła.

– Uważaj, bo krzywdzisz małego. Tutaj nie ma podłogi przecież. Jak spadnie i w dno czeluści walnie.

– To co, to co? – Chłopiec bardzo mocno zamachał nogami, strącając w ową czeluść swoje przecudne kapciuszki-niedźwiadki (polarne).

– To ty sobie jak zwykle polecisz do innych spraw, a dzieciak zginie marnie. Jeżeli tak się stanie, to masz wtedy mnie na karku do końca dni oraz nocy swoich. Mało tego, gwarantuję ci krwawy wpierdol za każdym razem, kiedy się spotkamy. Dodatkowo wyskubię te błyszczące czarne piórka z twoich skrzydełek i już nigdy nie wzlecisz nad pospólstwo, jak zwykłeś nazywać świat ludzi. Kumasz, ziomal?

– Ty mnie lepiej nie strasz – syknął Gucio głosem nie swoim, ale już jakoś mniej syknął.

– Ja nie straszę, ja tylko zapowiadam co się stanie, jak mały gibnie się z krzesła i w czeluść spadnie.

Gucio nie odpowiedział. Przestał nawet machać nogami.

– Kapcie są do odzyskania – powiedział Mikołaj, kładąc ręce na blacie stołu. – Gorzej z wiarą z moje istnienie. Musisz być taki zawzięty?

– Muszę! – ryknął Gucio, nadal głosem nie swoim, ni to syczącym, ni to charczącym.

– Wiesz, kiedy jeszcze nie upadłeś, to można było z tobą normalnie pogadać. Nawet pójść na browca. Teraz pieprzysz te swoje przebiegło-inteligenckie farmazony i normalnie się niedobrze robi. Uparty jesteś jak osioł dardanelski. A skoro masz ludzi za nic, to po jaką cholerę ci ich dusze? Nic nie warty człowiek nic nie wartą duszę posiada. Logika u ciebie leży i kwiczy.

– Wiesz, że i tak zacznę podobnie. Dobrze kombinujesz, ale nic z tego. Ludzie są faktycznie do kitu i w ogóle już mi się znudzili. A tu chodzi o ciebie. Że niby lecisz nad miastem saniami zaprzęgniętymi w renifery, że niby w jeden wieczór możesz objechać cały świat i każdego milusińskiego obdarować prezentami, że niby masz małych elfich pomocników i że niby mieszkasz na biegunie. Że niby listy się do ciebie pisze, że niby spełniasz dziecięce marzenia, że niby...

– O to chodzi, że niby jestem taki niemożliwy... Że niby taki czarodziejski... Poza tym płyta ci się zacięła – wtrącił Mikołaj.

Gucio spojrzał na siwego gniewnie.

– Jesteś oszustem, ot co! – syknął.

– I co z tego? Każdy zarabia jak umie. A ty? Prawdomówny, złotousty i do tego filantrop. Obiecujesz złote góry, wykorzystujesz ludzkie słabości, kłamiesz w żywe oczy i nie masz sumienia. Kłujesz ich w palce po kilka kropel krwi na cyrografowy podpis. I kto tu jest nic nie wart? Ludzi masz za nic, a coraz trudniej ci kogoś zwerbować. To nie ty się znudziłeś człowiekiem, to człowiek się znudził tobą. Nie masz nic już do zaoferowania. Jak to się mówi? – Mikołaj pokiwał głową, udając, że popada w niesamowicie głęboką zadumę. – O już wiem! – wykrzyknął prawie na całe gardło. – W związku ze zmianą profilu firmy proponujemy panu dwie możliwości.

– Jakie?

– Oj, pomyśl trochę. Użyj tej swojej przereklamowanej inteligencji. – Mikołaj pokręcił głową, tym razem z widoczną dezaprobatą.

Gucio nie odpowiedział.

– To idzie mniej więcej tak. Fajny masz zawód, ale się deczko zdewaluował. Albo się wycofasz z interesu, albo się przekwalifikuj. Nie znasz powiedzenia, że lepiej jest dawać niż brać?

– Dobro to nuda i przeżytek! – wycharczał Gucio. – A w ciebie i tak ludzie już dawno nie wierzą. Sami chodzą po zakupy, sami ładują prezenty w ładne pudełka, sami kładą pod choinkę i potem wmawiają dzieciakom, że to sprawka Mikołaja Świętego! Wszyscy wiedzą, wszyscy! – darł się Gucio. – To jedna wielka ściema!

– Kupują prezenty dzieciakom? Sami kładą pod choinkę? – Mikołaj wykonał gest, jakby ocierał łzę. – Kochani, pomocni, kochani rodzice.

– Ty, ocipiałeś? – Zdziwił się Gucio.

– Wiesz, miałem o tobie inne pojęcie. Niby taki przebiegły, inteligentny, posiadasz niby takie zasoby wiedzy, że głowa mała.

– No bo chyba tak jest, wątpisz? Święty Mikołaj to lipa... – wyszeptał Gucio. – Ciekawe, skąd bierzesz kasę na tyle prezentów, co?

– Skąd? – Roześmiał się siwy jegomość. – Przecież wiadomo. Prowadzę międzynarodową spedycję broni masowego rażenia, mam sieć burdeli, stoję na czele kartelu narkotykowego, dorobiłem się kilku pralni brudnych pieniędzy, stadami przerzucam nielegalnych imigrantów do krajów wysoko rozwijających się, wykupuję rządy krajów biednych, kontroluję ich konstytucję lub czasopisma... Mam mówić dalej?

– Nie, dziękuję, ale brzmi jakoś znajomo.

– Tak, bo to twoja działka, obijasz się, to ktoś musiał przejąć ten szatański interes. A poza tym – rozmarzył się Mikołaj. – Kiedyś w podobnym klimacie określił opowieści o mnie pewien pisarz, mój ulubieniec. Kocham gościa jak syna, dosłownie. Szkoda, że odszedł za wcześnie. Wielka strata dla ludzi, strata wielka.

– Może u mnie jest? – Ożywił się Gucio.

– Niedoczekanie. Poszedł od razu tam – siwy podniósł palec. – Nie miałeś najmniejszych szans.

– Ty też nie masz szans, bo jesteś lipny! – ryknął chłopiec.

– A ty jesteś głupi, słaby i masz kompleksy. Lipny, lipny... W kółko to samo. – Mikołaj nagle spochmurniał. – Wiesz, co ja teraz powinienem zrobić? Przekazać ciebie wymiarowi sprawiedliwości i patrzeć, jak skóra na twoim tyłku schodzi od batów.

Usta Gucia wygięły się w podkówkę. Święty zobaczył, że dziecko zaciska piąstki, że skóra na jego twarzy robi się coraz bardziej czerwona.

– Skończyły mi się argumenty słowne... – wycharczało Gucio. – Zniszczę ciebie, prezenty, cały biegun, panią Mikołajową, elfy, spalę choinki, spalę cały świat!

– Tak, a jak cię złapię teraz za ogon... – Mikołaj nie dokończył, bo na blacie pojawiła się zalakowana koperta. Siwy jegomość od razu przełamał pieczęć, wyjął list i zaczął czytać.

Twarz Gucia momentalnie wróciła do standardowego kolorytu. Rozluźnił piąstki i wyprostował się w krześle. Przestał nawet patrzeć złowieszczo spode łba.

– Coś się stało? – spytał cicho.

– No stało się, stało – mruknął Mikołaj i podał mu list. Dziecko ujęło papier w obie rączki, przeczytało szybko i odłożyło kartkę na blat.

 – Cholera jasna, ale kanał.

– No – mruknął Święty. – Możesz sobie pogratulować. Masz, czego chciałeś. Brawa dla tego pana. Najwyższa instancja odwołała Gwiazdkę. Prezentów nie będzie. Nawet tych lipnych, rozwożonych przez lipnego Mikołaja. I coś jeszcze powiem, nie będzie podarku dla ciebie. Podarków raczej, bo nazbierało się tego przez te minione tysiąclecia. Cały czas byłeś niegrzeczny, a tylko grzeczne dzieci dostają prezenty.

– Podarek – wyszeptał Gucio już głosem prawie normalnym – dla mnie?

– A dla kogo? Dla misia Gogo? Pewnie, że dla ciebie. I teraz proszę, nie dostaniesz, bo świąt nie będzie.

– Dlaczego? – Gucio ponownie wykrzywił usta w podkówkę.

– Bo byłeś niegrzeczny. Bo jesteś niegrzeczny. Co rok jesteś niegrzeczny. I najprawdopodobniej będziesz. A do tego pieprzony egoista. Sam nie dostanie i innym nie da. Skoro świąt nie będzie... Rudolf, obecny?

– Oczywiście, szefie, cały czas – odezwał się Rudolf z ciemności.

– Spal sanie, wypuść renifery, a prezenty zniszcz. Również tę niesamowicie ogromną kopę prezentów przeznaczoną dla Wcielonego.

– Kopę prezentów? – spytał chłopiec, nadal cicho.

– Trzeba będzie dać odprawy wszystkim elfom, krasnalom i świstakom. Krowa Milka się pewnie zapłacze...

– Kopę...? – powtórzył Gucio.

– Siedzibę na biegunie trzeba zamknij, a najlepiej wynajmij jakiejś firmie. Nie wiem, może ten zalegający śnieg przerobią na pełen mikroelementów ekologiczny lód do drinków. –

Mikołaj ukradkiem spojrzał na chłopca. Ten natychmiast spuścił głowę i westchnął. Starszy pan zdążył jednak coś zauważyć. Łzę na dziecięcym policzku.

– Skoro świąt nie będzie... – Gucio zaczął mówić normalniejącym głosem.

– No nie będzie, właśnie zapadła decyzja! – krzyknął Mikołaj, uderzając dłonią w blat stołu. – Możesz teraz przelecieć się nad światem i chłonąć zwycięstwo. Proszę ciebie bardzo! Machaj skrzydliskami czarnymi, machaj. Tylko przedtem sobie wypoleruj rogi i kopyta, coby się pięknie błyszczały w księżycowym świetle. Proszę ciebie bardzo!

– Ale ja... – zapiszczał chłopiec.

– Co ale ja, co ale ja? – Krzyczał Mikołaj. – Może jeszcze mi powiesz, że nie chciałeś, albo że zrobiłeś bałagan niechcący? A właśnie, że chciałeś, i właśnie twoja wina. Medal chcesz? Ale ode mnie nie dostaniesz. Nic ode mnie nie dostaniesz, nawet zaległych prezentów! Gwiazdka odwołana, serdecznie gratuluję, Wcielony. Wy-gra-łeś!

Ostatnie wyrazy oraz ostatnie sylaby Święty wykrzyczał resztką sił. A przynajmniej tak udawał. Następnie złapał się za gardło i ciężko opadł na krzesło.

– Skoro tak, to ja nie mam tutaj nic do roboty – szepnął Gucio.

Tym razem Mikołaj nie odpowiedział. Nie odezwał się również Rudolf. Zresztą, on się zawsze mało odzywał, nawet w sytuacjach końcowi świata podobnych.

– W takim razie uciekam...

Po tych słowach Gucio podniósł głowę, zamknął oczy i wypuścił jakiś dymek noskiem. Mikołaj momentalnie znalazł się przy krześle i wziął chłopca na ręce. Dziecko nie otworzyło oczu, tylko oparło główkę o ramię Świętego i po prostu zasnęło.

Wcielonego już nie było. Wyleciał w postaci tego dymka.

– Dziękuję, Szefie – Święty Mikołaj uniósł wzrok i uśmiechnął się. – Twoje fortele są zawsze najlepsze.

Potem siwy jegomość strzelił palcami i wszystko wróciło do normy. Pokój, meble, śpiący rodzice Gucia, choinka... Z tym, że pod drzewkiem były paczki z prezentami, za oknami dniało. Mikołaj ułożył Gucia. To znaczy, prawdę powiedziawszy, to Rudolf odniósł chłopca i czule przykrył kołdrą.

– No dobra, mały, spadamy – powiedział Mikołaj do swojego asystenta, kiedy tamten wrócił do jadalni. – Rodzice nic nie będą pamiętali, nestorka rodu nic nie widziała, chłopiec jest za mały, czyli wszystko w normie.

Rudolf się nie odezwał. Stał wpatrzony w przystrojone drzewko i równo ułożone prezenty.

– Ty. – Święty stuknął go w bok łokciem. – Co jest?

– Nic – odburknął mężczyzna. – Jakoś tak mi się świątecznie zrobiło nagle.

– Nie zaczynaj mi się tutaj rozczulać teraz! – warknął Mikołaj. – Robota czeka. Czasu i przestrzeni nie mogę trzymać w zawieszeniu w nieskończoność. Musimy rozwieźć prezenty, zaprzęg czeka. Jest co robić. Przebierzesz się później.

– Jak to, przebierzesz?

– Normalnie, w kostium.

– W jaki kostium, szefie?

– No jaki kostium, szefie. Renifera, oczywiście. Ja zaraz wskakuję w tę czerwoną piżamę, a ty w futro, bach na cztery nogi i wio. Trzeba uwzględnić przesunięcie czasowe czy jakieś tam plus sześć godzin, minus sześć godzin. Galopem, kochany, galopem. Bacikiem po pleckach dostaniesz razy kilka...

– Taaak? – Rudolf pierwszy raz od niepamiętnych czasów zdjął okulary, pokazując, że jego oczy, podobnie jak dużo wcześniej oczy taty Gucia, zrobiły się okrągłe jak stare złotówki. – Renifer? Mogę?

– Pewnie, że możesz – roześmiał się Mikołaj. – Przebieranki to norma w naszej firmie. Elfów spytasz, posłuchasz. Każdy ma po piętnaście setek na karku, a udaje młokosa w zielonych rajtuzach. I każdy się bawi przy tym jak dziecko. Skoro ciebie nie wiadomo czemu zawsze mylono z jakimś reniferem, to przebierzesz się za renifera i problem rozwiązany. Tylko...

– Tylko co, szefie? – zapytał Rudolf trwożnie.

– Tylko coś będzie trzeba zrobić, żeby ci się nos zaświecił na czerwono.

– Dlaczego?

– A nie wiem. Tak mi jakoś przypasowało. Może dlatego, że będziesz pierwszy w zaprzęgu, drogę wskażesz?

 


< 22 >