Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Prawdziwa SF!

 

Jak szkoda! Takie było moje pierwsze wrażenie. Szkoda, że autor nie zrobił kilku kroków, że przez trochę zaledwie niedoróbek nie mamy naprawdę wybitnej powieści. Alastair Reynolds jest bowiem pisarzem obdarzonym Darem Bożym, prawdziwym talentem. Tyle wystarcza, lecz tego drobiazgu większości autorów brakuje, by pisać. Reynolds ma prócz talentu jeszcze kilka zalet: ma coś do powiedzenia, ma wiedzę rzeczową, absolutnie niezbędną, by pisać powieści SF. Ma zorganizowaną umiejętność myślenia. Dłuższy wywód należałby się rozróżnieniu z niezorganizowaną, lecz że chciałbym go (wywód) zacząć, że topologia i do czego się czasami przydaje, pozostańmy na wiadomości, że recenzenta zachwyciła skuteczność organizowania przekazu. Reynolds ma jeszcze jedną cechę rzadko spotykaną u dzisiejszych pisarzy: nie traktuje czytelnika jak idioty, nawet nie jak ciut głupszego od siebie. Reynolds wierzy, że czytelnik ma łeb, nie wszystko mu trzeba kawę-na-ławę, coś tam sobie dośpiewa, wyobrazi, ba, posiada tak jak autor ścisłą wiedzę! Można jemu pisać o rzeczach trudnych i skomplikowanych, które żeby zrozumieć, to trzeba przeczytać parę przynajmniej popularnonaukowych artykułów. Reynolds jest solidny.

Świat, który przedstawia, jest bardzo obcym, bardzo daleko „odjechanym” od naszego. Wszystko tam jest inne, trzeba się mocno nagłówkować, żeby zrozumieć wzajemne związki, żeby dojść do tego, co się kryje pod znajomymi pojęciami. Autor bynajmniej nie ułatwia zadania, pokazuje własności tego świata poprzez opowieść, musimy się go nauczyć, jak dziecko od nowa, poprzez najbardziej podstawowe eksperymenty. Ów świat przypomina tropikalną dżunglę, trzeba uważać na każde stąpniecie, zawsze może się okazać, że kawałek drewna jest wężem. Jest to świat drapieżny i bezlitosny. Ale nade wszystko, powtórzę, zupełnie inny. Rzecz jednak w tym, że o ile w większości powieści, jakie się dziś spotyka, owszem, aż roi się od fantazji, to owe fantazje nie są uzasadnione. Z banalnej przyczyny. Autorom brakuje wiedzy. Nie czytają, piszą. Nie znają się na technice, lecz dzielnie piszą o technice.

Był czas, jak pisał dawno Stanisław Lem (akurat dawno, zaledwie jakieś trzydzieści lat temu!), że fantastyka stanowiła inteligentną rozrywkę, wytwarzaną przez inżynierów dla innych inżynierów. Naturalną drogą powstawania „prawdziwej” SF jest to, by najpierw była solidna wiedza naukowa, najlepiej zdobyta gdzieś w okolicy laboratorium, albo przynajmniej poprzez lekturę artykułów źródłowych. Nie popularnych, lecz źródłowych. Po tym musi nastąpić gruntowne opanowanie zagadnienia. Dopiero gdzieś na końcu, w naturalny sposób może się coś, jakiś fragment z tego wszystkiego wydać zabawny, intrygujący czy straszny, materiał na opowieść przy darciu pierza. Dopiero na samym koniuszku można się zabierać za tworzenie wizji. Obecnie prawie wyłącznie praktykowana jest zupełnie inna metoda tfurcza. Mianowicie pobieramy scenografię z kilku utworów scifi i ewentualnie dodajemy do nich swoje elementy. Rezultatem zabiegu jest to, że cała scenografia staje się filmowymi atrapami. Nie umiemy za pomocą własnego rozumu i wiedzy w nim zawartej określić jakichkolwiek związków pomiędzy elementami świata przedstawionego (właśnie, świata przedstawionego, tak się u mnie na lekcji polskiego mówiło), poza tymi, jakie nam podał szanowny autor. Tych związków po prostu nie ma.

Otóż Reynolds odwalił kawał roboty i praktycznie cały ten fantastyczny świat uzasadnił. Rezultat mamy taki, że oglądamy menażerię niemal jak z wojen gwiezdnych, menażerię charakterystyczną swą barwnością dla powieści fantasy, lecz każdy z jej elementów w jakiś sposób wynika nie tylko warunków, jakie opisał autor, lecz przede wszystkim z wiedzy ogólnej. Koncepcja nanotechnologicznej powszechnej rewolucji czy ewolucji jeszcze kilkanaście lat temu była poza zasięgiem technologii, dziś staje się rzeczywistością. Tak więc wszystkie fantastyczne stwory, które spotkamy na kartach powieści, żyjące domy, ludzie-świnie, ludzie-pudła, straszliwe wirusy komputerowo-biologiczne (czyżby wszyscy tam używali windows?) są już teraz do pomyślenia. Muszę przyznać, że o mruczenie z zadowolenia przyprawił mnie opis katastrofy kosmicznej windy opartej na nano-włóknach. Miód na serce technokraty, nareszcie ktoś się postarał! Tak, właśnie tak to powinno wyglądać!

Zacząłem jednak od jęku zawodu. Ano, nie będzie to księga równie szacowna, jak choćby „Solaris”. Porównanie z Lemem mi się narzuca od razu, poprzez choćby owe solidność i talent, i to, że autor podobnie jak nasz rodzimy geniusz po prostu eksploduje pomysłami. Szkoda, że pojawiają się, moim zdaniem, ewidentne błędy warsztatowe. Moim zdaniem, bo część owych kiksów jest uznawana w „społecznej świadomości” z uporem maniaka za zaletę. Tak być musi w dobie powszechnie i niemiłościwie panującej nam komercji. To, co mnie osobiście najbardziej wkurzyło, to maniakalnie powtarzany zabieg przeplatania ze sobą odległych wątków. Wiem, że istnieje przekonanie, że takie coś zapobiega nudzie, podnosi tempo akcji, przyciąga uwagę czytelnika. Chciałoby się powiedzieć: a g... prawda! Chciałoby się powiedzieć, że to tani chwyt z tanich i kiepskich podręczników, jak pisać tanie i kiepskie powieści. Poradziłem sobie z owym nieustannym kołysaniem w przód – w tył, w przód – w tył, w sposób brutalny: najpierw wyszukałem i przeczytałem fragmenty tyczące jednej opowieści, potem wróciłem i doczytałem, co tyczy głęboko osadzonej w czasie przedakcji. No i wtedy się dopiero poskładało. Jezus Maryjo! To bynajmniej niedaremne wzywanie imion, to wrzask rozpaczy. Ja wiem, że owa konstrukcja wymuszana jest przez Redaktorów Co Wiedzą Lepiej. Że podpierają się oni naukowymi, podkreślmy to, jak najbardziej naukowymi wynikami badań rynkowych. Sęk w tym, że szlag trafia logikę kompozycji. Może wyjaśnię to dobitniej: wideoklip nie jest skomponowany, to sałatka z pomidora i ogórków. Otóż, jak mi się zdaje, ów zabieg przerywania akcji ma tak zwaną wielowiekową tradycję. Nie wiem, czy dobrze odczytałem intencje zupełnie innego autora, lecz ładnych kilkaset lat temu, opisując historię szlachcica, co błędnym rycerzem chciał zostać, z owego chwytu zadrwił sobie, prezentując go w klinicznej postaci. Kto chce się przekonać, jak to wygląda, niech zerknie na koniec pierwszego i początek drugiego rozdziału wg Miguela de Cervantes Saavedra o Don Kichote. Otóż, zwróćcie uwagę na to, że autor miał pomysł jak przerwać... Zapewniam, że na przerywanie trzeba mieć dobry pomysł, inaczej przedsięwzięcie może się naprawdę źle skończyć. Furia moja bierze się bynajmniej nie z tego, co zrobił Reynold,. lecz z tego, że ów zabieg, przez który diabli biorą KOMPOZYCJĘ, jedną z najważniejszych cech dobrego utworu jest tak powszechny. Kochani autorzy teraźniejsi i przyszli, zapamiętajcie sobie: rżnięcie sztuką jest i basta!

Nie zrozum mnie źle, Czytelniku. Ów przydługi wywód bynajmniej nie jest o dyskwalifikującej wadzie utworu. Badania, nie wiem, jakie to badania, lecz domyślam się, że naukowe, jak przeczytałem w pewnym internetowym poradniku, wskazują, że przerywanie czytelnika wciąga, więc zapewne zostaniesz wciągnięty, ja chciałem zwrócić tylko uwagę, że przerywać można było o wiele rozumniej.

Lamentów byłoby więcej: schematyczność głównego bohatera, który dzielnym komandosem być musi, schematyczność intrygi, która zasadza się na pościgu, lecz aby nie stworzyć wrażenia że to zła książka, zbastuję. Autor jest talentem, umie np. tworzyć ciekawe postaci, jak choćby stetryczałego despoty, lecz książkę pisał pod naciskiem rynku. W rezultacie powstało coś, co ma przebłyski wielkości, co pewnie znakomicie trafi do bardziej oczytanego odbiorcy, co ów może spokojnie zabrać w długą podróż. Nie znudzi i wciągnie.

Ociec, czytać? Czytać!

 

Adam Cebula

 

Alastair Reynolds

Migotliwa wstęga (tom 1: Pościg, tom 2: Odwet)

Tłum: Grażyna Grygieł i Piotr Staniewski

MAG, 2003

Stron: 380 (tom 1), 302 (tom 2)

Cena: po 29,00

 


Nocna Straż (recenzja filmowa)

 

Nie jestem recenzentem filmów, ale kiedy Gosia Koczańska spojrzała na mnie oczami jak dwie włócznie (Gosia umie przeszywać wzrokiem, w odróżnieniu od wielu innych, którzy sądząc, że to akurat czynią, wybałuszają tylko gały), a potem oznajmiła mi, że mam spisać swoje wrażenia z obejrzenia filmu „Nocna Straż”, potulnie rzekłem: Usłyszeć, znaczy posłuchać, o Pogromczyni Niewiernych – i zabrałem się do roboty. Najpierw obejrzałem film w kinie. Potem obejrzałem ten sam film na video (mam go dzięki uprzejmości rosyjskich autorów fantastyki Gromowa i Ładyżenskiego, piszących pod pseudonimem H. L. Oldi). Na koniec przeczytałem wszystkie trzy książki Łukjanienki i Wasiliewa o pracy Dziennego i Nocnego Patrolu. Wyniki powyższego trochę mnie samego zaskoczyły.

Wszystkie trzy wersje... powiedzmy, opisywanych przez twórców filmu i książki wydarzeń różnią się pomiędzy sobą. Co oczywiście jest w pełni dopuszczalne, ale ciekawe byłoby poszukanie przyczyn takiego stanu rzeczy.

Wspólne we wszystkich trzech utworach jest to, że dotyczą toczonej na obszarze Moskwy walki sił Światła (Nocnego Patrolu) i sił Ciemności (Dziennego Patrolu), które zwarte od zarania dziejów w zajadłym boju, w pewnym momencie zawarły ze sobą Traktat – i obecnie mamy stan chwiejnej Równowagi. Dotrzymywania postanowień Traktatu przestrzega trzecia siła, zwana Inkwizycją (w obu filmach – wersji kinowej i DVD pominięta). Ciekawe, że autor obu filmów uznał za potrzebne podkreślenie różnic pomiędzy Jasnymi i Ciemnymi w charakterystyczny i rzucający się w oczy sposób – Jaśni to sympatyczne, rosyjskie chłopaki o szczerych, rosyjskich duszach i twarzach, a Ciemni to wyznawcy zachodniego stylu życia, ubierający się w ekstrawaganckie ciuchy i noszący sitowie na głowach, spotykający się na koncertach gwiazd punk rocka, a ich szef, Zawulon, to miłośnik gier komputerowych (sic!). To jednak dobre prawo twórcy – przedstawiać światu swoją wizję sprawy.

Oba filmy (wersja kinowa i DVD) różnią się też od siebie pewnymi szczegółami – w kinach nie ujrzycie np. dość zabawnej sceny, w której jedną z bohaterek filmu usiłuje uwieść demon seksu, Jasny mag Ignacy. Scena – dla mnie przynajmniej – była zabawna, bo demon seksu ma urodę, jak to się mówi, niebanalną, ale i nie nachalną. Zasadniczą kwestią jest jednak pewna zmiana koncepcji, dotycząca głównego nurtu wydarzeń.

Film jest znacznie uboższy od książek, co zresztą nie powinno dziwić – znam zresztą tylko dwa filmy zrealizowane na podstawie książek, które okazały się ciekawsze od tych ostatnich. W obu przypadkach są to książki Pierra Boule’a: „Planeta małp” i „Most na rzece Kwai”.

W „Nocnym Patrolu” mamy połączone w jedną trzy spore nowele – autor filmy wybrał tylko pierwszy wątek – walkę o prawo do wychowania młodego maga Igora, który ma szansę na zostanie Wielkim. Ciemni walczą, nie przebierając w środkach, i dla osiągnięcia swego bezecnego celu organizują w Moskwie małe inferno, które ma się zrealizować w postaci katastrofy wielkiego pasażerskiego samolotu. Jaśni neutralizują zagrożenie, ale... Nie będę psuł przyszłym widzom przyjemności, powiem tylko, że zaskoczyło ono mnie samego, a ja w końcu nieźle znam treść książek Łukjanienki.

Rzecz w tym, że działania książkowych szefów patrolu Dziennego i Nocnego są diabelnie powikłane i pełne „planów ukrytych w planach”. Zawulon prowadzi takie operacje, wobec których zmyślne plany mentatów Herberta z „Diuny” mogłyby się wydać walką dzieci o panowanie nad skrawkiem piaskownicy. Równie dalekosiężne, skryte i zawiłe działania prowadzi Hesser, moskiewski szef Jasnych. Jak się zresztą okazuje – jego akcje nie powinny nas napawać przesadnym optymizmem – to Jaśni sprawili, że skromny, początkujący gruziński seminarzysta cerkiewny został twórcą gułagów. Ot, eksperyment, który częściowo wyrwał się spod kontroli. (Zawsze będę twierdził, że z cynicznym łajdakiem jakoś się można dogadać, natomiast wtedy, kiedy do roboty zabierają się idealiści działający w imię dobra – skutki są przerażające.)

Wracając do naszych baranów, jak mówią Szkoci, trzeba powiedzieć, że filmowy Zawulon jest dość przewidywalny – robi wprawdzie tajemnicze aluzje i miny, ale widz może się domyślić, co jest jego celem – w przypadku książki jest to prawie niemożliwe. Na domiar wszystkiego reżyser dodał do filmu wątek, który pojawił się dopiero w drugiej z książek („Dzienny Patrol”) i uczynił z głównego bohatera filmu ojca przyszłego Wielkiego (nie zdradzam tu bynajmniej żadnej tajemnicy, informację tę uważny widz może znaleźć dość szybko) – co bynajmniej nie wynika z treści książek. Ale zauważą to tylko czytelnicy Łukjanienki. W Rosji jest ich co prawda kilka milionów (pozycja Łukjanienki w jego kraju znacznie przewyższa tę, jaką ma w Polsce Andrzej Sapkowski, co jest mocnym stwierdzeniem, zwłaszcza że Łukjanienko ma u siebie wielu większych rywali niż polscy konkurenci Sapkowskiego – łatwo jest przecież napisać coś lepszego od choćby utworów popularnego u nas autora tzw. „fantastyki gumofilcowej”). Nic dziwnego, że film wywołał w Rosji gorące dyskusje – ma swoich zwolenników i zajadłych przeciwników – i choćby z tego tylko powodu warto go obejrzeć. Godna bowiem uwagi jest rzecz mająca kilkumilionowe rzesze wielbicieli i wrogów.

Film został zrealizowany bardzo sprawnie, ze świetnymi efektami specjalnymi – choć należy stwierdzić, że twórcy filmu popisali się godną podziwu oszczędnością w ich realizacji, jakby chcieli powiedzieć widzom – owszem, potrafimy robić efekty specjalne, które King Konga zmusiłyby do natychmiastowej defekacji, ale nie one są naszym głównym, ani tym bardziej jedynym środkiem wyrazu artystycznego. I bardzo dobrze. Filmów, których autorzy nadmiernie szafują efektami specjalnymi, mamy obecnie zatrzęsienie.

Gorąco polecam więc film czytelnikom powyższego – i gotów jestem postawić garść dolarów przeciwko orzechom, że niewielu będzie tych, co pożałują wydatku na bilet.

 

Andrzej Sawicki

 


< 06 >