Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Moje political fiction, czyli pieśń kurczaka

 

 

Rzecz zacznę od przedstawienia dwu tez nic ze sobą wspólnego nie mających.

Genezą i przyczyną popularności science fiction jest, jak się zastanowić, chyba to, że zajmuje się ona tym, co ludzie uprawiali od zawsze: wróżeniem przyszłości. Sprawa druga jest trochę wstydliwa: łapię się na tym, że się powtarzam. Powtarzanie się to niechybna oznaka sklerozy. Niestety, upływ czasu jest nierozwiązywalnym problemem każdego istnienia, zwłaszcza w momencie osiągnięcia czasu powtarzania się. Można z tym walczyć wypieprzając na przykład tekst do kosza. Można próbować powtarzać się, hm, z pewnym wdziękiem lub na przykład bardzo poważnie z groźnym pomrukiem, można na wiele sposobów. Mnie wychodzi na upierdliwie. W rzeczy samej bowiem owo powtarzanie się jest reakcją na wieści, które ze świata mnie dochodzą. Ciągle te same głupoty. Powtarzam się, albowiem siedząc po uszy w klimatach science fiction, zajmuję się tym, czym wszystkie stare cyganki powinny: wróżę. Tak samo wróżę, bo te same fusy z tej samej kawy pokazują... Więc jest taki gatunek owego science fiction, co się zowie political fiction To fiction wychodzi mi takie samo co chwila jak pieśń kurczaka na różnie. Mam tak, że jak mi coś wyjdzie, upierdliwie chciałbym się ową umiejętnością podzielić. I dla tego upierdliwą pieśnią kurczaka zaczynam się powtarzać. To, co kiedyś strasznie wkurzało, zaczęło irytować, nudzić. A w końcu człowiek traci nadzieję, zaczyna szukać swojej drogi, przestaje go obchodzić, że inni pchając palce między drzwi, wydzierają się w niebogłosy: pomocy, pomocy!

Polityki nie lubię. W tym sensie, że nie bawi mnie uzasadnianie, że to ugrupowanie jest lepsze, inne gorsze, że ci to świnie, tamci aniołki. Z przykrością stwierdzam, że z największą ochotą postawiłbym krzyżyk na całym tym pomiocie. Mam ponure wrażenie, że oto odkryłem kolejną profesję, w której obowiązuje negatywna selekcja. Musisz być dość głupi, żeby bez skrzywienia pewne rzeczy powtarzać, musisz być dość zdemoralizowany, żeby zrobić coś, co normalni ludzie uznają za zwyczajne ześwinienie się. Przy tym nie powinieneś być zbyt wykształcony, bo zapewne jak jesteś, to znajdziesz sobie jakieś... lepsze zajęcie. Tak lepsze, jakąś posadę, której nie zmiotą kolejne przyspieszone lub nie wybory, której zasiadanie nie zbiegnie się uznaniem ciebie za sk...syna, któremu ręki nie należy podawać. Będziesz być może jakimś przedsiębiorcą, wydawcą, pisarzem, pismakiem, w miarę niezależnym, a może zwykłym inżynierem sprzedaży. Może nawet będzie się ci zdawało, że w porównaniu z posłem x czy y to jesteś nikim. Ale gdy przyjdzie do ciebie kto z propozycją zabrania się za robienie w jakiejś partyi tego czy tamtego, pokażesz paluszek. Polityk to facet, któremu coś w życiu nie wyszło i zabrał się za robienie kariery, bo nie umiał chwilowo nic innego jak okazać wdzięczność kolegom, którzy właśnie mu to zaproponowali. Przesadzam? Może. Tak czy owak, z kręgów władzy od dawna nie usłyszałem niczego konstruktywnego. Owszem, słyszę agitację, reklamy własne, cudze, namawiania, próby prowadzenia prania mózgu. Wszystko jakieś nieudolne, niczym z Monthy Phytona. Czasami zdaje mi się, że oglądam postaci z kiepskiego kabaretu.

Kiedyś zdawało mi się, że powinienem się zidentyfikować z jakim politycznym ruchem. Prawicowym, środkowym, liberalnym, na pewno nie lewicowym, czerwonego miałem dość przez całe trzydzieści lat z kawałkiem. Dziś wszystko zdaje mi się to absurdalne. Jak reklamowe hasła wymyślane dla doraźnego zdobycia władzy mogą w jakiś sposób tłumaczyć świat? Po co w ogóle zajmować się reklamówkami? Czy nie rozsądniej cały ten spam zwyczajnie wypieprzyć w kosmos?

Jeśli nawet w dzisiejszych czasach jest jakiś sens podziałów sprzed pięćdziesięciu czy stu lat, to jest to sens znikomy. Czytałem wiele programów, wiele analiz. Większość ludzi, którzy je pisali, nie zdaje sobie sprawy z podstawowych faktów technologicznych. Na przykład, że wynaleziono penicylinę. Na jakiejś stronie poświęconej socjologii wyczytałem, że w XVI – XVIII wieku średni czas trwania małżeństwa wynosił dziesięć lat. Co to znaczy? Że na przykład wynalezienie owej penicyliny położyło lwią część wzorców zachowań. Wydobyło z mroków niemożności problemy, o których takim moralistom jak św. Tomasz, albo takim niemoralistom jak Engels, jeszcze się nie śniło. Bo na przykład zupełnie inaczej żyje się z tym samym chłopem przez dziesięć, a nie trzydzieści lat... Nasz świat w ciągu naszego życia diablo się zmienił. Znacznie bardziej niż w przeciągu wielu stuleci. Jeszcze w początku mojego życia wieśniak przeniesiony ze średniowiecza machiną czasu miałby spore szanse odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wtedy potrzebna była jeszcze prosta fizyczna robota. Dziś już nieodwołalnie byłby skazany na wegetację na marginesie.

W pewnym wieku człowiek zaczyna się powtarzać. Pewien mój znajomy walczy niczym z wiatrakami z modą „robienia zadań z fizyki” do momentu wyprowadzenia wzoru. Z jakichś powodów w szkołach nie wylicza się wartości. A tymczasem dla autora zadania bardzo często, jeśli to mądre zadanie, a nie tzw. dydaktyczne, które uczy jak zdawać egzaminy i robić dobre wrażenie, całym cymesem jest owa wartość. Albowiem mówi ona, jak naprawdę ten świat wygląda. Mówi o proporcjach, mówi czym warto się zajmować, co jest ważne, a co można o kant stołu, czym szkoda sobie głowizny zawracać. Facet, który ciągle monotonnie powtarza, żeby wyliczać wartości liczbowe, ciągle zwraca uwagę na pomyłki w arytmetycznych wyliczeniach, postrzegany jest jak upierdliwy, złośliwy starzec. Ja też się powtarzam . I mnie też o te proporcje chodzi. Co ważne, a co nie. Wiele razy już pisałem, lecz pozwolę sobie znowu, bo nigdzie w pełnych pryncypialnego zaangażowania w obronę tzw. wartości filipikach moralnych autorytetów nie wyczytałem czegoś, co znajdziemy w wielu tzw. technicznych analizach ekonomicznych: że w około 1970 roku zbudowano i wprowadzono do przemysłowej praktyki mikroprocesor. Konsekwencją jest to, że systematycznie giną coraz to nowe miejsca pracy. Od 1970 roku mamy do czynienia z robotami. Nie wyglądają tak, jak sobie wymarzyli pisarze SF. ale skutecznie wypieprzają człowieka z miejsc pracy, które do tej pory zdawały się zawsze chwalebnie pracowite i czekające na każdego, kto byle miał dobre chęci. Z powodu mikroprocesorów, dobre chęci i pracowitość to za mało. Więc o tych mikroprocesorach, owszem przeczytamy, nawet o automatyzacji wypierającej człowieka, lecz nie znajdziemy połączenia tejże informacji z ideologią. Ideologia sobie. Jakże chętnie uprawiane są w mediach jakże medialne lamenty nad wyludnianiem się Europy. Tymczasem współczesna cywilizacja już nie potrzebuje taniej siły roboczej. Jeśli jeszcze gdzieś udaje się z niej wydusić zysk, to kwestią czasu i inwestycji jest zastąpienie jej maszyną. Pomimo tego, że niemal każdy ma w domu komputer, fakt zbudowania mikroprocesora i mikrokomputera, bo to nie to samo, nie dotarł jeszcze do świadomości społecznej. Myślimy, dyskutujemy i planujemy, jakby tego procesora nie było.

Współczesne maszyny są monstrualne. Potrafią wyprodukować towar dla całego świata. Powodują, że konkurencyjny wyścig traci całkowicie swój statystyczny charakter. Ba, gdyby o konieczności owej mnogości podmiotów wiedzieli choćby ekonomiści! O politykach już nie wspomnę. Otóż skala procesów, całkowita zmiana charakteru, który zmienił się z czegoś w rodzaju strugi piasku, w staczanie się sporych głazów, czyli mówiąc matematycznie, zamiana procesów niby-ciągłych w dyskretne położyła całkowicie ich analizę, która zakłada właśnie ich quasi-ciągły charakter. Opiera się na liniowych równaniach różniczkowych. A w procesach dyskretnych wszystko jest diabelnie, a nawet nieskończenie nieliniowe.

W takich warunkach nie można mówić o jakichś procesach regulacyjnych. Te bowiem z zasady zakładają ciągłość parametrów. A gdy pochodne uciekają do nieskończoności w układach fizycznych, dzieją się katastrofy...

Gdy piszę te słowa, we Francji trwają zamieszki. Wywołał je jakiś bzdurny incydent. Wygląda to wszystko na konflikt pomiędzy islamistami i naszą europejską kulturą. Na pewno? Czy aby nie chodzi o podział biedni – bogaci, odrzuceni i ci z perspektywami? Tego chyba nikt do końca nie wie. Osobiście podejrzewam, że człowiek, który ma nadzieje choćby na zarobek jutro, bardzo niechętnie wyjdzie na ulicę. Ale wyjść może na przykład wówczas, gdy jest związany na przykład więzami rodzinnymi z tym, co ani jutro, ani za rok niczego nie będzie miał szans zarobić. Cóż obawiam się, że jest to kocioł z dwoma daniami: określona kultura wyznacza określony poziom ekonomiczny. Wyjście z dołka biedy jest możliwe tylko poprzez odrzucenie swojej rodzimej kultury. A przynajmniej jej części. Przynajmniej zanegowanie niektórych wartości.

Dopóki nie mówi się konkretnie, dopóki buja się w obłokach ogólności i abstrakcji, rzeczy wyglądają dość strawnie i oczywiście. Ale gdy sobie uświadomimy, że owa elegancko zwana negacja może oznaczać na przykład powiedzenie tatusiowi, że głupi jak but i żeby się bujał ze swoimi planami co do przyszłości syna, co gorzej córki, że moralność w wydaniu tradycyjnym jest demoralizacją, a na przykład święte księgi tyleż warte co Mein Kampf, to sprawa wygląda na rewolucję. Brutalną rewolucję.

Być może owa rewolucja by się mogła zdarzyć, gdyby jej uczestnicy mieli o co walczyć. Każda rewolucja bowiem obiecuje rewolucjonistom lepsze życie. Niestety, kto patrzy realnie, albo kto w ogóle patrzy i widzi, porzuca wszelką nadzieję. Współczesny świat to właśnie globalna wioska, w której co jakiś czas ktoś dowiaduje się, że nie ma dla niego miejsca i wylatuje poza mur ją otaczający. Za murem nie ma innych wiosek, są tylko inni wyrzuceni. Mogą wegetować, zbierając odpadki wyrzucane z wioski. I nie mają nawet po co marzyć o powrocie do środka. Mur, za który zostali wyrzuceni nie ma żadnych furtek. Czasami ktoś próbuje przedostać się górą, ale najczęściej zabijają go strażnicy.

Na przykład te powtarzające się lamenty, że Europa wymiera, kuszą, zmuszają do stałego przypominania czegoś takiego: coraz częściej zaczyna się mówić, że osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent obecnych mieszkańców owej globalnej wioski jest także niepotrzebnych. Na tyle określa się ukryte bezrobocie. A tu inny fakt, który powinien być w koło powtarzany niczym mantra. Jeszcze całkiem niedawno w rolnictwie musiało pracować osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent ludzi, dziś półtora procenta w przemyśle produkcji żywności wystarcza, żeby wszystkich wyżywić. Do tego trzeba mieć świadomość, że mamy diabelnie źle wykorzystane zasoby. W Europie produkcję rolnicza się dotuje, przez co wycina się z konkurencji np kraje afrykańskie, które ze względu na klimat mogłyby produkować po poczynieniu odpowiednich inwestycji jeszcze taniej.

Pisałem już coś, lecz myślę, że trzeba to powtórzyć, innymi słowami i z innymi trochę argumentami. Sam się pewnym prawd dobijam z ogromnym trudem, bo są one przeciwne nie tylko temu, co wypisują w gazeta, ale i podręcznikach. Z tego powodu cały czas mam wrażenie, że coś głupio myślę. Kiedy jednak próbuję myśleć po podręcznikowemu, też się nic nie zgadza. Więc jeszcze raz powtórzę, że tak zwany wolnorynkowy model gospodarki czyni pewne założenia, które najczęściej bywają przemilczane. Bo jak się je dziś głośno wypowie, okazują się bzdurą. Na przykład cichym warunkiem funkcjonowania tego modelu jest nieskończony rynek. Zakłada się, że zawsze są jacyś nabywcy na usługi, zawsze są jeszcze jacyś pracodawcy. Tyle że gorsi lub lepsi. Model gospodarki rynkowej cichcem zakłada, że człowiek jest w stanie wyżyć, zjadając pół kromki chleba dziennie, być może istnieją tacy, którym wystarcza ćwierć. Tylko w takich warunkach może istnieć niezaburzony przepływ siły roboczej od lepszych do gorszych pracodawców, zbankrutowani przedsiębiorcy zamiast strzelać sobie w łeb, mogą zakładać interesy na miarę swoich umiejętności. Nie ma katastrof, nie ma tak, że tylko se w łeb strzelić, zawsze jest jakaś alternatywa, wyjście, nie ma sytuacji, w której zostaje już tylko ślepy bunt. To właśnie liniowy model, założenie liniowości procesów. Wywieść to można już z równań różniczkowych, już za pomocą obserwacji świata, choć to drugie jest chyba trudniejsze. Inżynierowie, walczący na co dzień z różnymi regulatorami, wiedzą, że te działają, gdy trajektorie zmiennych, które są regulowane, poruszają się po gładkich i nie bardzo pokrzywionych krzywych, wszystko działa. Kiedy coś wykracza poza założony zakres regulacji, poza zakres dopuszczalnych parametrów, wartości skaczą gwałtownie i diabli biorą cały proces regulacji. W rzeczywistości ludzie, którym da się mniej niż potrzebują do przeżycia, zaczynają walczyć o swoje życie i walczą tak gwałtownie, jak się walczy o swoje życie. Tak wygląda tłumaczenie tego samego na dwa sposoby. Uczciwie mówiąc, w myśleniu o współczesnym zindustrializowanym świecie rynek występuje w głowach w charakterze tak zwanego regulatora PID. Takiego prostego regulatora, co utrzymuje temperaturę w piecu z dokładnością kilku stopni, mimo że się go otwiera i zamyka, wkłada co chwilę zimne elementy do wygrzania. Działa on dzięki temu, że mimo wszystko temperatura zmienia się w czasie w sposób ciągły, krzywa jej zmian w czasie nie ma pochodnej skaczącej do nieskończoności. Tymczasem globalizacja i maszyny – monstra powodują, że w globalnej wiosce może istnieć zaledwie kilku producentów, tak jak kiedyś było we wiosce najwyżej dwu kowali. Albo jesteś najlepszy i bierzesz wszystko, albo nie masz nic. Jeśli zaś wypadłeś z interesu, wrócić się raczej nie da. Jeśli jesteś najlepszy, po pewnym czasie nie ma konkurentów. W rezultacie procesy przebiegają inaczej, czasami tylko trochę inaczej, czasami całkiem na opak niż to wynika z chciejstwa czy to ekonomistów, czy prawicowych liberałów, czy lewicowych socjałów. Ktoś, kto obsługiwał PID, wie dlaczego.

Prawda o przyszłości, jaka czeka świat, jest chyba zupełnie inna niż sobie wydumały wszelkie ideologie. Jedną z okoliczności wypisały na swych sztandarach na przykład ugrupowania anarchistyczne. Kapitalizm co prawda nie zdycha, ale z ustroju o niemal biologicznej naturalności przekształca się w twór podtrzymywany policyjno-skarbowym aparatem państwa. W tak zwanych wysokich technologiach widać to najlepiej, że stare metody zarządzania ni cholery nie pasują do tego, co się chce zrobić. Dopóki jak o zmianie wartości kulturowych nie mówimy o konkretach, ludzie są gotowi się zgodzić. Gdy przychodzi do szczegółu, jest gorzej. Pisałem o tym wiele razy. W sektorze wysokich technologii kończy się gospodarka towarowo-pieniężna.

Taki drobiazg, którego jakoś nikt nie dostrzega. Nawet pisarzom fantastykom jakoś fantazji brakuje. Gdy czytam najróżniejsze powieści fantastyczno-naukowe, nikt jakoś nie wpada na pomysł, że ustrój za sto czy pięćset lat może być całkiem inny niż dziś. Zawsze są pieniądze, zawsze są oszuści, którzy chcą tymi pieniędzmi zawładnąć. Świat gospodarczy jest nieskończony, zachodzą w nim liniowe procesy, jest wielowarstwowe społeczeństwo, w którym tak naprawdę każda maszkara może sobie znaleźć miejsce. Faktycznie pisarze za każdym razem wracają do modelu społeczeństwa z XIX wieku, gdzie także na przedmieściach miast kiepscy kowale i szewcy mogą sprzedawać swoje wyroby. Taki podział na pionowe także w fizycznym sensie warstwy występuje w powieści Alasteira Reynoldsa. W mieście, które przeżyło atak biocybernetycznej epidemii, mamy Dach w którym żyją najbogatsi, zaś przy dnie w Mierzwie wegetują ci najbiedniejsi. Otóż wśród biedaków znajdują się biocyber-rzemieślnicy, którzy sprzedają swoje usługi. Jakoś działa tam wymiana handlowa, mniej więcej na sposób w jaki dziś działają pchle targi.

Tymczasem już dziś mamy takie zjawisko, że handlem ciuchami, towarem, który został wyrzucony, bynajmniej niezakupiony od poprzedniego właściciela zajmują się duże wyspecjalizowane firmy. A więc typowe zajęcie biedoty, handel starzyzną, przechodzi w ręce monopoli. Warto zwrócić uwagę na ten szczegół, że owe duże firmy właśnie bynajmniej nie skupują tych ciuchów, ale zbierają, co zostało wyrzucone. To już nie jest typowa gospodarka towarowo-pieniężna. To jej najwyżej połowa, a chyba w rzeczywistości, resztki.

W naszym rzeczywistym społeczeństwie mamy dominację jednej firmy, która sprzedaje na cały świat swój system operacyjny. Ta firma odniosła gigantyczny sukces finansowy. Na drugim biegunie jest akademicko-rebeliancka społeczność linuksiana, która ROZDAJE lepszy system. Jak widać, można ten sam towar sprzedawać, zarabiając ogromne pieniądze. Można go rozdawać, i też nic złego się nie dzieje. Już obecność takich dwu zupełnie ze sobą sprzecznych form dystrybucji powinna nam dać do zrozumienia, że coś jest bardzo nie w porządku. Co więc z wartością owego towaru? Intuicja nam mówi, że coś wyraźnie jest nie tak. Informatyka, jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się informacją. Można próbować traktować informację jak towar, świat próbuje to robić. Nie ma sensu spieranie się, czy informacja jest towarem. Wystarczy zauważyć, że ma dużo mniej cech towaru niż cement czy zboże, z tym się chyba każdy zgodzi. Można, jak pewien Żyd nawrócony na katolicyzm, który przechrzcił kaczkę na rybę, próbować chrzcić to coś niematerialnego i traktować jak cement czy zboże, ale skutki będą opłakane. Wcześniej czy później fizyczne cechy przedmiotu naszego zainteresowania dadzą o sobie znać. Lepiej zawczasu zauważyć, że informacja to nie zboże i zacząć ją traktować odpowiednio do jej fizycznych cech.

Siłą kapitalizmu zawsze była jego zgodność z „prawami natury”. To taki sposób organizacji społeczeństwa, gdzie ingerencja państwa i prawa została sprowadzona do niezbędnego minimum. Wraz z powstaniem informatyki ową zgodność diabli wzięli. Handel oprogramowaniem zasadza się na armii prawników, na policyjnych nalotach, generalnie na przemocy państwa.

Więc warto sobie powiedzieć, że w świecie opanowanym przez informatykę, oplecionym przez sieci komputerowe, handlowanie informacją jest zajęciem karkołomnym. Owszem cała technologia jest nastawiona na szerokie UDOSTĘPNIANIE. O handlu nikt nic nie mówił inżynierom od informatyki. Tak wyszło.

Inną cechą współczesnej technologii jest to, że robota związana z wyprodukowaniem towaru jest często symboliczna, natomiast cały problem w tym, jak za towar zebrać kasę. Mówiąc krótko, tak naprawdę trzeba się naszarpać z liczeniem pieniędzy, z ich pilnowaniem, z pilnowaniem towaru. Czym to skutkuje? Towar zaczyna się rozdawać. Podejrzewam, że koszt rozdawania gazety bodaj Metro jest większy i to kilka razy, od kosztów jej złożenia i wydrukowania. Ot takie zjawisko, towar spada do roli śmiecia.

Śmieciowych towarów jest coraz więcej. Są wciskane jako dodatki do gazet torebki, szminki, elektroniczne zegarki, radia, darmowe próbki kawy, kremu po goleniu. Ekonomiści mówią optymistycznie o kryzysie nadprodukcji. Słówko „kryzys” niesie w sobie założenie czasowego trwania. Nadprodukcja to delikatne określenie, sugerujące czyjąś złą ocenę chłonności rynku. Tymczasem mamy do czynienia z założonym rozdawnictwem, z działalnością z założenia nic nie mającą wspólnego z chęcią osiągnięcia dochodu z transakcji kupna-sprzedaży.

Powoli zaczynamy się zbliżać do sytuacji, że nabywcy wystarczy przekazać informację o tym, jak zrobić towar. On zaś już w domu będzie miał dostateczne środki wytwórcze, żeby sam sobie go zrobił. Przy czym robota związana z wytworzeniem będzie znacznie mniejsza niż związana z nabyciem, być może nawet poprzez Internet. Dobrym przykładem może być nasze dzielne pismo... Nie wierzycie? Ano pomyślcie. Dla kochających kolorowe magazyny niezbędnym komponentem jest laserowa drukarka kolorowa, inni opędzą się czarno-białą. O ile dzielnemu składaczowi się zechce, wyprodukuje pdf-a. Wówczas wystarczy kliknąć raz, żeby pobrać, dwa, żeby druk się uruchomił. Szacuję, nie znam szczegółów, że strona będzie kosztować ok. pięciu groszy, tak więc znakomite czasopismo literackie liczące ok. stu stron druku dostajecie za jakieś pięć złociszy. Biorąc pod uwagę różne sztuczki, typu druk dwu stron na jednej, może się uda za dwa i pół złotego, a po odrzuceniu niechcianych nieinteresujących materiałów powiedzmy złotówka... Przebijemy na papierze „Fakta” i jeszcze nie trzeba chodzić do kiosku...

Inną dziedziną, w której Internet bije na twarz wszelkich producentów, jest choćby muzyka. Nie mówię tu o ściąganiu pirackich plików. To także bardzo istotne zagadnienie gospodarcze, ale nie ono moim zdaniem zadecyduje. Z piractwem trzeba walczyć, jak ze wszelkiego rodzaju niedotrzymywaniem umów. Piractwo to nieszanowanie czyjejś woli. Skoro twórca chce na przykład zarabiać na swoim utworze zarabiać, to albo trzeba mu zapłacić, albo kupić. Można w ramach tak zwanego dozwolonego użytku pozyskać od znajomego. To zasady moralne i lepiej ich nie łamać, to zupełnie inna para kaloszy. Rozwija się jednak coś całkiem innego. Ludzie na ogół nie zdają sobie sprawy, jak ogromne zasoby muzyki znajdują się, o czym już pisałem, co powtarzam, na przykład w plikach midi. Zaczynają się rozwijać także darmowe biblioteki w formatach „dźwiękowych” czyli mp3 i linuksowym ogg, ale na razie nie jest ich tak wiele. Przynajmniej archiwa midi pełnią ważną rolę. Co prawda jest spora liczba ludzi, która popuka się w czółko. Bo ten format to pianola, to namiastka wykonania przez człowieka. Owszem jest spora część takich transkrypcji, które brzmią fatalnie. Ale bywają takie, że trzeba się przysłuchać, że to mechaniczna muzyka, albo takie które brzmią po prostu jak znakomite przeróbki elektroniczne. Więc lwia część plików midi, na których znajdują się często jedyne osiągalne przynajmniej dla mnie nagrania (zapis?) jakiś utworów jest dostępna free. Gwarantuję, że z nich da się złożyć zestaw na party ale także, co o wiele ważniejsze, zapoznać się dzięki nim z jedną z pięciuset sonat Scarlatiego. Tak więc mogę kształcić swoją kulturę muzyczną całkowicie za darmo. Może to się wydać kompletnie niepotrzebne, ale gwarantuję, że umiejętnie zastosowany argument, że jest się kulturalnym melomanem, co zna Scarlatiego może niejedne drzwi otworzyć, do niejednej kariery. Za darmo mogę czytać utwory Żeromskiego czy Żuławskiego. Za darmo sprawdzać wiadomości w Wikipedii, oglądać obrazy mistrzów albo zbierać przepisy kulinarne. Za darmo pobrać program autotrace czy potrace do zamiany bitmap na grafiki wektorowe. Te zaś umieszczone na stronie internetowej pod hasłem „kliparty” znakomicie zwiększają częstość odwiedzin. Liczbę tych odwiedzin można już przerobić na dobra materialne... Powiedzmy szczerze, udaje się jednemu na dziesięć tysiecy. Zaś pozostali pracują za friko. Taki są mniej więcej proporcje. Tym niemniej owe kliparty, podobnie jak znajomość sonat, takoż mają potężną moc towarzyską.

Dlaczego ludzie rozdają swoje produkty, na które czasami poświęcili kupę roboty? Czy zawsze mają na nadzieję na jakiś zysk, czy zawsze jest jakiś ukryty cel? Nie wiem. Mogę tylko przypuszczać. Sam umieściłem na swoich stronach internetowych (bynajmniej nie jednej) oczywiście darmowych, jakieś materiały, które ktoś inny może na przykład wykorzystać do wydrukowania billboardu, bo są tam np grafiki wektorowe. Dlaczego to zrobiłem? Bo nie udało mi się nic mądrzejszego. Pewnie, że chciałbym sprzedać, lecz jakoś kupca nie było. Nawet nie wykonałem tradycyjnego ruchu w sprawie promocji siebie, nie umieściłem tam nazwiska.

To wszystko, to jak na razie dla sporej części ludzi margines. Ale... Powtórzę, podstawa systemu kapitalistycznego, organizacja, dzięki której „wszystko się kręci samo”, zawodzi, psuje się, przestaje działać. Organizacja, która powodowała, że interes człowieka, interes zbiorowości był zaspokajany bez ingerencji administracji, tylko dzięki mechanizmom systemu ekonomicznego, zgrzyta, trzeszczy, wysypują się z niej kółeczka. Maszynerię muszą podtrzymywać urzędnicy, policja, a czasami wojsko. Na przykład ostatnio okazało się, że nie wolno używać do samochodów różnych części zamiennych wymontowanych z innych samochodów. Trzeba je grzecznie wywalić na wysypisko śmieci. Podobnie niedługo nie wolno będzie rozmontowywać starych komputerów, a trzeba będzie płacić za ich rozwalenie (tak zwaną „utylizację”) tak zwanym specjalistycznym firmom. Występuje to zjawisko pod różnymi szyldami, ochrony bezpieczeństwa na drogach, ochrony zdrowia, środowiska, ale tak naprawdę chodzi o to, żeby zniszczyć nadające się jeszcze do użytku przedmioty i stworzyć popyt na produkcję fabryk. Tak więc wojna ma o wiele większe rozmiary niż potrafi zmieścić nisza, w jakiej ciągle siedzi informatyka. Tymczasem oficjalnie brzmi to szlachetnie, przeciwstawia się wraki nowym samochodom, pracowitych ludzi, którzy chcą ciężką pracą wyremontować sobie często narzędzie pracy, przedstawia się jako winnych pogrążaniu rodzimego przemysłu. Przed oczami staje mi wówczas socjalistyczny szkodnik społeczny zwany prywaciarzem. Nie wiem, z jakiego powodu mam się martwić, że przemysł samochodowy w Polsce pada z powodu sprowadzania tzw. „wraków”. Potrzebne są raczej samochody, jak przemysł, przynajmniej mnie i moim znajomym. Owszem rozumiem, że walka z bezrobociem, ale dlaczego kilka milionów ludzi ma się składać na kilkanaście tysięcy?

Otóż pomysł, że w przyszłym świecie system towarowo-pieniężny będzie odgrywał taką samą rolę jak dziś, gdy już dziś ów system zarządzania ludzką pracą po prostu przegrywa z technologią, jest świadectwem braku wyobraźni.

Można podejść do organizacji naszego świata z drugiego całkiem bieguna. Retoryka liberalna, mówiąc chyba bardziej zrozumiale, sposób gadania wykorzystujący handlowe słownictwo jest bardzo przekonywująca, bardzo obrazowo opisuje stosunki panujące w świecie. Opowiedzmy o tym, jak współczesne państwo ma coraz pomysł, by sprzedać obywatelowi jakiś bardzo kiepski towar. Powiem znowu coś po raz drugi lub trzeci, ale trochę inaczej. Na przykład szczytny cel – walka z terroryzmem. Warto się tu przez chwilę zastanowić nad rozróżnieniem pomiędzy usługą, przedsięwzięciem, a szczytnym celem. Nie chciałbym specjalnie mącić i rozwlekać, lecz jak sądzę, przedstawiciele administracji państwowej chcieliby bardzo, by wszystko, co czynią, było bynajmniej nie tym, co rozumiemy pod dwoma pierwszymi określeniami, zaś na pewno pod trzecim, budzącym dreszcze patriotyzmu. Państwo to my! Znacie taki tekst? Powiedzmy jednak, że w ramach wolności słowa przypiszemy działalności urzędników mniej pompatyczne określenie: usługa. Być może mamy także ze wspólnym przedsięwzięciem. W jednym i w drugim przypadku, ważymy środki, staramy się osiągnąć założone cele.

Ostatnio w ramach jedności krajów europejskich, ze względu na wspólne korzenie kultury śródziemnomorskiej, pamiętając o Helladzie, Rzymie i innych takich, wymyślili nam urzędnicy kontrolowanie przepływu informacji w celu zwalczenia wrogiego nam niszczycielskiego Bin Ladena i innych brodatych desperatów. Chodzi na przykład o to, by były przechowywane u operatorów czy to internetowych, czy to sieci komórkowych, informacje o tym, kto i gdzie dzwonił, komu wysyłał maile, na jakie strony internetowe zaglądał. Bo jak terrorysta zadzwoni, to się sprawdzi i go się złapie.

Jest to bardzo kiepski towar, bardzo źle wykonana usługa. Jak już pisałem co najmniej dwa razy i napiszę po raz trzeci: to zbieranie haków. Wysokim kosztem, z ogromnymi nakładami pracy ze stworzeniem sobie przykrości, kłopotów i naprawdę dużych zagrożeń. Po raz trzeci powtórzę, dlaczego to nie działa. Nie, że jestem przeciw, bo to inna sprawa, ale że nie działa. Zasadniczą wadą pomysłu jest to, że nie pozwala na złapanie kogokolwiek PRZED. Owszem, gdy okaże się, że dzięki donosom na kimś ciążą podejrzenia, to haki mogą się przydać. Niestety, bez donosu, a zwłaszcza bez tego, żeby delikwent spróbował coś wysadzić, nie bardzo wiadomo, do czego owe haki nam. Tak się jakoś regularnie składa, że PO zamachach okazuje się, że informacje były. Dziennikarze biadolą, dlaczego nie aresztowano faceta z czarną brodą, co poszedł na kurs pilotów. Dla porządku trzeba będzie rejestrować wszystkich brodatych nabywców noży do papieru. Otóż mamy techniczne metody na zbieranie haków na wszystkich. Lecz nie ma sposobu, by ze sterty informacyjnego śmiecia wydobyć wartościowe operacyjne dane. I to właściwie powinno pogrzebać wszelkie rozważania z pominięciem wolności osobistych tajemnic korespondencji i całej humanistycznej gadaniny. To POZÓR działalności. Udawanie, że coś robimy, zupełnie to samo, co robi szaman w murzyńskiej wiosce, gdy długo nie pada deszcz. I chodzi dokładnie o to samo, co owemu szamanowi: o to, żeby ktoś przyniósł koguta na obiad. Pozór USŁUGI przedsiębiorstwa zwanego administracją państwową na rzecz kupującego, czyli społeczeństwa.

Pozorowana działalność także rodzi skutki, tyle że niezamierzone. Pisałem o bezpieczniku spaleniowym w samolocie, napiszę to samo inaczej. Sęk w tym, że kilka lat po tym, jak samoloty zburzyły WTC, przeżyliśmy nową serię zamachów. Stało się po tym, jak NATO wdało się w wojnę ze światem islamu, choć „oczywiście” nie ma żadnej kontynuacji ciągnących się od tysiąca lat chrześcijańsko-arabskich wojen, a więc gdy tak zwane służby specjalne od dawna spodziewały się nowych aktów terroru. Służby nie były w stanie im przeciwdziałać. Powinny były się wykazać skutecznością w sytuacji, gdy nie zostały zaskoczone, gdy spodziewano się ataku. Dlaczego? Dlatego, że wolą one prowadzić działania pozorne, bo to jest bardziej opłacalne, choćby dla krewnych i znajomych królików. Czyż mało jest firm chętnych otrzymać kontrakty na supertajne urządzenia dla supertajnych resortów? Jednak oprócz tych jakże dobrze znanych ludzkich przypadłości są i mniej oczywiste. Na przykład kulturowe. Te mogą się okazać o wiele trudniejsze do przełamania. Europejskie policje przegrywają ze wschodnim terrorem, ponieważ są nastawione na działanie na sposób europejski. To Europa wymyśliła terror. Więc wydaje się, że jesteśmy ekspertami w tej dziedzinie. Jednak w Europie wszelkie działania są celowe. Tymczasem tu zaczynamy mieć do czynienia z działaniami ad hoc. To mniej więcej tak, jakby siedzieć przy gnieździe os i próbować zawczasu utłuc te, które mają zamiar nas ugryźć. Skończy się tym, co mamy dziś we Francji: wszystkie osy się wyroją.

Można podejść do tematu z drugiej strony. Popularna jest teza, że terroryzm jest celem samym w sobie, przynajmniej dla tak zwanych skrajnych islamistów. Niestety, chyba nie do końca. Moim zdaniem to jedno i to samo zjawisko, które objawia się w ten sam sposób. To naprawdę wojna z maszynami, z technologią, z postępem. Po prostu w świecie coraz wyższych technologii, gdzie do wyżywienia potrzeba pracy półtora procenta populacji, reszta staje się mniej lub bardziej niepotrzebna. Niepotrzebni stają się nie tylko faktycznie bezrobotni, lecz wszelkiego rodzaju szamani. Zmienia się sposób regulacji życia w społeczeństwie. Proboszcz traci władzę na rzecz nauczyciela, zwłaszcza tego dobrego nauczyciela, nauczyciel na rzecz odległego, lecz dostępnego w sieci „guru” komputerowego. W tym naszym świecie biedni stają się coraz mniej znaczący. Nie chcę używać słowa „biedni”, bo diabli wiedzą, co oznacza stan posiadania jakichś walorów walutowych. Oni stają się coraz mniej znaczący. Mogą coraz mniej, są coraz bardziej uzależnieni. I nie widzą sposobu wyjścia z sytuacji. Może poza jednym: powstrzymaniem rozwoju maszyn, który, jak to słusznie intuicyjne czują, spycha ich na margines życia społecznego. Wrogiem staje się kultura postępu. Jeśliby na jakiś czas udało się zamknąć laboratoria w Europie i Ameryce, to Chińczycy daliby radę nauczyć się tego, co umieją biali. Ludzie, którym w głowach nie mieści się rachunek prawdopodobieństwa, a z nim teoria Darwina, kombinują, jak unieważnić ewolucję. I cóż, że z nią do piachu (pójdzie) biotechnologia. Cel krótkozasięgowy, poprawienie własnej pozycji w stadzie zwanym społeczeństwem jest osiągnięty.

Tak więc spójrzmy na terroryzm jako na wojnę o kolejność dziobania w światowym stadzie. To się może odbywać na poziomie podświadomości, bo jest to bardzo podstawowa forma reakcji czy działania. Na dobrą sprawę podlega niej każdy, problemem jest tylko, jakie temu nadaje formy. Myślę, że można też rozróżnić pomiędzy potrzebą stadną, zwierzęcą, a kulturową. Sądzę, że to coś innego, sport na przykład to rywalizacja, wykształcona w świadomy sposób na gruncie kultury. Tu działa coś instynktownego, pierwotnego, coś, co z zasady wyklucza zasady. To pochodna walki o byt. Na tym poziomie łapkę mogą sobie podać i to się już zdarzało, wszelkie nurty, dumnie zwące się konserwatywnymi, mają w gruncie rzeczy na celu to samo: stworzenie takich warunków panujących w stadzie, w których ich członkowie zajmą wysokie w tym stadzie pozycje. I oczywiście zaspokoją potrzebę dziobania. Tak się składa, że wszyscy terroryści doskonale wyczuwają, co w tym celu trzeba zrobić: mianowicie bałagan. Ale nie tylko. Siłą Europy jest jej kultura, wolność, w tym najważniejsza dla tworzenia wiedzy, wolność pyskowania. Otóż jaka by nie była kontrola przepływu informacji, zawsze uderza w tę wolność.

Można powiedzieć, że terroryści islamscy rękami urzędników Unii dobijają się tego, o co walczyli. To ten pomysł Wielkiego Brata, rejestracji wszystkich połączeń telefonicznych i komputerowych. Pomijam to, że cel jest technicznie nieosiągalny, że pupa zbita wyraźnie powiedzieli już specjaliści. Sęk w tym, że jego realizacja może spokojnie zostać odczytana jako sukces przez potłuczonych mułłów i stanie się mocną zachętą do kontynuacji „walki”. Oto bowiem zaczynają uzyskiwać swój cel, zamieniać państwa demokratyczne na policyjne. Co ciekawe, w tej bitwie na tym etapie nie ma potrzeby, by wybuchały bomby, by zamachowcy docierali na miejsce. Jak już pisałem, pół miliona kamer służących do łapania terrorystów znakomicie pomoże go osiągnąć. Wystarczy tylko samo stworzenie atmosfery zagrożenia. Mówiąc inaczej, jeśli terrorysta został złapany z wielkim hukiem przez antyterrorystów, sprawa została dzięki rzecznikowi prasowemu policji nagłośniona, to jest to sukces ekstremistów. Owszem mniejszy zapewne (zapewne!), gdyby się bombę udało odpalić... lecz tylko do czasu, gdy mułłowie nie zorientują się w pokrętnych mechanizmach polityki Zachodu.

Banał. Wyobraźmy sobie próbę zorganizowania zamachu na elektrownię atomową. Po prostu ZGROZA. Jeśli kończy się on sukcesem, mamy kilka ofiar, niekoniecznie śmiertelnych, niewielkie skażenie terenu. Że tak się to naprawdę skończy, to można wywnioskować na podstawie analizy choćby przebiegu katastrofy w Czarnobylu. Współczesne reaktory z wodnym moderatorem po uszkodzeniu po prostu się wyłączają. Otóż przeprowadzenie takiego ataku to bardzo skomplikowane zadanie. Trzeba zdobyć plany, pewnie jakieś materiały wybuchowe dowieźć ja na miejsce... No i nie będzie atomowej katastrofy. Prawie na pewno nie da się wysadzić kopuły bezpieczeństwa, wypuścić skażonych materiałów dostatecznie blisko ludzkich osiedli. Zamiast wielkiego bum będzie pss. A koszty organizacyjne, nakłady pracy ogromne. Więc zamiast tego prosimy dwu kandydatów na samobójców, żeby zamiast się wysadzać, zaczęli pisać do siebie e-maile o tym, że chcą wysadzić elektrownię atomową. Dostarczamy im trochę książek fachowych, których i tak nie zrozumieją, turystyczne mapy okolic gdzie są elektrownie atomowe. I czekamy, aż ich zamkną. Koszty prawie zerowe, zaś skutek? Prawie taki sam, przy odrobinie szczęścia. Wielkie tytuły prasowe „Atomowy terroryzm!”. Tylko sobie to wyobraźmy. W tekście małymi literami, gdzieś na końcu dowiemy się, że niebezpieczeństwo sprowadziło się do wymiany kilku e-maili, ale to dzielni dziennikarze we własnym najlepiej pojętym interesie zepchną na sam margines, albo jakoś pominą. Ustalmy jeszcze, że dla Sprawy Proroka działanie lub nie jednej elektrowni nie ma znaczenia. Ma znaczenie wrażenie, że jest wojna.

Na marginesie: Kilka dni po napisaniu tekstu okazało się, że zatrzymana w Australii grupa islamistów „interesowała się elektrownią atomową”. Prorok jaki, czy co?

Tym sposobem możemy sprawić, że niewierni, zamiast badaniami, nauką, nauczaniem, zajmą się ściganiem samych siebie. Zamiast wymieniać się informacją, zaczną ją kontrolować na wszelkie możliwe sposoby. Można sobie wyobrazić, że tą metodą siania wzajemnej podejrzliwości zbudujemy sobie drugie ZSRR, gdzie jak wiadomo nauka przodowała, jak sk...syn. Po mniej więcej czterdziestu latach takiego przodowania, zostały ruiny po imperium. Otóż, jeśli mułłowie tak kombinują, ma rzecz szanse powodzenia.

Niezależne, pozarządowe organizacje zwracają uwagę na zupełnie inny aspekt: techniczną absurdalność. Z jednej strony, współczesne techniki szyfrowania połączeń kładą na łopatki sprawę odczytania przesyłanych wiadomości. Mało kto zdaje sobie dziś jeszcze sprawę, że techniki steganograficzne, mylnie łączone tylko z „zaszywaniem” informacji w plikach multimedialnych (w obrazkach plikach muzycznych, filmach), właściwie kładą na łopatki możliwość stwierdzenia, czy w ogóle było otworzone jakieś szyfrowane połączenie, ba nawet czy było połączenie. Dopóki nie ma metody i klucza, przejęta wiadomość jest jako dowód całkowicie bezwartościowa. Jako poszlaka, w ostatecznym rozrachunku może przyczynić się dzięki szerzeniu wzajemnej podejrzliwości do na przykład zwycięstwa Sprawy Proroka. Zaś gromadzenie w jednym miejscu informacji, scentralizowany system ich zabezpieczania, w ogóle centralizacja jest po prostu przeciw technicznym warunkom bezpieczeństwa w Sieci. Mówiąc inaczej, dla trochę bardziej łebskich terrorystów warunki, w których będą oni wiedzieć, że gdzieś jest kompletna informacja o ruchu czy w sieci Internet, czy w sieci telefonicznej, stwarza miliony razy lepszą sytuację do przeprowadzenia ataku niż teraz, gdy każdy pilnuje siebie. Można sobie wyobrazić rozsyłanie wirusa, który na podstawie wykradzionej bazy połączeń trafia do milionów ludzi i do każdego z nich od zaufanego korespondenta, z którym codziennie się komunikuje. To tylko jedna z atrakcji, jakie takie gromadzenie danych może nam zaoferować.

(Wtręt paranaukowy) Nie mogę sobie darować dygresji technicznej o kodowaniu. To także już kiedyś, ale jak się mi zdaje, mam pomysł, jak powiedzieć inaczej, bardziej dobitnie. Istnieje mistyczne niemal przekonanie o jajogłowych, pracujących w ośrodkach wojskowych, którzy łamią szyfry. Takie rzeczy były możliwe za czasów I wojny światowej. Głównie dlatego, że kryptografią niewiele się zajmowano tak naprawdę, że popełniano przy projektowaniu szyfrów podstawowe błędy. „Złamanie” Enigmy podczas II wojny było bynajmniej nie opracowaniem metody deszyfrowania, ale rozgryzieniem wstecz tego, jak informacja jest szyfrowana. Znajomość działania Enigmy pozwalała łamać szyfry gdy były jakieś dane, które zadanie dramatycznie ułatwiały. Na przykład rozszyfrowane meldunki, wykradzione przez wywiad czy zdobyte razem z łodzią podwodną, jak się podobno zdarzyło. Otóż współczesne metody szyfrowania wychodzą z tego punktu, że mechanizm jest jawny. To z pozoru ryzykowne pociągnięcie pozwala przetestować, czy w projektowaniu algorytmu nie popełniono jakiegoś błędu, naiwności, która pozwoli „pójść na skróty”. Przykładem może być metoda podstawieniowa. W najprostszym przypadku wypisujemy litery na kole w równych odstępach od „a” do „z”. Koło kładziemy na kartce papieru i wypisujemy na niej litery na przeciw liter na kole. Teraz obracamy koło o kilka liter np. w prawo. Piszmy tekst, a następnie szyfrujemy w ten sposób, że wybierając niezaszyfrowaną literę na kartce i zastępujemy ją tą z koła. Aby rozszyfrować tekst, trzeba znać metodę, oraz o ile liter przesunięto alfabet. Szyfr można łamać metodą „brutal force”, podstawiając wszystkie możliwe przesunięcia i sprawdzając, czy nie dają czegoś sensownego. Inteligentniejszą metodą jest metoda sprawdzenia częstości występowania liter. Wystarczy złapać w polskim alfabecie literę „p” i szyfr pada. To jest właśnie metoda „na skróty”. W przypadku tego szyfru, zwanego szyfrem Cezara, podobno on jest jego autorem, mamy tylko 24 do 32 kombinacji, w zależności od tego, ile znaków pisarskich chcemy zakodować. Każda metoda deszyfrowania wydaje się równie szybka. Lepszą odmianą „szyfru Cezara” jest metoda digramów. Dowcip polega tu na tym, że tworzymy koło nie z pojedynczych znaków (liter i takich znaków jak cyfry, przecinki, kropki, a nawet spacja) lecz z ich kombinacji po dwa znaki, oczywiście w ustalonym porządku. Takich znaków mamy już dobrze ponad 720 i „na piechotę” byłoby co łamać. Znane są kryptografom częstości występowania digramów w poszczególnych językach i tu umiejętność uproszczenia sobie roboty bardzo pomoże. Jak widać, znalezienie dobrej metody szyfrowania wydaje się bardzo trudne. Warto dodać, że bardzo często są stosowane zupełnie naiwne pomysły, polegające na zaszyfrowaniu już zaszyfrowanego tekstu. Otóż zazwyczaj zastosowanie takiego zabiegu powoduje, że tekst odczytuje się „od razu” za pomocą jednego deszyfrowania z kluczem, który powstanie na skutek złożenia dwu poprzednich kluczy. Można to sprawdzić na przykładzie kodu Cezara. Podwójne szyfrowanie informacji za jego pomocą nie ma sensu. Jak więc widać, „służby” mają dramatyczną przewagę. Sęk jednak w tym, że tyczy to metod zwanych kodem Cezara i działa przy pewnych założeniach, o których nie powiedzieliśmy. Mianowicie intuicje są takie, że szyfr ma prosty klucz, który wystarczy do odtworzenia informacji. Poza tym nie prowadzi on do wzrostu rozmiaru szyfrowanej depeszy, jest łatwy do użycia, łatwo napisać program go stosujący itd. Tych nienapisanych założeń jest więcej i przy ich przestrzeganiu, faktycznie łamanie kodów jest proste.

Otóż dzięki technice komputerowej nie ma potrzeby trzymania się tych zasad. Powiedzmy, że amator konspiry wymyśla wersję szyfru podstawieniowego, na dobrą sprawę, JESZCZE PROSTSZĄ. Mianowicie wypisuje na karteczkach litery wrzuca do czapki i każe sierotce z zawiązanymi oczami LOSOWAĆ, poczynając od „a” litery, które będą zastępować te w tekście jawnym. Banalne prawda? Jedyna niewygoda polega na tym, że zamiast prostego przesunięcia mamy tablicę zawierającą zastępowane znaki. Wynikiem szyfrowania jest jakaś przypadkowa zbitka znaków. Zauważmy, że ponowne zaszyfrowanie informacji tak zakodowanej szyfrem Cezara, odpowiada tylko zaszyfrowaniu jej za pomocą innej tablicy znaków. Lecz jednak w „cudowny” sposób rozmnożyliśmy liczbę dostępnych tablic do np. 24. Warto także zauważyć, że nasz „idioten-szyfr” jest dość odporny na analizę częstości. W języku polskim łatwo wyłapiemy literkę „p”, spację, pewnie coś jeszcze. Złamać szyfr uda się, gdy będzie dość dużo materiału, czyli przechwyconych tekstów do analizy. Otóż, gdy będziemy się porozumiewać, wysyłając informację zakodowaną idioten-szyfrem i np. każdego dnia dodatkowo kodem Cezara z innym przesunięciem, spowodujemy, że literce „p” będzie odpowiadał inny znak. Może się okazać, że materiału do analizy statystycznej jest za mało.

Inny chwyt, równie głupi kodowanie co drugiego znaku z przesunięciem, nie odpowiada bynajmniej posługiwaniu się tylko inną tablicą, bo ze względu na to, że różnym literom jawnym mogą teraz odpowiadać takie same znaki tajne tekst „ddd”, który przy zastosowaniu jednej tablicy musi odpowiadać trzem jednakowym znakom tu może się zdeszyfrować jako „ala”. Wszystko, o czym mówiliśmy do tej pory, to tak zwane kodowanie symetryczne, które ma tę wadę w Internecie, że korespondenci muszą przed rozpoczęciem tajnej wymiany informacji wcześniej się spotkać. Metody są bardzo dobrze opisane. Także od strony informatycznej. Wielokrotnie już pisałem, że nawet Młody Technik zamieszczał całkiem niezłe programy do szyfrowania z zastosowaniem generatorów liczb losowych. Dodam, że doskonale są znane algorytmy dające ciągi pseudolosowe liczbie wyrazów wyrażającej się, bagatela, sześcioma tysiacami cyfr.

Współcześnie stosuje się powszechnie kodowanie NIESYMETRYCZNE. Nadawca pobiera od odbiorcy klucz, który może być JAWNY (można umieścić go wielkim na całą stroną ogłoszeniu w największym dzienniku) i którym informacje można tylko zaszyfrować. Odkodować można ją za pomocą znanego wyłącznie odbiorcy klucza tajnego, który siedzi u niego na komputerze. Dodajmy, że programy szyfrujące nie muszą pracować na komputerze, z którego wysyła się wiadomości. Mogą siedzieć na osobnej maszynie, nieprzyłączonej w ogóle do sieci. Można sprawdzić, że metody szyfrowania niesymetrycznego też są bardzo dobrze opisane. Otóż konkluzja jest taka, że gdy ktoś „średnio bardzo” zechce coś ukryć, to z nieproporcjonalnie małym nakładem w stosunku do ewentualnej roboty kryptologów zrobi to. Jeśli nawet jakimś cudownym sposobem udałoby się wycofać z obiegu wszystkie programy szyfrujące, to amator, mieszając ze sobą na chybił-trafił kilka metod, może przygotować koktajl, który okaże się nie do przełknięcia dla supertajnych ośrodków szpiegujących ludzi. Kilkudziesięciu takich amatorów zatka moc obliczeniową dowolnego komputera. Można rozważać różne sytuacje. Jeśli na przykład do ruchu zostaną dopuszczone tylko programy z kluczami, które dają się złamać w „wielkich i tajnych” ośrodkach obliczeniowych, to wystarczy złożenie kodowania kluczem niesymetrycznym i głupim, symetrycznym. Nie sprawdzałem tego, lecz prucie wiadomości metodą brutal force czy jakąś inteligentniejszą, da zawsze wypadku choćby jakiegoś idioten-kodu nieczytelną zbitkę. W rezultacie, dopóki do programu dekodującego nie zostanie dołączony kolejny moduł, nigdy się nie zatrzyma. „Konspirator” zaś podczas „delikatnej perswazji” będzie się wydzierał, że zapomniał klucza i w 99 procentach wypadków zapewne właśnie to będzie prawda... W rezultacie może się okazać, że jedną z lepszych metod walki z zachodnią demokracją jest zamiast wysadzania, rozsyłanie bezsensownych wiadomości. Bynajmniej nie zaszyfrowanych, lecz bezsensownych.

Czy możliwe jest zrezygnowanie z szyfrowania, na rzecz „powszechnej jawności i przezroczystości”? No bo przecież uczciwi ludzie nie mają nic do ukrycia! Niestety, ograniczenie możliwości szyfrowania spowoduje, że np. nie będzie możliwości użytku łączy ssh, staniemy się podatni na włamania komputerowych wandali. Szyfrowanie jest dziś podstawową techniką bezpieczeństwa w sieci komputerowej, która dzięki temu może być fizycznie powszechnie dostępna. Jeśli ograniczymy moc szyfrowania, to efekt będzie taki, jak zabranie ludziom mieszkającym w dżungli afrykańskiej broni palnej. Co prawda przestępczość zmaleje do zera, za to lwy będą miały ucztę. (koniec wtrętu)

Mówiąc krótko, instytucja zwana rządem, choćby i europejskim chce nam wcisnąć atomową rycynę dla wyleczenia właśnie rozpoczynającej się sraczki. Dlatego, że rycyna to – jakby nie było – lekarstwo, a sraczka choroba. Na chorobę dajemy lekarstwo, więc gdy sraczka, trzeba sobie łyknąć rycyny. Jasne?!

To zjawisko to wynik tego, że rządy także nie nadążają za rozwojem technologii. W głowiznach ministrów kołaczą się wizje sprzed pół wieku albo z kiepskich hollywoodzkich produkcji. Wniosek z tego taki, że pomysł na organizację społeczeństwa, jakim jest administracja państwowa, w dziedzinach tak podstawowych, jak zapewnienie wspólnocie bezpieczeństwa przed atakiem innej trudno powiedzieć, czy zorganizowanej, czy też zdezorganizowanej społeczności, zaczyna bardzo poważnie zawodzić. Jest to trochę inna sytuacja niż w dawnych wiekach, gdy królowie prowadzili swych poddanych na głupie i często samobójcze wojny. Wówczas jednak techniczne formy zarządzania były dobre. Złe było ich użycie. Dziś dochodzimy do sytuacji, gdy nie ma jakiejkolwiek metody działania, którą mogłoby zaproponować państwo. W dziedzinie bezpieczeństwa trzeba wymyślić coś nowego. Natomiast centralnym organom trzeba dla własnego, ciasno pojętego interesu bez powoływania się na prawa człowieka, ale dla zwyczajnego przetrwania w najbardziej biologicznym sensie, uniemożliwić działanie w zakresie odnoszącym się do dziedziny wysokich technologii.

Otóż kończy się formuła świata, jaki znaliśmy. Podstawowe funkcje, jak regulacja wymiany dóbr pomiędzy ludźmi, czy choćby sposób organizowania się w watahę dlatego, żeby część mogła się spokojnie wyspać, gdy inna spać nie może, przestają dobrze działać. Owo bicie piany nie było groźne dla watahy jako formy organizacyjnej, dopóki nie przyszedł wiek XXI i nie zaczęły się pojawiać formy organizacji, które z tą watahą kolidują. Poszczególne części mechanizmy zaczynają zgrzytać, na oko widać, że nie pasują do siebie, że tryby trzeba wymieniać. Dziedzin, w których tak się dzieje, jest o wiele więcej niż tylko te dwie, lecz one tworzą chyba zasadnicze ramy naszego świata. Przestajemy się w nich mieścić.

Co chcę wywróżyć? Mam nadzieję, czy wizję. Nie wiem, czy to można nazwać nadzieją, to raczej tak zwana jedyna szansa. Jeśli rozwój nie ma być zatrzymany to musi się on odbywać WBREW zastanej organizacji świata. Wbrew partiom politykom, ideologiom, ale też wbrew organizacji administracyjnej. Z tej prostej przyczyny, że zarówno konserwatyści, „konserwatyści”, czy liberałowie, czy lewicowcy, czy prawicowcy, czerwoni, biali, zieloni, anarchiści, narodowcy, populiści, wszystko to oparte jest na obrazie świata sprzed lat stu, czy najlepiej pięćdziesięciu. Całe to towarzystwo nie zauważyło odkrycia ani mikroprocesora, ani mikrokomputera. Jeśli cokolwiek ma się ruszyć, to tylko wówczas, gdy rzecz naturalnym biegiem rzeczy oprze się na nowych formach organizacji, pozarządowych i pozapartyjnych. To są międzynarodowe organizacje, czy to naukowe, czy takie, jak powstałe dla rozwijania Wolnego Oprogramowania. Już dziś istnieje W3C, organizacja zajmująca się porządkiem w Internecie, co objawia się na przykład standaryzowaniem HTML-u. Zapewne na rzecz takich „kółek gospodyń wiejskich” w światowej wiosce znaczenie będą tracić dzisiejsze organizacje, w tym rządy państw. To chyba wróżba optymistyczna. Lament podniosą być może jacyś narodowcy, ale pies z nimi tańcował. Wzrośnie rola międzynarodowych organizacji zajmujących się organizacją badań. Też dobrze. Lecz dalej zaczynają wizje Wernyhory, straszne i dziwne. Niby nic szczególnego, nic niepokojącego, żadnej wojny czy zagłady ludzkości. Zwykłe zmiany, jak choćby to, że pojawić się nie tylko sporo, lecz i coraz więcej dziedzin, w których rola pieniądza zostanie ograniczona. Niby nic. Ale „ciemno wszędzie... co to będzie, co to będzie”. Strach.

Sądzę, że w lwiej części państwom zostanie odebrane zarządzanie informacją. Ograniczona zostanie rola organizacji demokratycznych na rzecz eksperckich, lecz zapewne inaczej działających niż w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Myślę wreszcie, że o wiele wyraźniej zaznaczy się podział na twórców, badaczy i resztę hołoty. Już dziś powstają swego rodzaju skanseny na odwrót. Wąskie kręgi, w których wre intensywna praca nad wytworzeniem oprogramowania czy wykonaniem jakichś badań. Wstęp do nich zasadniczo jest wolny, lecz naprawdę to bardzo elitarne kluby. Wejście do nich nie tylko otwiera drogę na różne salony już dziś, ale okazuje się godnym wielu zabiegów celem samym w sobie. Jest na przykład swego rodzaju nadaniem szlachectwa, lecz powiedzmy sobie szczerze, nie bardzo wiemy, o co chodzi. Świadectwem swego rodzaju rebelii jest Wikipedia, gdzie ta nowa społeczność umieszcza swoich idoli. Kto z polityków wie, kim jest Alan Cox?

Zapewne czekają nas wielkie przemiany społeczne, przemiany, których nie wymyśliliśmy, nie wydumane tak w czasach rewolucji, ale wynikające z tego, że zmienił się świat. Przemiany, które rozwalą wielkie i niewydajne i pożerające niepotrzebnie ludzką pracę stare organizacje.

Tymczasem jak w anegdocie o kołchoźnikach, likwidacja kołchozu grozi, że nie będzie pola, z którego można kraść przemarznięte kartofle. Nic nie pomaga argument, że na działce koło domu łatwiej, więcej, mniejszym nakładem pracy i kartofle niezmarznięte.

 


< 11 >