Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 15>|>

Wegnanie do raju

 

 

Na spotkanie rocznicowe zaprasza się kombatanta, najlepiej trzech kombatantów. Kombatant jest dziadkiem w brązowej marynarce, z przyczepionymi do niej kolorowymi blaszkami. To są ordery i medale, które się dostaje za zasługi. Najlepiej na polu bitwy albo polu chwały. Kombatant charakteryzuje się tym, że na pytania odpowiada zawsze w taki sam sposób i zawsze to samo, dzięki czemu unika używania i obrazów, i wyrazów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Nieużywany kombatant usypia, czasami chrapie, więc organizator spotkania musi pilnować równego rozdziału pytań i ról, żeby nie zaczął chrapać. Na spotkaniu rocznicowym niezbędna jest szkolna młodzież. Rola jej polega już to na stworzeniu efektu wizualnego, w postaci morza głów wpatrzonych w kombatanta, już to dźwiękowych, w postaci śmiechu, gdzie śmiech się pojawić powinien, już to jęku zgrozy, bo i taki w spotkaniu rocznicowym musi mieć miejsce, albowiem głównie chodzi o to, że lekko nie było. Poza tym takie spotkania zawsze są udane.

Nie bez kozery (Marcin Kozera, tytułowy bohater opowiadania Marii Dąbrowskiej) o spotkaniu rocznicowym, zwłaszcza z udziałem kombatantów.

Moja żona, patrząc, jak zaciskając zęby, wyrazem twarzy jaki przystoi galernikowi, klepię w klawiaturę, nabija się ze mnie, że o tym kiedyś marzyłem i czy rzeczywiście o tym marzyłem? No marzyłem, by zostać pismakiem. Od najmłodszych lat, od czasów właśnie Schyłkowego Gomółki. Podówczas dorwałem książkę, która zrobiła na mnie takie wrażenie, że nauczyłem się jej niemal na pamięć. „Puc, bursztyn i goście” Jana Grabowskiego. Rzecz to sprawiła, że sam porwałem za pióro, tak PIÓRO! Takie z drewnianą obsadką, maczane w kałamarzu z niebiesko-czarnym atramentem. I tak, zdaniem moich rodziców zepsułem sobie na trwałe i charakter pisma, co podówczas było sprawą bardzo poważną, i ortografię, co mi do dziś poważnie wadzi. Otóż, był to czas owych regularnych spotkań z kombatantami.

Z pewną czułością wspominam opary finezyjnego absurdu, jak się nad całością unosił. Tej kafkowskiej atmosfery nie da się już odtworzyć. Warto sobie bowiem uświadomić rzecz banalną, że tych spotkań nikt z obecnych nie chciał. Kombatanci i uczniowie przynosili zwolnienia lekarskie, nauczyciele starali się mieć ważne zajęcia, które uniemożliwiały, lecz URZĄD spotkania wymagał i mimo że czyniono wszelkie wysiłki, by do przykrości nie dopuścić, PROCES się toczył i w końcu na wszystkich spadał wyrok w postaci zaproszenia.

Otóż owe spotkania były częścią działalności propagandowo-kulturalnej. I jeśli od nich zacząłem, to dla wprowadzenia atmosfery, która uzasadnia tytuł. Owszem tu gomółkowska komuna, a tu jakiemuś łebasowi lat podówczas jeszcze kilka zachciewa się pisać. A niech pisze!

Moi rodzice byli nauczycielami i z racji tej profesji miałem dostatek i papieru, może podłego, ale papieru, i atramentu, oraz stalówek, gdybym łamał za często. Stalówki były z dobrej polskiej stali i nie łamały się, zaś ostatni składnik niezbędny do odprawiania tfurczego procederu – atrament był w chyba półlitrowych butelkach z ebonitowymi zakrętkami. Spróbujcie wypisać te półlitry!

Nie wiem, ile miałem lat, kiedy udzielono mi pierwszych nauk tyczących BHP uprawiania mojego hobby. Albowiem wszystkim naturalna się wydawała kolejność rzeczy, że jak facet coś pisze i pisze, i nie bardzo wiadomo, co pisze, to w końcu posiedzi. Specyfika tej zależności sięga zapewne jeszcze czasów carskiej armii, ale podówczas bynajmniej nie była abstrakcją.

Miałem się o tym w dość łagodny sposób przekonać trochę później. Powiem od razu, że faktycznie nie miałem kontaktów z rzeczonymi organami zajmującymi się pismakami. W sumie, jak się okazało potem, dość nierozsądnie uznałem, że nie należy dawać się złapać. Wszelako, gdy po raz pierwszy zacząłem przemyśliwać o wysłaniu swej tfurczości tu lub ówdzie, nadziałem się na problem, który dziś zupełnie nie istnieje: posiadanie maszyny do pisania. Banalny wymóg wysyłania maszynopisu (w zupełnie wyjątkowych wypadkach czytelnego rękopisu), gdzieś w okolicach liceum zawisł nade mną w postaci wielkiego znaku zapytania. Otóż maszyna do pisania była potencjalnym narzędziem przestępstwa, polegającego na godzeniu w sojusze. Poza tym był to zwyczajnie drogi, trudno dostępny sprzęt, którego nie umiałem obsługiwać. Na skutek skomplikowanej sytuacji w stosunkach międzynarodowych panowały skomplikowane stosunki pomiędzy państwem, władzą, czy jak go tam zwał, i intelektualistami, którzy także na skutek postępu naukowo-technicznego za podstawowe narzędzie mieli maszynę do pisania. Owa potrójna, popiątna cyrkowa komplikacja z cenzurą w tle prowadziła do banalnego skutku, braku dostępu do maszyny do pisania. Owszem, można było, gdyby człek miał dość wiary w swój talent, dać za opłatą maszynistce do przepisania. Lecz TAK ZAROZUMIAŁY ja nie byłem. Otóż marzyłem o pisaniu, będąc w liceum, lecz nie pisałem, bo z racji spiętrzonych trudności, w tym braku owej maszyny, sensu owej działalności nie było widać.

Na studiach naszedł mnie Ryś Krauze i zaczęliśmy spotkania z czytaniem własnych utworów. No i zacząłem pisać, lecz nadal ręcznie. Lecz już z konkretnym celem. Cel stał się bardziej śmiały, zostać naprawdę, nie marzyć, lecz faktycznie, zostać opublikowanym, gdy się ta sztuka udała Andrzejowi Drzewińskiemu.

Podówczas zza problemu maszyny do pisania pojawiły się inne zmory tamtych czasów, jak choćby cenzura, ale i przeróżne urzędy. Były to czasy ogromnej staranności edytorskiej, ale co za tym idzie, komplikacji drogi do wydania. Maszynopisy leżakowały czasami latami w redakcjach. Kto nie znał drogi, właściwości przeróżnych pokojów, urzędów, na jakie trafiały stosy papierów produkowane przez kandydatów na intelektualistów, szans na pokonanie owego labiryntu wiele nie miał. Powiedzmy szczerze, chyba że był bardzo dobry. Otóż knotów wówczas nie wydawano, dlatego szanse na debiut były po prostu marne.

Wegnaniem do raju był także rok 1989. Banalna możliwość wyjechania za granicę, choćby do Berlina Zachodniego, możliwość doświadczenia alternatywnego wobec naszej zgrzebnej rzeczywistości świata kapitalistycznego, wszelkie formy rozpasania wolności, że można, a nawet wypada pyskować, wolno wygadywać głupoty na wszelkiego rodzaju sposoby, że nie trzeba się ukrywać z drukowanie, z noszeniem Poppera w tobie, wszystko to, co jest normalnością, było wtedy fantastyczną przygodą.

Wreszcie wolno było pisać na wszelkiego rodzaju sposoby, ale na skutek tego, że mieliśmy do odrobienia kontakt z literaturą zachodu, że trzeba było przetłumaczyć, wydrukować i wcisnąć ludziom wszystko to, co TAM było pisane, pisać nadal nie było po co.

No i naraz zrobił się Internet w Polsce, Gin z EuGeniuszem założyli Fahrenheita i okazało się, że potrzebne są teksty. POTRZEBNE! Nie jakieś tam, że może, że zobaczymy. Nie miałem sieci, komputer posiadłem metodą nabycia książki, popytania znajomych, wytargania z jakiegoś złomu płyty 386, dwu stacji dyskietek. Obudowę zakupiłem. Płytę położyłem na Wyborczej, stacje przykleiłem taśmą malarską do stołu, wsadziłem w slot kartę multi-io konieczną do obsługi stacji dyskietek i... Ruszyła Maszyna!

Nieposiadanie na klawiaturze polskich znaków w warunkach takiego komfortu było już drobiazgiem. Pamiętam, że początkowo zastępowałem polskie ogonki zbitką 2 z właściwą literą. „Ą” to był 2a, jakoś tak. Ja mówił baca, związując buta glistą, trzeba sobie radzić!

Tak czy owak, moje pisanie, które do tej pory odbywało się już to do foliowego worka, już do wiklinowego kosza (szuflada była zbyt komfortowym miejscem), które było tylko emanacją jakiś marzeń, okazywało się potrzebne! Czyż można pragnąć więcej? Niektórzy uważali, że dopiero wydanie papierowe to jest coś, ale ja miałem za sobą, co prawda tylko w fanzinowym pisemku, ale zawsze już jakieś papierowe wydanie. Zresztą, chodzi przecież tak naprawdę o rząd dusz, a czy dociera się za pomocą pergaminu, czy za pomocą glinianych tabliczek, czy też impulsów pola elektromagnetycznego, to już doprawdy pryszcz. Tak to z sytuacji człowieka, który całe życie marzył o pisaniu, znalazłem się w sytuacji człowieka, który powinien pisać, mógł pisać, co chciał i jak chciał, i jeszcze doświadczał tego czegoś, co się zwie udziałem w rządzie dusz.

Nowe medium okazało się pojemne i wyrozumiałe. To pierwsze oceniłem nieco później, gdy zabrałem się za pisanie do czasopism komputerowych, gdzie trzeba i na temat, i na wymiar, tyle a tyle znaków, nie mniej, nie więcej, przy czym liczba znaków jest czasem cechą ważniejszą od treści. W Internecie można sobie pozwolić na gadulstwo, a czasami nawet na wodolejstwo. Muszę przyznać się, że możliwość polania wody, po prostu możliwość jakiejś niedoskonałości, wprawiała mnie w zachwyt. Zawsze cierpiałem z tego powodu, że przecież skoro inni mogą, to mnie też powinno być wolno, choć troszeczkę! I było wolno. Tu i ówdzie zabulgotałem, co prawda, zaczyna fuszerka do mnie wracać okrężnymi drogami, lecz nie wygląda, żeby piorun niebieski miał mnie spalić. Raczej skończy się na niegroźnych pomrukach. Otóż niedoskonałość wyznaczała pole własnego eksperymentu. Mogłem sobie pisać i eksperymentować, jak tak zwani wielcy pisarze. Co za komfort!

Przeglądając archiwum, stwierdziłem, że początkowo to cykl tfurczy miałem długi. Ano, kolejny zysk z kontaktu z Fahrenheitem: ćwiczyłem pisanie. Okazało się, że pisanie podlega wyćwiczeniu. Z czasem stworzenie tekstu z kilkudziesięciu dni skróciło się do kilku. Pisanie zaś skłaniało do sprawdzania źródeł, czytania. Cóż piękniejszego, jak stwierdzić, że człek się rozwija?

Zaczęło mnie wbijać w dumę, poczułem się bardzo komfortowo. Otóż w peerelu uprawianie intelektualizmu było swego rodzaju sposobem indywidualnej terapii zajęciowej zapobiegającej sfiksowaniu. W tamtym kraju rzadko kogo obchodziło, co ktoś tak naprawdę umiał. Co miałeś w swoim łbie, służyło najczęściej tak zwanej kondycji, spojrzeniu na świat. W najlepszym razie był człowiek podziwiany lub przyjmowany do grona. Samokształcenie było formą buntu, lecz także samozniszczenia. Służyło bowiem obracanie łopatą, obracanie się w pewnych kręgach, obracanie czarną walutą, lecz nie coś takiego, jak rozwój osobisty. Kształcenie nawet bardzo utylitarnych i konkretnych umiejętności jak „posiadanie języków” mogło służyć na przykład temu, żeby delikwent przeczytał sobie coś w oryginale i miał z tego satysfakcję. Robienie kasy, czy choćby pozycji z tego, co się w głowie miało, na przykład zostanie tłumaczem, wymagało spełnienia mnóstwa pozamerytorycznych warunków.

Może się wydawać, że po kilku latach (prawie dziewięciu) kapitalizmu, nie powinno stanowić dla mnie jakiegoś szczególniejszego przeżycia to, że wiedza do czegokolwiek się przydaje. A jednak fakt, że nie klepię nadaremno po klawiaturze, że nie są to tylko jakieś czcze ćwiczenia, lecz że się to gdzieś ukaże, długo wbijał mnie w euforyczny nastrój.

Pismo przechodziło rozliczne koleje, można w archiwum sprawdzić jakie. Myślę, że sieć pod tym względem bije na głowę periodyki papierowe. Nowy człowiek wchodzi i ma do dyspozycji od razu cały dorobek redakcji. Może się zaczytać na śmierć. A to dlatego, że po różnych perturbacjach ludzie związani z Fahrenheitem zaczęli produkować coraz więcej. Nie bardzo sobie przypominam przejście od sytuacji, że można (pisać) do tej, że trzeba.

Fakt, że w końcu tego doświadczyłem. Trzeba napisać... A tu nic. We łbie pusto. Postukać, echo niesie, potrząsnąć, rzegotanie ostatniej niezdechłej myśli. Nic. Sytuacja, w której bohater amerykańskiej powieści, tzw wypalony pisarz, wychodzi do baru i wedle wyliczeń, jakie kiedyś z kumplem przeprowadziliśmy, użyna się w trupa mniej więcej równoważnikiem 300 gramów wódki. Przeklęta spuścizna po przodkach, którzy drogą doboru naturalnego, poddani ostremu naciskowi selekcyjnemu, musieli znosić o wiele większe dawki, prowadziła poprzez proste wyliczenia do wniosku, że aby uzyskać odpowiedni efekt anestezjologiczny, musiałbym po pierwsze, zrezygnować ze szlachetnej „łyski z lodem”, po drugie, i tak nie uchroniłbym się przed finansową ruiną. Albowiem z pisania ani grosza, a 300 gram to nawet na otwarcie duszy przed przypadkowym słuchaczem by nie wystarczyło.

A tymczasem groźne, nieprzebłagane bóstwo, Internet żąda tekstów. I cóż, kolejna szklanica mocnej herbaty, kołki w zęby i do przodu! Nie ma pomysłu, nie ma tematu, rozum odmawia działania? Nie szkodzi. Marzyło się o pisaniu? No to teraz za wszystkie czasy pisać! Jedną klawiaturę już rozklepałem, w drugiej spacja sprężynką od przełącznika podparta, dochodzi swoich dni. I nic nie pomaga, że to podobno takie „profesjonalne” (nie ergonomiczne) klawiatury, co niby są przeznaczone do tego, żeby na nich pisać.

Na szczęście koniec epoki papieru. Wszystko gdzieś leży w postaci stanów namagnesowania, wypalonych pól na CD, papier ląduje w koszu. Jeśli robię kontrolne wydruki, konsekwentnie wywalam wszystko, żeby nie utonąć w papierach. Na szczęście żyjemy w epoce kosmicznej pojemności nośników i byle nie robić bałaganu, wszystko się zmieści na jednym CD. Tego jednego nieszczęścia w postaci malowniczych stosów papieru, udało mi się uniknąć.

Przyznam szczerze, że z historii Naszego Dzielnego Pisma stosunkowo najlepiej wspominam okres, gdy w sumie działo się nie najlepiej, gdy „wisieliśmy” w postaci bezperiodykowej na Korbie. Było bezstresowo. Co jakiś czas coś tam wypuszczałem, lecz w miarę przypływów weny tfurczej, bez wysilania się. Ale, niestety, pismo profesjonalizowało się. Przyszedł pomysł, by podnieść poziom i doszło do wspaniałej fuzji Fahrenheita ze Srebrnym Globem. Historykom, którzy bez wątpienia będą rzecz roztrząsać, zostawiam uzupełnienie, skąd się wziął Srebrny Glob, ale pomijając teorie, że w dopiero co stygnącą Ziemię przywaliła druga planeta, istotne, że był i dokonał fuzji, w celu między innymi uperiodycznienia przedsięwzięcia. Teoretycznie powinno dla mnie, który podówczas pisywał i tu, i tu, oznaczać to zmniejszenie nacisku rynkowego. Ale niestety, okazało się, że owszem, przyjęty pochopnie plan, że co miesiąc będzie numer, został potraktowany poważnie. Utworzenie działu Para-nauki (i obok) wg pomysłu EuGeniusza i wpisanie mnie na odpowiedzialnego, dodatkowo zobligowało do klepania w klawiaturę.

Tak doszedłem do sytuacji, gdy nie mogąc zasnąć z powodu tańczącego po brzuchu kota, zaczynałem rozmyślać, po kij mi to wszystko?!

Człowiek ze wsi, który we krwi ma pilnowanie, z czego żyje, nie powinien nigdy do końca traktować niedochodowego przedsięwzięcia. Starałem się nie traktować, lecz prawdę powiedziawszy, kilka płatnych artykułów odmówiłem, gdy numer był na wylocie. Ano, jakoś przywiązaliśmy się do naszego pisma. Wiązaliśmy z nim przeróżne, płonne nadzieje, nigdy nie wiedząc, czy to wszystko funta kłaków warte.

Odpowiedziało na to pytanie życie. Śmierć Tomka Pacyńskiego zaskoczyła wszystkich. Tak witalny, pełen planów i zapatrzenia w przyszłość człowiek miał żyć. Nie mógł sobie tak po prostu umrzeć. Jeśli ktoś umiera, faktycznie zapracowawszy się na śmierć, jeśli ten ktoś umiera tak naprawdę na stanowisku pracy, to to, o co mu chodziło, co chciał zrobić, musi być ważne. Nawet gdyby się mylił, to ta pomyłka byłaby ważna. W takiej chwili powiedzenie the show must go on nabiera znaczenia nakazu.

Przypomniałem sobie postać Andersena, który pisał całe życie bajki i który miał wielką ambicję, by zostać „prawdziwym” pisarzem. Coś nawet napisał, nie pamięta nikt, co. Jakaś powieść psychologiczna, „czy co”. Po Andersenie zostały bajki. A po nas zapewne zostanie ta kupa tekstów, która wisi w sieci. I dobrze, by przynajmniej to.

Tak to kończą się imprezy rocznicowe, jeśli tylko dość czasu upłynie, zawsze znajdzie się okazja, by walnąć w górne dzwony, by przypomnieć, że upływa szybko życie. Człowiek się rozczula i ogląda za jakąś poważniejszą niż 300 gram ilością znieczulacza, skoro tej dziury, przez które życie wycieka, zatkać nie potrafi.

A tu niestety, terminy gonią, trza pisać, pisać, potem znowu trzeba będzie pisać. I już zaczynam tęsknić za tym peerelem, za niemożnością wypowiedzenia się, która upoważniała do czystego marzenia o pisaniu i obiecywania, że gdybym tylko miał gdzie, to ja już bym im tak napisał, że... A tak, wegnany do pisarskiego raju, gdzie moich tekstów choćby trochę potrzebują, nie tylko z przyzwoitości muszę klepać w klawiaturę, ale jeszcze na dodatek okazuje się, jak to naprawdę z tymi talentami jest.

 


< 15 >