Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Czarodziejski flet

Przypominam sobie lata młodości, wracając do lektur z czasów Sturm und DrangPeriode, nie tego literackiego, ale mojego własnego – okresu, gdy wszystko wydawało mi się możliwe i oczywiste... Niezapomniany czas młodości! Sięgam na półkę i wyjmuję książki stare, które dobrze znam – a jednak czytanie ich nie jest nudne, budzą wspomnienia i echa dawnych zachwytów, niekiedy natomiast pozwalają się poznać od nowa, są jak marmurowe rzeźby, których oblicza zmieniają się wraz z przesunięciem źródła światła, dając nowy wyraz białym, nieruchomym twarzom, ożywiając je na różne sposoby umiejętnie sterowanym światłocieniem. Tak samo czas sprawia, że słowa w książkach przeczytanych przed laty, nabierają nowych znaczeń, ujawniają interpretacje dostępne i właściwe tylko czytelnikowi, który już zna treść.... I jedną z takich książek jest dla mnie „Flet z mandragory”.

Tytuł nieodmiennie kojarzy mi się z operą Mozarta „Czarodziejski flet”, prościutką opowieścią o egipskim księciu, który ma uwolnić zaczarowaną córkę Królowej Nocy, prymitywną bajką, w której nie liczy się fabuła, lecz sposób jej opowiedzenia – tylko na krótki moment spektaklu martwa sztuka, jaką jest opera, zmartwychwstaje dla mnie. Powieść Łysiaka też jest pretekstowa fabularnie – liczy się w niej dygresja i symbole ze świata mitologii, kabały czy starożytnej historii, a przede wszystkim refleksja i interpretacja dzieł sztuki malarskiej. „Flet z mandragory” opowiada historię inspirowaną obrazami i symbolami. A jednak jest to również opowieść gęsta od zdarzeń i emocji, przesycona magią, oniryczna. Kiedyś stanowiła również studium totalitaryzmu, ale ta płaszczyzna interpretacji umarła wraz rzeczywistością poprzedniego ustroju – metafora ożywa na chwilę podczas lektury, ponieważ gdzieś w pamięci mam wspomnienia odniesień do realiów zaprzeszłych, jednak tak naprawdę, ta metafora jest już martwa – nazbyt uproszczona, zarysowana przez Łysiaka ze zbyt dużą dosłownością, nie nosi znamion uniwersalizmu.

Pozostaje jednak opowieść fantastyczna – gdzie każdy element użyty jest celowo, gdzie mozaika zdarzeń i wątków stanowi spójną i skończoną całość. I jest galeria bohaterów – cudownie psychopatycznych, tak mocno przerysowanych w odcieniach okrucieństwa, że przestają być groteskowi, jak postaci z obrazów Hieronima Bosha. Oto sekretarz Prezydenta – Makis, błazen i szyderca, a jednocześnie władca marionetek, nieprawdopodobnie przebiegły i doskonale amoralny. Kapitan Saturn, o zmiennej naturze, jak bóg, którego imię nosił, oscylujący między bezwzględnością i charyzmą, otaczający się gwardią znienawidzonych i pięknych zabójczyń. Pułkownik – pozornie bierny cień, szara eminencja władzy, który do działania rusza dopiero wtedy, gdy zawodzą inni. A poniżej Władca Opery, szepczący wśród narzędzi tortur, książę męczarni i mistrz sztuki zadawania bólu – człowiek, który miłością darzył tylko zwierzęta. I jego brat-bliźniak, bezimienny syn czarownicy i szulera, historyk i wielbiciel sztuki malarskiej, narrator powieści i jej główny bohater. W tej galerii portretów jest porządek, hierarchia feudalnych zależności, stopniowanie okrucieństwa – zaczynając od ukrytego na szczycie góry Prezydenta, tajemniczego władcy absolutnego, poprzez służących mu wasali – i jak się okaże, jest to hierarchia naznaczona ironią niezwykłej trafności.

Nie ma tu kobiet, choć ich cienie przewijają się przez karty książki – wszystkie mgliste, ledwie zarysowane, raczej symbole i oniryczne zjawy, bo świat przedstawiony należy przecież do mężczyzn. A jednocześnie losy postaci związane są z kobietami ściśle i nierozerwalnie – jak jawa sprzężona jest ze snem.

Lubię tę książkę, choć Łysiak pisze stylem pełnym zarozumiałości, z pozycji guru i jedynego wiedzącego. Lecz „Flet z mandragory” daje mu prawo, by być nieskromnym erudytą i jedynym głosem prawd objawionych, choć uniwersalia nieco już wyświechtane przebijają z kart utworu. A jednak przyjemnie jest wrócić do lektury, wspomnieć młodzieńcze wzruszenia i poszukać nowych treści i znaczeń symboli, podelektować się ironią i cynizmem, wspaniałomyślnie wybaczając autorowi niekiedy nazbyt wysoki patos i nagradzając go uśmiechem uznania za orgię sadyzmu i krwi. Albowiem we „Flecie...” jednym z powtarzających się motywów jest jatka. Eskalacja cierpienia i śmierci przebiega tu przewrotnie na kształt odwróconej piramidy – od jatek dużego formatu, obejmujących całe państwo, politycznych i wojennych przewrotów, poprzez koncert makabry w Operze, do kameralnie przeżywanych tortur, będących udziałem narratora i odbywających się w ciszy i bez kropli krwi.

Jest w powieści Waldemara Łysiaka i ironia trafna, i cynizm, i surrealizm, i symbolizm, ale przede wszystkim, jest styl wyraźny i czysta forma skończonego dzieła literackiego – coś, dla czego warto pochylić się nad lekturą...

 

Gadulissima

 

 

Waldemar Łysiak

Flet z mandragory

KAW, 1983

Stron: 272

Cena: 90,00

 

 

 



W ujęciu taoistycznym...

Trafiłam na tę książkę niechcący, przypadkowo i oceniłam po okładce oraz obcobrzmiącym nazwisku autora, jako rzecz o współczesnej i zaprzeszłej Japonii. I pomyliłam się okrutnie, jak każe przysłowie, które przed ocenianiem po okładce przestrzega.

Już na początku lektury okazało się bowiem, że Japonii nie będzie, będą natomiast Chiny. I że to zwyczajna obyczajówka jest – opowieść o losach dwóch kobiet, matki i córki, rozłożona na dwóch planach – teraźniejszości w Stanach Zjednoczonych oraz przeszłości Chin. A na koniec okazało się, że pomyliłam się po raz drugi.

Kiedy czytelnik gubi się w interpretacjach, nie ma w tym jeszcze nic strasznego, zazwyczaj świadczy to o bogactwie znaczeń, jakie autorowi udało się zmieścić w utworze, czasem wskazuje, że tekst skrywa treści, które dla odbiorcy są istotne i rezonują w odbiorze. Przy „Córce nastawiacza kości” Amy Tan obstawiałabym tę pierwszą możliwość.

Pozornie to powieść obyczajowa o prostej strukturze szkatułkowej, rozgrywająca się na dwóch planach: zewnętrznym, jakim jest życie codzienne Ruth Young, Sinoamerykanki mieszkającej w San Francisco; oraz wewnętrznym – dzieciństwem matki Ruth, LuLing, dziewczyny z małej wioski pod Pekinem z okresu przed i w trakcie II wojny oraz wojny domowej. A jednak w tym drugim planie ukryte jest jeszcze jedno pudełko, tajemnica rodzinna i trzecia kobieta, babka Ruth, tytułowa córka nastawiacza kości. I ten trzeci plan, przeszłości magicznej, sięgającej korzeniami do starożytnej tradycji i legend Chin, zaskakuje najbardziej – ponieważ, choć obyczajowy pozornie, po spleceniu z pozostałymi wątkami nabiera wymiaru nadprzyrodzonego. Losy córki lekarza kości, którą Ruth zna tylko ze zdjęcia, w znaczący sposób wpływają na życie bohaterek – zgorzkniałej matki i udręczonej córki. Nie ma tu atmosfery niesamowitości, a nadprzyrodzone może być równie dobrze wytłumaczone racjonalnie, jednak wrażenie jest przejmujące – to nie powieść obyczajowa o losach kobiet z trzech generacji, lecz powieść z elementami grozy, i to grozy niezwykłej, ponieważ niespodziewanie dyskretnej. Amy Tan nie epatuje atmosferą strachu, nie przywołuje na kartach krwi i brutalnych scen, nie buduje napięć – opowieść opiera na opozycji pamięci i zapomnienia, ujmowanych w wymiarze jednostkowym, gdzie szczegóły przeszłości wtapiają się w tło i łagodnieją.

„Córka nastawiacza kości” ma swój niepowtarzalny urok, jak stare ideogramy, o których całkiem sporo w powieści się mówi – o pierwotnych znaczeniach, o symbolice, która się zmienia w kontekście, zupełnie jak pamięć dotkniętej chorobą Alzheimera LuLing. A jednak, pomimo zmian w tle, symbol pozostaje czytelny i znaczący. Metaforyzując, można powieść Amy Tan porównać do takiego wieloznacznego, zmiennego ideogramu lub słowa z dialektu mandaryńskiego, które zależnie od tonu wymowy, czyli interpretacji, nabiera nowych znaczeń.

Uczulona różnymi dyskusjami, zastanawiałam się, czy „Córka nastawiacza kości” jest powieścią feministyczną? W zasadzie, na planie pierwszym pojawiają się kobiety, mężczyźni stoją niejako obok, jednak nie odnoszę wrażenia, że autorka traktuje ich po macoszemu lub też przypisuje im wszelkie zło. Co więcej, wydaje mi się, że jest równowaga w układzie postaci mężczyzn – jest i zło, i dobro, jakie przynoszą, jest charakterystyka pogłębiona i niejednowymiarowa. Brak wszelkich wynurzeń ideologicznych w kwestiach płci, brak przeciwstawień i wartościowań w kontekście płci. Rzec mogę, że wymiaru feministycznego, choć to powieść o kobietach, nie stwierdzono, co jest o tyle paradoksalne, że ów rozdźwięk i nierówność płci w Chinach istnieje bardzo wyraźnie, nie zdziwiłoby mnie zatem, gdyby autorka do tej sytuacji nawiązała. A jednak, choć drobne ślady wskazują na tę nierówność, sprawa nie jest w ogóle poruszona.

Jeżeli zatem ktoś natrafi na powieść Amy Tan, zachęcam do poczytania – jako przykład ciekawego rozwiązania strukturalnego i jako argument, że nie wszystko, co piszą kobiety, jest feministyczne, ideologiczne i skierowane przeciwko tym męskim, szowinistycznym świniom. Ponieważ być może istnieje jeszcze jedno ujęcie – dynamicznej równowagi jin-yang – ujęcie taoistyczne...

 

Gadulissima

 

 

Amy Tan

Córka nastawiacza kości

Tłum. Łukasz Praski

Prószyński i S-ka, 2002

Stron: 364

Cena: 19,90

 

 

 



Powrót króla, czyli Odyseja raz jeszcze...

Jakoś tak się złożyło, że wracam do książek, które czytałam w dzieciństwie. Zaskakujące, jaki wpływ na lekturę miał brak szerokiego asortymentu utworów, wymuszający niejako czytanie wszystkiego, co choć trochę wydawało się zbieżne z zainteresowaniami. Był czas, gdy pochłaniałam bezkrytycznie wszystko, co choć troszkę odwoływało się do poematów Homera – i właśnie dlatego musiałam wcześniej czy później trafić na „Fale przyboju”.

Trafiłam za wcześnie. To nie jest książka dla młodzieży, nie poleciłabym jej również czytelnikom, którzy cenią w powieściach przede wszystkim akcję lub interesujący splot wydarzeń. Albowiem, chociaż to retelling „Odysei” (jeszcze jeden, mogę śmiało stwierdzić) – fabularnie bardzo wierny oryginałowi, jednak zupełnie inny niż epos heroiczny, który posłużył za kanwę utworu. Istotą tej powieści jest opis – gęsty psychologicznie, niezwykle nastrojowy. Eyvind Johnson, szwedzki autor, snuje opowieść powoli, w oparciu o szczegóły – w onirycznym lub hipnotycznym rytmie. Nie znać w tej narracji pośpiechu, bo przecież czytelnik doskonale wie, co nastąpi. Dlatego autor skupia się na sposobie opisu, na zaskakujących ujęciach i detalach pogłębiających portrety herosów, rzucając nowe światło na interpretacje wydarzeń znanych z „Odysei”. Postaciom eposu nadany jest współczesny rys psychologiczny, a jednocześnie Johnson, jakby mając świadomość, że opowiada przecież mit, nie próbuje bohaterów uczynić naturalnymi. Wydaje się, że na kartach książki pojawiają się tak naprawdę aktorzy na koturnach, co podkreśla dodatkowo użycie wielkich liter w określeniach takich, jak Syn (o Telemachu), Pan Domu (o Odyseuszu), etc. Jednak ten dystans jest zbawienny i paradoksalnie sprawia, że postaci wydają się przez to bardziej wiarygodne, przy całej bowiem sztuczności odgrywanych ról, pozostają pełnokrwistymi i pełnowymiarowymi ludźmi.

Wspomniałam, że „Fale przyboju” nie są dla wielbicieli akcji i prostych rozwiązań fabularnych. Nie dlatego, że uważam wielbicieli takiego rodzaju literatury za gorszych. Tym czytelnikom radziłabym jednak poczekać, aż przesyt akcją skłoni ich do szukania innych wyzwań w literaturze. Po prostu pamiętam własny odbiór książki, z czasów, gdy również ceniłam w lekturze wyłącznie fabułę mknącą do przodu jak bolid Formuły I – i powieść Johnsona wówczas wydała mi się nudną i mocno chaotyczną. I trudno się dziwić. Podobnie, jak w „Odysei” Homera, opowieść zaczyna się niejako od środka – w momencie, gdy bohater ma już za sobą wieloletnią tułaczkę. I, podobnie jak w eposie, epizody, które miały miejsce podczas podróży przez lądy i morza, pojawiają się jako retrospekcje – jednak naznaczone jeszcze większym dystansem i niewiarygodnością, ponieważ nie padają one z ust uczestnika tej wielkiej wędrówki, lecz są pieśnią bardów, wymysłem, barwną bajką odległą od rzeczywistości, jakby mit wewnątrz mitologicznej opowieści. Jest w tym zamysł przewrotny, polemika z homerycką wizją wielkiej tułaczki, która w „Falach przyboju” zepchnięta jest do fikcji. Natomiast wydarzenia na Itace potraktowane są realistycznie – nie ma wątpliwości, że wszystko, co się wówczas stało, było rzeczywiste, nie mitologiczne. Ponieważ „Fale przyboju” to historia dobrze znana i niejednokrotnie pojawiająca się w literaturze – to powrót króla, mówiąc krótko. Jednak, wbrew oczekiwaniom, nie zakończony takim triumfem, jakiego należałoby oczekiwać, znając pierwowzór... Albowiem nadając herosom z epopei Homera ludzkie osobowości, musiał Eyvind Johnson poruszyć kwestie rudymentarne – zagadnienia doświadczeń życiowych i ich wpływu na zachowania i decyzje, czy rozważania o ponoszeniu konsekwencji... I udaje się to nad wyraz znakomicie – przejmująco, choć zwodniczo prosto.

Jest w „Falach przyboju” urok stylu o poetyckiej niemal frazie, jest malownicze i bogate interpretacyjnie ujęcie wątków z „Odysei”, jest naturalistyczne podejście do zdarzeń. I są jatki brutalne, ale wspaniale opisane – oszczędnie, bez zbędnych słów i komentarzy, a przez to jeszcze bardziej sugestywne. Powieść Eyvinda Johnsona, to retelling najwyższej próby. A jednak niełatwy w odbiorze, jak niegdyś dla kilkuletniej dziewczynki epos ślepego aoidy. To książka, która wymaga namysłu przy lekturze, opierająca się powierzchownemu czytaniu. Lecz równocześnie książka, która wynagrodzi poświęconą jej uwagę i czas. Jedna z tych opowieści z literatury pięknej, które zawsze wracają – jak fale przyboju...

 

Gadulissima

 

 

Eyvind Johnson

Fale przyboju

Tłum: Zygmunt Łanowski

PIW, 1975

Stron: 486

Cena: 60,00

Heros całkiem współczesny

Zawsze lubiłam mity greckie, osobliwym zaś uwielbieniem darzyłam poematy Homera, choć lektura eposów heroicznych nie szła mi najlepiej w czasach, gdy rówieśniczki ze łzami w oczach pochłaniały powieści obyczajowe o „Zapałce na zakręcie” i podobnych. Wtedy to po raz pierwszy zetknęłam się z retellingiem – właśnie homeryckich dzieł. A dokładniej, retellingiem „Odysei”.

Kto czytał, ten wie, że eposy homeryckie nie należą do najłatwiejszych w odbiorze – zwłaszcza te w starszych przekładach. Pomimo to budziły nieodmiennie moją fascynację w latach młodości chmurnej i durnej, przeto, gdy w ręce trafiła mi się maleńka książeczka „Odyseusz i kobiety”, po prostu wymiękłam i pochłonęłam w jedno popołudnie, a sentyment każe mi wracać do niej od czasu do czasu.

Tak naprawdę, to są dwie mini-powieści niemieckiego pisarza Horsta Wolframa Geisslera, zebrane w jednym tomie: „Odyseusz i kobiety” oraz „Odyseusz i Penelopa” – będące bardzo swobodnym podejściem do motywów mitu. Autor opisuje przygody antycznego herosa językiem współczesnym, również współczesne bardzo są charakterystyki postaci, ich sposób mówienia i myślenia, kierujące ich postępowaniem motywacje. Próżno tu szukać patosu na miarę homerycką, jest za to szczypta ironii, przymrużenie oka i lekkie pióro beletrysty. I, co najważniejsze, kompozycja wydarzeń oraz ich kolejność jest bardzo zbliżona do tej, jaka znana jest w „Odysei”.

Przewrotnie, nie próbuje Geissler odciąć się od wymiaru nadprzyrodzonego, od bogów, którzy przecież są integralnym elementem świata przedstawionego mitologicznych eposów – w przeciwieństwie do współczesnych prób retellingu, niemiecki autor pozwala zaistnieć greckim bogom w swoich historiach. Oczywiście, ich postaci również tchną uwspółcześnieniem, nie zmienia to jednak faktu, że nie są ludźmi...

Czemu lubię tę książkę? Bynajmniej nie dlatego, że pogłębia interpretacje poematu Homera. Ale Odyseusz, który błąka się po morzach i oceanach, bo gna go pragnienie odkrywania i zrozumienia świata, chęć poznania nieznanego i odkrycia największej z tajemnic – natury kobiet, wydał mi się nad wyraz sympatycznym bohaterem. Zupełnie innym od tego, którego znałam z opowieści, zaczynającej się od inwokacji:

Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi
Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej
Siła różnych miast widział, poznał tylu ludów
Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!
(Homer: „Odyseja”
w przekł. Lucjana Siemieńskiego)

I tak sobie myślę, że przypomnę tę książeczkę – starą, zakurzoną, ale napisaną z iskrą, której próżno szukam w bardziej współczesnej prozie. Może wzbudzi sentyment dla klasyki, która była, jest i będzie inspiracją dla kolejnych generacji pisarzy, a czytelnikom dostarcza nieustannie niepowtarzalnych wzruszeń.

 

Gadulissima

 

 

Horst Wolfram Geissler

Odyseusz i kobiety

Czytelnik, 1977

Stron: 256




Klik! Wrrr...

Czy wiecie, dlaczego niektóre rzeczy wydają się nam bardziej atrakcyjne niż inne? Dlaczego kobiety pragną drogich perfum, markowych ubrań, etc.? Dlaczego krótka prośba z nawet nonsensownym uzasadnieniem występującym po krótkim słówku „bo” spełniana jest chętniej niż ta bez wyjaśnień? Po co są kolejki w hipermarketach lub popularnych klubach, albo dlaczego na niektóre, nawet drogie zakupy, decydujemy się chętniej? Skąd bierze się akceptacja dla nonsensownych propozycji, skąd nierozsądne decyzje rozsądnych pozornie ludzi i dlaczego w ogóle jedni ludzie mają ewidentnie większy wpływ na nas niż inni?

No, cóż... Wbrew pozorom odpowiedź na te i wiele podobnych pytań, jest tylko jedna: w naszych mózgach istnieją zapisane doświadczeniem i instynktem podświadome wzorce zachowań, bardzo podobne, a niekiedy wręcz identyczne jak te, którymi posługują się zwierzęta – bynajmniej nie tylko nasi bracia mniejsi z grupy naczelnych, lecz także owady czy ptaki. Tak jak indyczki reagują wyłącznie na charakterystyczne dźwięki wydawane przez pisklęta albo ćmy na sekwencje specyficznych błysków, tak ludzie reagują automatycznie na określone bodźce – a reakcja ta zawsze będzie taka sama, przewidywalna i określona. Klik! – uruchamiamy bodziec. Wrrr – rusza zapis sekwencji zachowań.

Konkluzja, jaka się nasuwa, jest też jedna: stereotyp jest wszędzie, bezwzględnie stosowany niekiedy po to, by nas wykorzystać i bezczelnie naciągnąć, a większość ludzi daje się bez trudu wpuszczać w maliny.

Przeczytałam książkę Roberta Cialdiniego „Wywieranie wpływu na ludzi” jeszcze w zeszłym stuleciu – była to moja pierwsza lektura obowiązkowa z długiej listy opracowań dotyczących aspektów zachowań i możliwości manipulacji jednostką i zbiorowością. Dość powiedzieć, że jedna z prostszych i przyjemniejszych w czytaniu, bo autor potrafi opowiadać zajmująco. Z perspektywy czasu mogę ocenić „Wywieranie wpływu...” jako pełne uproszczeń, niemniej warte zapoznania się. Ponieważ, co zauważyłam dopiero niedawno, przeglądając sobie niezbyt opasły tom, autor opracowania jest nie tylko naukowcem, który dzielić się chce wiedzą o naszych heurystycznych schematach decyzyjnych, zapisanych wzorcach reakcji, czy mechanizmach stosowanych najczęściej manipulacji – Robert Cialdini jest również buntownikiem.

Pod koniec zeszłego stulecia mówiono często, że środowisko człowieka staje się przepakowane informacją, która znacznie przerasta ludzki próg percepcji. Innymi słowy, w zalewie informacji, jaki atakuje nas codziennie, jedynym ratunkiem jest nie tylko jej selekcja, lecz również uproszczenie reakcji, stąd właśnie biorą się stereotypy i schematy naszych zachowań. Z jednej strony, ułatwiają nam życie, z drugiej jednak – stać się mogą zagrożeniem. Cialdini dostrzega obie strony zjawiska. I nie tylko dostrzega. Zdaje sobie także sprawę, że wiedza o manipulacjach pomaga ich unikać, do czego zachęca czytelników. A nawet nawołuje do bojkotu tych, którzy stosują sztuczki manipulacyjne, oszukują nas. I choć „Wywieranie wpływu na ludzi” miejscami grzeszy uproszczeniami i spłyceniami na miarę poradników amerykańskich z ich hurra-optymistycznym podejściem do zagadnień, warto się pochylić nad tym, co próbuje nam powiedzieć Robert Cialdini: że choć w myśleniu chodzimy na skróty, nie jest to jedyna ścieżka. Ponieważ wystarczy wziąć głęboki oddech, pomyśleć przez chwilę, nabrać dystansu, a wówczas większość prymitywnych manipulacji diabli biorą. Ponieważ mamy wolną wolę i narzędzie, które wpływ taki weryfikuje mniej lub bardziej skutecznie. Rozum, proszę państwa. I niekoniecznie można nas łatwo i skutecznie nabić w butelkę, wcale nie... Buntujmy się zatem przeciw stosowaniu sztuczek, które wykorzystują po prostu nasze własne, umysłowe lenistwo. Klik! Wrrr....

 

Gadulissima

 

 

Robert Cialdini

Wywieranie wpływu na ludzi.

Teoria i praktyka

Tłum: Bogdan Wojciszke

Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne;

2001, wyd. IV (rozszerzone)

Stron: 270

Cena: 35, 00

 

 

 



Typowy żywot copywritera

Rzadko się zdarza, aby treść książki była równie istotna, jak jej promocja – i „Harry Potter” bynajmniej nie będzie tutaj przykładem. Zapewne już nikt, nawet ludzie ze środowiska reklamy, nie pamięta powieści Frederica Beigbedera. Co w niej takiego wyjątkowego? Przede wszystkim – tytuł. Powieść została wydana w kilku krajach, zawsze pod innym tytułem, którym była charakterystyczna dla danego kraju cena promocyjna. Dla Polski było to „29,99”, ale we Francji – „99 francs”. Zaznaczyć należy, że cena w tytule była jednocześnie ceną, za jaką można było powieść nabyć. Oczywiście, o tym fakcie poinformowały media, bo zabieg był zabawny i wcześniej niestosowany.

Przyznaję, że w uznaniu dla autora i wydawcy wysupłałam 29,99 zł i dokonałam zakupu. I cóż dostałam za tę cenę? Powieść o copywriterze w międzynarodowej (tzn. sieciowej) agencji reklamowej. Historię obyczajową pewnego yuppie, zarabiającego duże pieniądze za wymyślanie scenariuszy do spotów reklamowych – proszków, past do zębów, etc., słowem: sama rozkosz dla pracownika działu kreatywnego. Bohater to rozpieszczony i dobrze sytuowany ekscentryk, nie stroniący ani od alkoholu, ani od twardszych używek, w tym, rzecz jasna, narkotyków. Stereotypowy copywriter – taki, jakiego zawsze sobie wyobrażają ludzie nie znający branży: wiecznie naćpany, chaotyczny, kompletnie oderwany od rzeczywistości – na jaką zresztą składają się kolejne imprezy przerywane spotkaniami z reklamodawcami oraz krótkimi nasiadówkami w agencji. Obrazek zabawny, choć od polskiej rzeczywistości mocno oderwany. Epizody z życia copywritera przerywane są opisami spotów reklamowych – prawdopodobnie popełnionymi na potężnym odlocie. I dla tych hipergroteskowych intermediów, całkiem nieźle wkomponowanych w fabułę, warto się ku lekturze skłonić – ponieważ w znakomity sposób odbijają to, co widzieć możemy w kolejnych blokach reklamowych.

Czytając tę nieco oniryczną powieść, nie mogłam się uwolnić od skojarzenia, że mam do czynienia w całości z groteską, z odbiciem w krzywym zwierciadle tego, co jest prawdą o agencjach reklamowych, gdzie próżno tak naprawdę szukać ćpunów i alkoholików, i gdzie copywriter lub creative director wcale nie jest facetem w ekstrawaganckich ciuchach, lecz zwyczajnym pracownikiem, w garniturze i z teczką albo po prostu w T-shircie i jeansach, często wcale niemłodym i zarabiającym normalną pensję, by utrzymać rodzinę. Wiem coś o tym, w końcu należę do tego właśnie świata – kolorowego świata reklamy. Jednak kluczem do rozumienia „29,99” wcale nie jest porównanie środowiska reklamowego, jakie znam z doświadczeń i jakie zostało pokazane w książce. To zaledwie powierzchnia, pod którą ukrywa się coś jeszcze – interpretacja, na jaką naprowadza motto książki, fragment przedmowy Huxleya do „Nowego wspaniałego świata”:

„Z całą pewnością nie ma żadnego powodu, dla którego nowe totalitaryzmy miałyby przypominać stare. (...) Państwem totalitarnym naprawdę skutecznym byłoby takie, gdzie wszechmocny komitet egzekucyjny przywódców politycznych oraz armia ich dyrektorów rządziłyby populacją niewolników, których nie trzeba by do niczego przymuszać, gdyż kochaliby swoją niewolę.(...)”

I o tym właśnie jest książka Beigbedera: o prawdziwych kolaborantach systemu sprzedaży, którzy pracują nad tym, by zniewolić społeczeństwo, ucząc je ciągłego odruchu nabywczego, manipulując zbiorowością nie przez przemoc i strach, lecz perswazją opartą na pozytywach. To książka o jednym z budowniczych nowego, wspaniałego świata...

I choć prawdziwi manipulatorzy być może nie są aż takimi królami życia, jak bohater powieści, chociaż autor zapewnia, że opierał się na własnych doświadczeniach, to jednak niezaprzeczalne pozostaje tylko przesłanie zawarte w książce – przesłanie znane z wielu dystopii: jesteście manipulowani przez ludzi, którzy też są zniewoleni, choć w inny sposób – ludzi żyjących w klatce luksusu, nieodpowiedzialnych i nie do końca zdających sobie sprawę z własnych działań. I niezmiennie okrutna prawda: to niewolnicy rządzą niewolnikami.

A zatem: witajcie w nowym, wspaniałym świecie!

 

Gadulissima

 

 

Frederico Beigbeder

29,99

Noir sur Blanc, 2001

Stron: 224

Cena: 29,99


< 04 >