Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje

 

 


Historia i fantastyka

 

Zastanawialiście się czasami nad tym, jak czuje się śledczy przesłuchujący wyjątkowo opornego osobnika. Musi dotrzeć do sedna, klucząc, krążąc wokół tematu, licząc na chwilę nieuwagi przesłuchiwanego. Może stosować przeróżne wybiegi za wyjątkiem tortur. Niestety. Nagolenice Pana Boga czy rękawiczki męczenniczki Pati muszą pozostać w Wesołej Wieży. Ech. Ciężka jest śledczego dola. Ciężka i pożałowania godna. Szczególnie gdy przesłuchiwanym jest Andrzej Sapkowski.

Doprawdy, niełatwe miał zadanie profesor Stanisław Bereś, wytrawny przecież, tropiciel wątków, podtekstów i znaczeń literackich, który niejedno z rozmówcy potrafi „wycisnąć”. Jak choćby ze Stanisława Lema, w niczym nie przypominającego przecież naiwnej pensjonarki.

Czytelnik „Historii i fantastyki” z zapartym tchem może śledzić zmagania duetu Sapkowski & Bereś. Pisarz, tradycyjnie już, odcina się od związków emocjonalnych z bohaterami swoich książek. Jednak jego twierdzenie, jakoby „on tu tylko pisał”, nie przekonuje Beresia, który wokół tematu krąży jak wilk. A, że podchody nie przynoszą rezultatu, w tle można uchwycić ślady tęsknoty krytyka za rozżarzonym żelazem. Podobnie, choć już nie tak konsekwentnie, torpedowane przez AS-a są wątki, dotyczące jego poglądów politycznych i stosunku do otaczającej nas rzeczywistości. Tu śledczemu udaje się czasami dokonać niewielkiego wprawdzie, ale zawsze wyłomu i mimo wysiłków przesłuchiwanego, żeby pozostać anonimowym rzemieślnikiem, wiele jego przemyśleń dotyczących równouprawnienia, klerykalizmu oraz przeróżnych fobii i fobijek ujrzało światło dzienne. Z lektury wywiadu wynika jednoznacznie, że zainteresowania i przemyślenia autora tym, co się wokół nas dzieje, nie są powierzchowne. Osobiście trochę żałuję, że Sapkowski tak niechętnie odpowiadał na tego typu pytania. Będąc, czy tego chce, czy nie, autorytetem w oczach wielu – co istotne – młodych ludzi i artykułując wyraźnie swoje opinie, mógłby zrobić coś, jak to mówią, dobrego.

Jednak zabiegi, mające na celu wyciągnięcie z autora osobistych wyznań, nie stanowią zasadniczej treści książki. Generalnie jest ona zgodna z tytułem. Pisarz dość obszernie wyjaśnia, jakimi ścieżkami podąża, tworząc fabułę. W jakim stopniu opiera się na źródłach historycznych, a na ile to licentia poetica. Wspomina swoje fascynacje literackie – bez wątpienia takie wskazówki mogą być niezwykle cenne szczególnie dla młodych czytelników.

„Historia i fantastyka” to fascynująca lektura, nie tylko dlatego, że „Andrzej Sapkowski opowiada”. W przeciwieństwie do znanych, oj znanych, licznych wywiadów mamy w tym przypadku do czynienia z rzadkim zjawiskiem. Otóż, interlokutorzy są siebie warci. Obaj nieprzeciętnego formatu, dysponujący wiedzą, której tylko pozazdrościć, wykazują dużą umiejętność prowadzenia dyskusji na poziomie. Wszystkie spięcia, a jest ich sporo, dowodzą dużej kultury osobistej partnerów. Nawet, tradycyjne już, obserwowane w innych wywiadach warczenie i fukanie AS-a nie mają na celu obrażania niezbyt rozgarniętego rozmówcy, są jedynie sygnałem, że pytanie nie zmierza w pożądanym przez niego kierunku.

Szkoda tylko, że pisarz potraktował te spotkania jak kolejny wywiad i nie dał szansy swemu rozmówcy na wyartykułowanie jego poglądów na omawiane tematy. Wtedy moglibyśmy być świadkami pasjonującej, pełnokrwistej rozmowy. I bez wątpienia byłaby to uczta królów.

 

Dorota Pacyńska

 

Andrzej Sapkowski, Stanisław Bereś

Historia i fantastyka

superNOWA, 2005

Stron: 286

Cena: 34,50

 


Celny strzał

 

Często powtarzam, że do debiutów podchodzę jak do jeża. Ale nie tym razem. Na ten konkretny debiut czekałam z utęsknieniem, wypatrywałam jak kania dżdżu. Nie tylko ja, oczekiwało go wielu, wielu ludzi. Bowiem autorce udało się to, co dwóm wielkim publikującym dziś fantastom: Sapkowskiemu i Dukajowi: swoją powieścią wyszła poza getto fantastyczne.

Już wiecie, o czyjej książce piszę? Otóż to: Magdalena Kozak i „Nocarz”. „Nocarz”, oczekiwany przez policjantów, antyterrorystów, spadochroniarzy, militarystów... Grupy społeczne, które z fantastyką miewają niewiele wspólnego (może uogólniam, bazuję na wiedzy zaczerpniętej z paru for).

Książka jest niezwykła, to połączenie horroru, urban fantasy i powieści sensacyjnej. Fabuła zawiera się w ośmiu częściach, które teoretycznie stanowią odrębne historie. Jednak główne przesłanie, wątek nadrzędny rozwija się chronologicznie wraz z kolejnymi opowiadaniami i spaja wszystko w jedną całość.

A o co chodzi? Chodzi o... wampiry. Wydawałoby się, że temat do cna wyeksploatowany przez setki powieści i filmów takich twórców jak Bram Stoker, Anne Rice, John Carpenter i choćby Andrzej Pilipiuk. Co można by jeszcze odkrywczego powiedzieć w dziedzinie wąpierzy? A jednak...

Z pomocą Magdalenie Kozak przyszły jej zainteresowania. Autorka strzela, skacze, macha nożem i kończynami, swobodnie rozmawia we wszystkich chyba językach Europy, cytuje klasyków, fantastyków i dobre filmy. To wszystko musiało zaowocować świetnym pomysłem. I zaowocowało. I to jeszcze jak!

Jerzy Arlecki to lekarz, totalnie niezadowolony ze swojego życia. Wyprany z marzeń, w pogoni za pieniądzem, zeszmacony byciem jednym z wielu akwizytorów potężnej firmy farmaceutycznej, postanawia ocalić swoją dotychczas szarą i beznadziejną egzystencję i coś ze sobą zrobić. Rzuca w diabły repiarnię, zaczyna służyć „ku chwale Ojczyzny”. Przechodzi pomyślnie testy w ABW i zostaje oddelegowany do tak zwanego białego wywiadu. Jego zadaniem jest zbierać informacje w Sieci.

Nie tego oczekiwał Arlecki po służbie w Agencji, lecz zdaje sobie sprawę, że jako rekrut musi początkowo wytrzeć wszystkie kąty. Że na bycie Bondem przyjdzie jeszcze czas. Gdy nagle, jako zupełny jeszcze żółtodziób zostaje skierowany do akcji o kryptonimie „Faust”. Celem są... wampiry właśnie. To się Arleckiemu w pale nie mieści. Jakie wampiry? Gdzie? Tutaj, u nas? A jednak...

Świat nie jest zamieszkały tylko przez ludzi. Między nami, zupełnie obok, żyją formy wyższe, doskonalsze, pozbawione ludzkich ułomności. Praktycznie niezniszczalne, jak skorpiony, praktycznie nieśmiertelne. Wampiry.

Piją krew, żywią się ludzkim strachem, egzystują nocą, są straszne i złe. Ale nie wszystkie. Część wampirów sprzymierzyła się z ludźmi, potrafi i chce z nimi współpracować.

Arlecki staje przed życiową szansą – nie repiarnia, nie smutna wegetacja na krześle w białym wywiadzie. Może umrzeć i urodzić się na nowo. Jako wampir, jako nocarz. Vesper.

Uwielbiam pisarzy, którzy wiedzą, o czym piszą. Którzy swoje pomysły opierają na rzetelnej znajomości tematu. Magdalena Kozak do takich należy. Sumiennie odrobiła zadanie domowe. To, czego nie była w stu procentach pewna – sprawdziła u źródeł. W jej książce nie znajdzie się nieprawdopodobieństw, zonków, baboli czy kiksów. Dodatkowo potrafiła idealnie wyważyć proporcje. Mimo ewidentnej miłości do broni, nie używa jej jako pustego sztafażu. Tu każdy element ma swoje miejsce i swój czas. Jeśli jest karabin PSG-1, to na pewno wystrzeli. Nie będzie go nosić jeden bohater z drugim, bo autorka chciała się pochwalić, że wie, jak takie owo wygląda. Jeśli pojawi się Glock, to nie tylko będzie wystawać z kabury.

Debiut? Może... Magdalena Kozak „Nocarzem” zadebiutowała na rynku powieści. Wcześniej dała się poznać jako autorka krótkich form publikowanych tutaj, w Fahrenheicie, Esensji, pismach papierowych. Uczyła się, szlifowała warsztat, i wyskoczyła „na salony” jak z procy.

W mojej opinii jest to debiut roku. I mimo że mamy dopiero marzec, zdania nie zmienię. Nie po takiej lekturze.

 

Karolina Wiśniewska

 

Magdalena Kozak

Nocarz

Fabryka Słów, 2006

Stron: 400

Cena: 27,99

 


Targowisko wyobraźni

 

Lubię antologie – osobliwie dlatego, że prezentują zawsze szeroką gamę opowiadań, a krótkie formy uważam za większe wyzwanie i trudniejszy sprawdzian autorskiego warsztatu. I jeden z takich zbiorów trafił do moich rąk prosto z wydawnictwa Copernicus – nosi tytuł „Bez bohatera” i zawiera osiem opowiadań, o których redaktor we wstępie mówi, że choć nie zostały napisane przez autorów z dużym stażem i znanymi nazwiskami, warte są jednak uwagi czytelnika.

Stosując się do sugestii redaktorskiej, pochyliłam się nad antologią z uwagę i nieskrywaną ciekawością. Rzecz jasna, odkryłam to, co zawsze odkrywa się przy lekturze zbiorów opowiadań – zróżnicowany poziom prezentowanych utworów.

Zdecydowanie najlepsza jest „Moneta” Cezarego Zbierzchowskiego – opowiadanie sugestywne, sięgające do tradycji prozy o nastrojowej, gęstej narracji, nieliniowe w strukturze i ciekawe w pomyśle. Dość powiedzieć, że nasycone rozważaniem o życiu i przede wszystkim śmierci – bez patosu, czy prostych jatek, a jednak poruszające. Nie warto mówić o treści, po prostu należy przeczytać.

Nastrojowe, choć utrzymane w nieco innym klimacie, jest opowiadanie Dawida Juraszka „Góra Która Sprowadza Cień” – utwór przesycony dyskretną grozą, jaką spotkałam wcześniej w niektórych filmach i książkach z Dalekiego Wschodu. Interesujący debiut.

Łatwo czyta się „Za dwa tygodnie spotkasz Boga, kochanie” Tomasza Killiana, podejmujące zagadnienia ontologiczne w sposób fantastyczno-naukowy, w lekkiej, niewymuszonej formie.

Równie przyjemne w odbiorze jest opowiadanie Henryka Tura, przygodowo-sensacyjne, przypominające wczesne opowiadania SF, poruszające temat spotkania z obcymi. Niemniej, pozostaje wrażenie, że już wcześniej było coś podobnego do „Boba Crane”. Nie mogłam się uwolnić od przeświadczenia, że podobne utwory pisali w ubiegłym stuleciu na przykład Andrzej Ziemiański lub Andrzej Drzewiński, albo że widziałam już filmy amerykańskie o podobnej fabule.

Niedosyt pozostawia „Nocna robota” – Roman Wala potrafił nieźle wykreować scenerię i postaci „meneli” Gardziela i Szpona, ale już fabularnie niewiele rozegrał tą intrygującą parą, a przecież wydawać by się mogło, że nocą na cmentarzu może się wydarzyć coś naprawdę niesamowitego – makabra albo nawet makabreska. I na jedno, i na drugie jest potencjał, ale niewykorzystany, niestety.

Bez echa i emocji przechodzi lektura pozostałych opowiadań antologii. Andrzej Miszczak w „Kamieniu Samuela” nawiązuje do zjawisk i zdarzeń, którymi pasjonowano się na przełomie XIX i XX wieku, ale uderza nieadekwatny do tematyki klimat tekstu i nazbyt uwspółcześniony styl.

„Bez bohatera” Pawła Ciećwierza męczy rozmyciem fabularnym i nazbyt rozwlekłą narracją, przegadane, typowe fantasy, nie pozostawiające żadnych wrażeń po lekturze.

I na koniec „Dekapitacja” Zbigniewa Wojnarowskiego – tekst trudny do zrozumienia z powodu poszatkowania fabuły i zamącenia koncepcji kreatywnej.

Do lekkiej irytacji zawsze doprowadzają mnie niedogodności, nie zawinione przez autorów. Po pierwsze, spis treści, który trudno znaleźć, bo nie jest na końcu. I po drugie – fragment na okładce, który nie pochodzi z tytułowego opowiadania, jak informuje notka. Ot, małe rzeczy, a wkur...zają.

Znać w antologii żywą wyobraźnię autorów i różnorodność pomysłów, co stanowi niepodważalny atut zbioru. Jednak o wartości tekstów stanowi nie tylko koncepcja, lecz także forma. I tutaj trudno się uwolnić od wrażenia, że przyciężkie pióra nie podołały – utwory sprawiają wrażenie niedokończonych, niekiedy przegadanych. Wyraźnie widać, że to dzieła terminatorów, którzy majstersztyk mają dopiero przed sobą.

I dlatego zapewne „Bez bohatera” kojarzy mi się z dziełem kanonicznym, o tym samym podtytule – bo nie tylko wyobraźnia jest wystawiona przed oczy czytelników...

 

Małgorzata Koczańska

 

Bez bohatera. Antologia polskich opowiadań fantastycznych

pod red. Sławomira Spasiewicza

Copernicus Corporation, 2005

Stron: 304

Cena: 28,00

 


Niech czytają

 

Co jakiś czas przetacza się przez media dyskusja na temat czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży. Zewsząd słychać biadania, że dzieci nie czytają, i są to żale uzasadnione. Faktycznie, tak jest. Jednocześnie, również co jakiś czas, pojawia się książka, która zdobywa serca i umysły młodych czytelników, a co najważniejsze, bez walki zajmuje obszary dotąd niedostępne. Bierze we władanie umysły „dziewicze”, nieskalane dotąd kontaktem z literaturą. I zawsze przy takiej okazji pojawiają się głosy krytyczne, odsądzajace autora od czci i wiary, zarzucające mu komercję czy wręcz propagowanie czarnej magii.

Zdarza się, że rzeczywiście niektóre z tych głosów są uzasadnione i faktycznie sukces tytułu jest, w dużej mierze, efektem bardzo sprawnego marketingu. Ale czy to źle? Czy sprawna promocja to coś nagannego. Takie mamy czasy, że geniusz twórczy, jeśli w ogóle jest, nie wystarczy. Aby trafić do odbiorcy trzeba podjąć działania czysto handlowe. Literatura, podobnie jak marchewka, jest obecnie produktem, który podlega procesowi produkcja/sprzedaż/konsumpcja. Biadanie nad tym, że Harry Potter sprzedaje się w milionowych nakładach, a bardziej wartościowe pozycje kurzą się na półkach księgarskich, nic tu nie pomoże. I żal o to, że owe lepsze książki nie trafiają do czytelnika, należy mieć do wydawców, którzy nie potrafią sprzedać swego produktu. Trudno wymagać od dzieciaka, żeby potrafił samodzielnie dobrać lekturę, kierując się dobrym smakiem literackim. On jeszcze tego smaku mieć nie może, kieruje się więc tym, co usłyszy w telewizji lub od kolegów. Wybiera książki, które są trendy.

Mam nadzieję, że wyrobieni już literacko czytelnicy Fahrenheita – nie znudzeni tym przydługim wstępem – zechcą wraz ze mną przyjrzeć się kolejnemu, po HP, fenomenowi na rynku książki dla dzieci . Gigantyczna, jak na polskie warunki, sprzedaż, ogromna ilość fanów to, ni mniej ni więcej, trylogia „Dziedzictwo” Christophera Paoliniego, a konkretnie dwa tomy: „Eragon” i „Najstarszy”.

Co spowodowało, że te właśnie książki opanowały umysły młodych czytelników?

Oryginalny pomysł? Raczej nie. Bo cóż właściwie jest odkrywczego w historii zwykłego chłopca, któremu przez przypadek udaje się wyhodować smoka i na skutek działania magii -nieodzownej wszak w fantasy – zostaje jednym z legendarnych Smoczych Jeźdźców. W związku z tym jego proste dotąd życie zmienia się nie do poznania. Ścigany, wraz z nieodłączną odtąd Saphirą, przez siły zła, wędruje po królestwie Alagaesii, zdobywając coraz większą wiedzę o świecie i nowe umiejętności. Albowiem towarzyszy mu w tej podróży Brom, który uczy chłopca posługiwania się zarówno mieczem jak i magią. Wędrowcy wpadają w pułapkę, Brom ginie, jednak Eragona ratuje Murtagh, młodzieniec, który staje się kolejnym towarzyszem wędrówki. Pech sprawia, że Eragon trafia do więzienia, z którego oczywiście ucieka z pomocą owego wybawcy. Kompania powiększona o elfkę, zabraną z więzienia rusza do krainy Vardenów, gdzie nasz bohater kontynuuje szkolenie. Musi jednak przerwać naukę, by wraz z gospodarzami bronić ich terytorium. Ranny w walce, odbiera telepatycznie wezwanie z kraju elfów, który staje się celem jego kolejnej podróży.

Na tym kończy się tom pierwszy trylogii i możemy przyjrzeć się fabule części drugiej. Dalsza historia również toczy się według wielokrotnie opisywanego schematu. Eragon wraz z Saphirą docierają do Ellesmery (owa elfia kraina), aby dokończyć szkolenie. W tym czasie Surda, niezależne od Alagaesii królestwo, wypowiada otwartą wojnę Imperium, więc Eragon przerywa nauki, aby wesprzeć dobro w walce ze złem. Przy okazji poznaje prawdę na temat swojego pochodzenia.

W tym momencie przerwiemy opisywanie akcji, gdyż nie jest rolą recenzenta streszczanie treści utworu, a szczególnie zdradzanie zakończenia. Jak widać, historia mało oryginalna. Wszystko to już wielokrotnie i na różne sposoby opisano. Bohaterowie – też nic nowego w świecie fantasy. Jest „jasna strona mocy”, czyli szczery chłopiec z farmy – istny Luke Skywalker – smok, elfy, krasnoludy, oraz Zło: Imperator wraz ze smoczymi jeźdźcami, którzy przeszli na „ciemną stronę mocy” plus paskudne stwory, złu służące. Było? Było.

Więc może język? Oryginalne spojrzenie na sprawy świata i ludzi? Nic z tego. Wystarczy przypomnieć, że Paolini, pisząc „Eragona” miał lat piętnaście. Nawet przy ogromnym talencie, pewien infantylizm językowy, pojęciowy czy emocjonalny jest do tego wieku przypisany.

Co zatem sprawia, że trylogia „Dziedzictwo” stała się aż tak popularna? Wydaje mi się, że na to pytanie najlepiej odpowiedział autor: „Eragon” to książka, jaką zawsze chciałem przeczytać.

Nic dodać, nic ująć. Dzieciak napisał książkę dla innych dzieciaków.

Czy w związku z tym należy ten tytuł lekceważyć? Omijać szerokim łukiem w księgarni? Wyrywać dziecku z ręki, żeby byle czego nie czytało? Broń Boże. Kupować i samemu zachęcać do czytania „Eragona” i „Najstarszego”. Podtrzymywać zainteresowanie, żeby dzieciak nie mógł się doczekać kolejnego tomu. Dlaczego? Odsyłam do komentarzy w Internecie, oto jeden z przykładów: Też przeczytałem „Najstarszego”!!! Książka jest naprawdę super. Końcówka jest odlotowa i bardzo niespodziewana. Kto nie lubi czytać (podkreślenie moje) to niech zacznie od trylogii „Dziedzictwo”. Pozdrowienia dla wszystkich fanów!!!

I tu mamy korzyści. Pierwsza: Oni czytają, z pasją i zainteresowaniem. Trylogia się skończy, a apetyt, jak wiadomo, rośnie w miarę jedzenia. Na bardziej wyszukane potrawy przyjdzie czas.

Druga: Przyjrzałam się dwóm, raczkującym jeszcze, forom fanów „Eragona” oraz opiniom czytelników na stronie wydawcy – tak jakbym komentarze na Onecie czytała. Ortografia na wesoło. Tragedia? Spokojnie. Moja polonistka uspokajała zawsze rodziców, zaniepokojonych ocenami z dyktand, mówiąc, że nic tak nie uczy ortografii, jak czytanie. Te dzieci dopiero zaczęły czytać. Opinie, jakie pojawią się po skończeniu całej trylogii, będą pisane zapewne poprawniej.

Warto kupić.

 

Dorota Pacyńska

 

Christopher Paolini

Eragon, Najstarszy

Tłum: Paulina Braiter

MAG, 2005

Stron: 504 (t.1) 624 (t.2)

Cena: 32,00 (t.1) 36,00 (t.2)




Czytaj dalej...

 


< 05 >