Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Koniec snu o potędze

 

Próbowałam znaleźć zastępstwo, ponieważ nie chciałam pisać tej recenzji, osobliwie z powodu niechęci do lektury „Krzyżackiego pokera”, jakiej nabrałam po przeczytaniu tomu pierwszego. Niestety, nie znalazłam nikogo o życzliwszym niż moje nastawieniu i chętnego do obrony utworu, pozostało mi zatem przebrnąć samotnie przez drugą część historii alternatywnej wg Dariusza Spychalskiego.

Ciąg dalszy ma dokładnie te same wady i zalety, co część pierwsza, i raczej nie należało się spodziewać, że będzie inaczej. Sytuacja na arenie politycznej i agenturalnej w uniwersum, gdzie Polska jest mocarstwem, dojrzała do konfliktu zbrojnego, armia Wiśniowieckiego rusza na wojnę arabską, a krzyżacki projekt Manhattan został zakończony – przyszedł czas, by się zbuntować i wyrwać spod zwierzchnictwa znienawidzonej Rzeczpospolitej.

Paradokumentalna stylizacja i prowadzona w porządku chronologicznym fabuła przerzuca nas z miejsca na miejsce i od postaci do postaci, nie ma bowiem w powieści głównego bohatera. Przychodzi mi na myśl, że autor chciał stworzyć utwór w stylu alternatywnych „Sensacji XX wieku” – niestety, czegoś zabrakło i nie był to charakterystyczny przydech Bogusława Wołoszańskiego...

Po prostu – skrupulatna koncepcja na powieść rozłożyła się na realizacji. Język, drętwy i beznamiętny, nijak nie potrafi wzbudzić zainteresowania opisywanymi epizodami. Płaskie, jednowymiarowe postaci również nie ułatwiają odbioru, a żmudnie sunąca do przodu fabuła ma przewidywalne boleśnie zakończenie. Albowiem jest to historia ku pokrzepieniu serc – choć bardziej współczesna i mniej romantyczna, gdzie nie ma wzorców heroicznych, wyraźnego podziału na dobro i zło, a jedynie rozgraniczenie na lepszych i gorszych uczestników nieczystej i niejednoznacznej gry politycznej. I to podejście, przyznaję, spodobało mi się...

Niestety, niewiele więcej. Szczegółowo opracowana koncepcja alternatywnej historii, zamknięta w drugim tomie „Krzyżackiego pokera”, przy czytaniu nudzi okrutnie, a przebrnąć przez nią jest naprawdę ciężko. I pozostaje tylko ulga, że sen o potędze nareszcie dobiegł końca...

 

Małgorzata Koczańska

 

Dariusz Spychalski

Krzyżacki poker, tom II

Fabryka Słów, 2005

Stron: 288

Cena: 24,99

 


Puzzle jak książka

 

„Rok naszej wojny” Steph Swainston dostałam z gorącą rekomendacją, jako powieść wyjątkową i zapierającą dech w piersiach – do czytania zabrałam się więc z prawdziwym zapałem i nastawieniem na wyjątkowe wrażenia. I, nie da się ukryć, były wyjątkowe – przy pierwszych stronach lektury miałam dokładnie takie same odczucia jak po wysypaniu na stół zawartości pudełka z układanką typu puzzle, tysiąc pięćset kawałków...

Przedzierając się przez początkowe akapity, wypełnione po brzegi nazwami, imionami, nawiązaniami do przeszłych podziałów, obecnych stanowisk, pokrewieństw i wszystkiego, co jakimś cudem udało się autorce tam wcisnąć, zanim bohaterowie ruszyli do bitwy, próbowałam nie poddawać się przeczuciu, że tego się po prostu nie da ogarnąć i ułożyć w sensowną całość.

Przekonanie, że zmagam się ze skomplikowaną łamigłówką, nie opuściło mnie aż do ostatniej strony. Może więc słusznym jest, by w recenzji zawrzeć kilka podpowiedzi.

Akcja powieści osadzona jest w Czterech Krainach, to kontynent podzielony na bliżej nieokreśloną liczbę królestw, nad którymi władzę najwyższą i ostateczną sprawuje Cesarz San i stworzony przez niego krąg pięćdziesięciu nieśmiertelnych. Ci ostatni to najlepsi z najlepszych, zebrani w Czterech Krainach pod kątem talentów, zalet umysłu i serca – by mogli pomóc w zarządzaniu światem, w czasie nieobecności ich boga. Ponieważ bóg odszedł. Najwyraźniej się znudził, albo może zmęczył tą ilością imion, nazw i czego tam jeszcze, które trzeba pamiętać i rozróżniać, by zrozumieć Cztery Krainy. Odszedł. Cesarz wspierany przez wybrańców począł rządzić w jego imieniu. Jednak władza, nawet absolutna, w świecie opuszczonym przez boga, nie jest przywilejem, a raczej obciążeniem, szczególnie, gdy świat ów walczy o przetrwanie w obliczu inwazji jak z najkoszmarniejszego snu. Albo filmu „Starship Troopers”. Gigantyczne insekty od lat pustoszą Cztery Krainy i to wcale nie w sensie metaforycznym. Skąd przybywają insekty – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nie ma mowy o pokojowej koegzystencji z robactwem, ani o jakichkolwiek układach czy negocjacjach – możliwa jest tylko wojna do ostatniego żołnierza.

Życie w świecie wymyślonym przez Swainston bynajmniej nie jest bajką, ale walką o przetrwanie. A w określaniu granic niebezpieczeństwa, czy też okrucieństwa w przedstawionym uniwersum nikogo nie powinien zmylić termin „nieśmiertelni”, używany zarówno przez autorkę książki, jak i niżej podpisaną autorkę recenzji. O wiele stosowniejszym (choć nie tak wdzięcznym) byłoby tu określenie „odporni na upływ czasu”. Członkowie Kręgu nie umierają wprawdzie sami z siebie, ale można ich życia pozbawić i wcale nie potrzeba do tego specjalistycznego sprzętu w stylu osikowego kołka. Co więcej, można ich „uśmiertelnić” wystarczy wyzwać ich na pojedynek, w dziedzinie w której osiągnęli mistrzostwo i... pokonać. Dar nieśmiertelności pozostaje przy zwycięzcy, a pokonany, cóż, zanurza się w strumieniu czasu.

Tyle można w zasadzie powiedzieć tytułem wprowadzenia: wyniszczająca, potworna wojna, z przeciwnikiem pozbawionym indywidualnych emocji i uczuć, dwór zamieszkały przez istoty nieśmiertelne, powiązane ze sobą uczynkami i długami, których początki giną w odmętach czasu, prowadzący między sobą wojnę zapewne mniej spektakularną, ale równie okrutną, a wszystko to we władzy jednego człowieka – któremu wraz z potęgą przyszło pilnować domeny kogoś lub czegoś o wiele silniejszego.

Tyle elementów można by uznać za tło powieści, choć należy tu zaznaczyć, że niewątpliwie nie są to wszystko klocki, a na tym tle rysuje się postać głównego bohatera, a zarazem narratora powieści, Janta.

Jant jest mieszańcem, jego matka była Rhydanką, ojciec Awianinem – to niezwykłe połączenie, dało chłopcu niezwykłe możliwości – jako jedyny skrzydlaty potrafi używać swych skrzydeł zgodnie z ich przeznaczeniem – umie latać. Dar latania zapewnia Jantowi miejsce w kręgu nieśmiertelnych (jest najszybszy), ale też mieszana krew czyni go wyrzutkiem w oczach obu ras. Zresztą trudno w zasadzie określić, w jakim stopniu pogarda ziomków związana jest z pochodzeniem Janta, a w jakim z jego charakterem. Oczywiście nie każdy może być tak szlachetny jak Frodo czy Sam, nie każdy bohater książkowy musi być chłopcem równie grzecznym jak Tomek Wilmowski. Często darzymy sympatią tych mniej doskonałych, którzy walczą nie tylko ze Złem, ale i sami ze sobą, zyskując w końcu szacunek i sympatię czytelnika, jednak Jant Rhydanin nie należy do żadnej z tych kategorii. Narkoman, oszust i egoista, pozostaje nieznośny od pierwszej do ostatniej strony książki. A im dłużej towarzyszymy mu w jego przygodach, tym łatwiej przychodzi nam zrozumienie i usprawiedliwienie niechęci, jaką darzą Janta współbracia.

Czy założeniem Swainston było stworzenie takiej właśnie postaci? Nie wiem. Układanki, która zaserwowała czytelnikom autorka, nie udało mi się dokończyć – lektura pierwszego tomu, jak to zwykle bywa, pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi.

Niewątpliwie mocną stroną powieści jest interesująca mieszanka gatunków i znaczeń, która autorka nadaje niemal wszystkim elementom konstruowanego świata. Jej bohaterowie ruszają do walki odziani w zbroje i trzymając w dłoniach miecze, ale pod zbrojami mają T-shirty. Chadzają w jeansach, czytają powieści (paperbacki!), organizują maratony – z jednej strony mocno osadzeni we współczesności, z drugiej pozostają zaskakująco archaiczni. Bohater z założenia pozytywny – protagonista – jest w rzeczywistości wyjątkowo mało pozytywnym. Pozornie wszechwładny Cesarz, który może obdarzać nieśmiertelnością, nie potrafi powstrzymać najeźdźców. Pomijam już fakt, że dopiero walcząc z Insektami kilkaset lat, wpadł na pomysł, by podjąć próbę odpowiedzi na pytanie, skąd się robactwo bierze. Nawet w kwestii imion autorka pozwala sobie na wieloznaczność – każdy z nieśmiertelnych ma tych imion co najmniej kilka. Nasz obrońca porządku na świecie zwie się Jant, ale też nazywany jest Posłańcem, Kometą (zupełnie jak bohater komiksu), Rhydaninem... i nie wiem, jak jeszcze.

Niewątpliwie Swainston sięga wyżyn geniuszu, konstruując kolejne klocki układanki, które dopasowane do siebie tworzą dramatyczny i wstrząsający obraz – ci, którzy zostali wybrani, by rządzić światem, najlepsi z najlepszych, okazali się być najbardziej krótkowzroczni i egocentryczni. Dar nieśmiertelności wcale nie jest równoznaczny z darem mądrości. Wątek powolnej agonii Czterech Krain, tragedii spowodowanej przez tych, którzy mieli ziem strzec i bronić, jest stanowczo najmocniejszym wątkiem książki. Czy pozostałym Swainston zdoła nadać tę samą rangę? Zobaczymy. Mam jednak szczerą nadzieję, że tak właśnie się stanie.

 

Dominika Repeczko

 

Steph Swainston

Rok naszej wojny

SOLARIS, 2005

Stron: 370

Cena: 35,90

 


Mam melyddę do czytania

 

Z nazwiskiem Carol Berg spotkałam się po raz pierwszy podczas lektury jej pisarskiego debiutu, wydanego nakładem ISY, „Przeobrażenie”. Już kiedyś pisałam – do debiutów podchodzę jak do jeża. Mam tak mało czasu na czytanie, że wolę złapać coś, co może zagwarantować mi dobrą rozrywkę: uznane nazwiska, rozreklamowane przez znajomych pozycje, takie tam. A o tej książce nie wiedziałam nic poza tym, jak znalazła się w moim księgozbiorze.

„Przeobrażenie” okazało się miłym czytadłem, nastrojowym i spokojnym. Opowiada w sumie prostą historię – zadzierzgnięcie trudnej, ofiarnej przyjaźni.

Seyonne – mieszkaniec Ezzarii, Strażnik, obdarzony magicznymi zdolnościami wypędzania demonów z ciał ich ofiar, zostaje pojmany przez wrogi naród Derzhich, poddany rytuałom „oczyszczenia z magii” i sprzedany jako niewolnik. W niewoli zapomina o tym, kim był, czym był. Uczy się obojętności, nabiera zdolności niewidzenia i niesłyszenia wszystkiego, co mogłoby zagrozić jego życiu. W stanie totalnej apatii, po szesnastu latach życia w roli przedmiotu użytkowego, zostaje sprzedany wielkiemu Aleksandrowi – następcy cesarskiego tronu Derzhi.

Aleksander Jenyazar Ivaneschi zha Denischkar to młody-gniewny-zbuntowany. Prędki w słowach i czynach, kapryśny, znudzony paniczyk. Ludzi ma za nic, więc tym bardziej będzie pomiatać niewolnikiem. Do czasu.

Derzhi są mało wyedukowani, niepisaci i nieczytaci. Potrzebują kogoś, kto będzie za nich pisał i czytał poufną korespondencję. Tego wątpliwego zaszczytu dostępuje Seyonne, który początkowo zachowuje się w swój wypracowany przez lata sposób – nie widzi i nie słyszy niczego. Nie pozwala sobie na jakikolwiek komentarz. Ale też do czasu...

W oczach Aleksandra widzi Seyonne faednach – coś, co dla własnych potrzeb nazwałam „czystą duszą”. Jakiś błysk, blask, który powoduje, że nosiciel owego faednach jest stworzony do bycia KIMŚ, kto zmieni losy świata.

Nie tylko Seyonne wie o niezwykłości przyszłego cesarza. Aleksandrem zainteresowali się również Khelidzi – naród graniczący po sąsiedzku z Derzhi. A ci z kolei są w centrum zainteresowania demonów – jako naród słaby, którym daje się bez problemowo sterować.

I w tym miejscu mniej więcej rozpoczyna się właściwa akcja: Khelidzi obrali sobie na cel Aleksandra: rzucają na niego bardzo silne zaklęcia. Rad nierad Seyonne porzuca maskę obojętności, stara się ratować swojego pana za wszelką cenę, nawet za cenę własnego życia.

Musi sprzeniewierzyć się odwiecznej tradycji własnego narodu.

Jak wspomniałam – książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Napisana jest w dobrym tempie, nie za szybkim i nie za wolnym, tak w sam raz. Pomysł na fabułę nie jest nowy, ale też Carol Berg nie kopiuje bezmyślnie z innych pisarzy. Potrafiła stworzyć odpowiedni nastrój, ładne zarysowała bohaterów, poprowadziła sensownie akcję.

Jedyne, co mi zgrzyta to nazewnictwo. Faednach, melydda (magia), nazwy krain i narodów, zwierząt, nazwisk, na których można sobie język połamać... Za stara na to jestem i za wiele książek przeczytałam... Zdaję sobie sprawę, że każdy autor chce, by jego świat był jedyny i niepowtarzalny. Jednak można to osiągnąć innymi środkami niż poprzez te słowne wygibasy.

Aczkolwiek jest to jedyny zarzut w ocenie książki. Zdaję sobie sprawę, że innym czytelnikom neologizmy nie będą przeszkadzały nic a nic, więc zapraszam do lektury.

A ja wiem, że za kolejne pozycje Carol Berg („Przeobrażenie” jest pierwszym tomem trylogii rai-kirah) będę się zabierać szybciej.

 

Karolina Wiśniewska

 

Carol Berg

Przeobrażenie

Tłum: Anna Studniarek

ISA, 2005

Stron: 400

Cena: 39,90

 


Rycerze Królestwa na zakużonej planecie

 

Przekłady. Szczerze mówiąc, nie zawsze lubię pisać recenzje z książek autorów obcych, gdyż zdarza się, że nie wiadomo, co właściwie ma być tematem oceny. Czy historia wymyślona i opisana przez jakiegoś człowieka, czy też produkt finalny działalności spółki tłumacz – redaktor. Nie ma problemu, jeżeli utwór mi się spodoba, nie muszę się wtedy zastanawiać nad tym, jak się ma do oryginału tekst, który czytam. Inaczej jest w sytuacji, kiedy podczas czytania odczuwam mniejszy lub większy dyskomfort. W przypadku autora rodzimego łatwo stwierdzić czemuż, ach czemuż czytanie stało się udręką. Jest tylko troje: on, redaktor i ja. Jednak jeśli przebrnięcie przez lekturę tłumaczenia sprawia mi problem, nie jestem do końca pewna, czy tekst był kiepski już w momencie poczęcia, czy też moje męki są spowodowane przez wydawcę.

Na pewno wielu czytelników Fahrenheita, myślę o tych w wieku bardziej matuzalemowym, pamięta tzw. „klubówki” i ich edytorski poziom. Były to książki tłumaczone i wydawane amatorsko, przez pasjonatów bez zaplecza finansowego i technicznego. Brak korekty i redakcji nic nie znaczył wobec radości obcowania z tekstami Heinleina, Harrisona, Sheckleya i wielu innych twórców światowej fantastyki. Owszem, denerwujące były literówki, jakość druku, który nieznacznie tylko różnił się od tła, niezgrabne zdania itp. itd. Czasami aż chciało się wyć. Dlaczego o tym wspominam. Ano dlatego, że będę odszczekiwać: Oświadczam, niniejszym, że wydawnictwa zwane „klubówkami” były szczytowym osiągnięciem sztuki edytorskiej!!

Po raz pierwszy nabrałam tego przekonania, kiedy trafił w moje ręce „Drapieżca” Richarda Lourie, wydany w 1995 przez UNIV-COMP Sp. z o.o. w tłumaczeniu Roberta P. Lipskiego. Pomijam już fakt, że autor, Amerykanin, pisał o rzeczywistości, której nie rozumiał i nie mógł zrozumieć, a mianowicie o Ukrainie w czasach ZSRR. Już to samo dostarczało czytelnikowi polskiemu wielu mocnych wrażeń. Doświadczenie zabawne, a nawet wzbogacające wiedzę o schematyzmie ludzkiego myślenia. Do dziś jednak nie mogę zrozumieć co skłoniło wydawcę do zlecenia przekładu tekstu, było nie było, literackiego osobie, której kwalifikacje językowe osiągnęły poziom finezyjnych instrukcji obsługi sprzętu AGD lub literatury informatycznej. Nie pojmuję również, dlaczego tym zadaniem obarczono człowieka, a nie program „Uniwersalny tłumacz ’95” – efekt byłby ten sam. O braku jakiejkolwiek redakcji książki nie wspomnę.

Takie lekceważenie czytelnika daje się łatwo wytłumaczyć, jeśli przyjrzeć się stopce redakcyjnej, a konkretnie dacie wydania „Drapieżcy”. Rok 1995 to okres totalnej samowolki na rynku wydawniczym. Wydawał każdy kto chciał i mógł, bez żadnego pojęcia o edytorstwie, literaturze – jako taka znajomość języka ojczystego też nie była konieczna. Szczęśliwie czas zrobił swoje. Domorośli wydawcy albo nabrali doświadczenia, albo słuch po nich zaginął. Jakość książek, zarówno jeśli chodzi o poziom literacki jak i edytorski, stawała się z roku na rok coraz lepsza. Obecnie rzadko można trafić w księgarniach na tytuły niedopracowane redakcyjnie, korektorsko, wydane niedbale, czy wreszcie będące „Kitem sezonu” pod względem poziomu literackiego. Wydawcy zwracają uwagę na reakcje czytelników i krytyki i, co najważniejsze, wyciągają z nich wnioski. I bardzo dobrze.

Niestety, nie wszyscy. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że nadal do rąk czytelnika trafiają pozycje zbliżone poziomem do wspomnianego wyżej „arcydzieła”. Jedna z książek, które otrzymałam do recenzji, sprawiła mi dość duży kłopot. Jest to bowiem przekład i dość trudno było mi rozstrzygnąć, kto właściwie skazał mnie na katusze: autor czy wydawca.. W związku z tym postanowiłam rozbić omówienie tytułu na dwie części. Pierwsza będzie poświęcona produktowi wydawnictwa, druga historii opowiedzianej przez autora.

Produkt.

Na okładce, wydanych przez Videograf II z Katowic, „Rycerzach królestwa” brakuje mi ostrzeżenia, że produkt przeznaczony jest dla masochistów. Gdyby nie to, że czułam się zobowiązana poznać fabułę produktu, do dziś dnia, w upojeniu kontemplowałabym poszczególne zdania pierwszego rozdziału, zaspokajając swe literackie perwersje. Możliwość takiego a nie innego zaspokojenia własnych zboczeń zawdzięczam zarówno tłumaczom, jak i redaktorom omawianego produktu. Ponieważ nie jestem egoistką, pozwoliłam sobie przepisać drugie zdanie pierwszego rozdziału. Zdanie moloch, czarna dziura. Krótki i zwięzły opis pobojowiska (recenzentka powstrzymała się od wstawienia komentarzy redakcyjnych, ponieważ w ostatniej chwili zauważyła, że jest to dział recenzji, a nie Zakużona Planeta).

Zastanawiał się, czy znajduje się na ziemi czy jest już w raju, choć piekło byłoby stosowniejszym określeniem na rozciągający się przed jego oczami widok: okaleczone ciała, posiekane ostrzem szabli albo zmiażdżone ciosami maczugi czaszki, z których wypływał mózg, tworząc na piasku ciemną plamę; krew zakrzepła w kącikach ust ukazujących rozcięte dziąsła; hełm na zawsze zakrywający wyrażającą zdumienie twarz rycerza, który sądził, że śmierć go nie dosięgnie; zbroje-trumny, które chmary owadów okrywały niczym drugi pancerz; trzepot skrzydeł i pokryw skrzydłowych; żuchwy i szczęki, używające sobie ile wlezie; stukot kleszczy i siekaczy; drżenia; wahanie; taniec języków, żądeł i ssawek; czułki, języki i trąbki wiercą, liżą, wysysają, wchodzą i wychodzą z ran, swoistych jam śmierci.

Mogłaby pozostawić to bez komentarza, jednak będąc wdzięczną za dostarczenie mi tak wielu mocnych wrażeń, pragnę przekazać wydawcy kilka informacji.

Po pierwsze, tłumaczenie tekstu literackiego nie polega na prostym przełożeniu poszczególnych wyrazów i zlepieniu z nich zdania. Automatyczne składanie akapitów z kolejnych zdań również nie jest dobrą drogą do celu. W przeciwieństwie do instrukcji obsługi odtwarzacza MP3, każdy tekst literacki, pomińmy jego wartość, jest jakąś ideą, którą należy przekazać w sposób klarowny i zgodny ze specyfiką języka, na który jest on tłumaczony. I tak naprawdę to jest właśnie zadaniem autora przekładu. Tłumaczenie tekstu literackiego nie polega na prostej translacji i powinno być działaniem twórczym, a nie odtwórczym.

Po drugie, redakcja tekstu literackiego nie polega na prostym wstawianiu przecinków, średników oraz korygowaniu odmian i przypadków. Rolą redaktora jest dbałość o czytelność i jakość przekazu. Nie jest zadaniem czytelnika mozolne odcyfrowywanie niejasnych zdań, nawet jeżeli autor wyprodukował językowy bubel. Kompetentny redaktor umie „wyciągnąć” kiepski tekst, nie gubiąc po drodze istotnych dla książki znaczeń.

Po trzecie, zarówno tłumacz jak i redaktor muszą mieć coś, co można nazwać wyczuciem języka, w tym przypadku ojczystego, a czego nie należy mylić z wyuczoną znajomością ortografii i gramatyki.

Zastanówmy się zatem, czy inna ekipa tłumacząco-redagująca wpłynęłaby znacząco na mój odbiór omawianej książki. Przyjrzawszy się uważnie historii opowiedzianej przez Davida Camus doszłam do wniosku, że niespecjalnie.

Historia.

Założenie fabularne „Rycerzy królestwa” jest banalnie proste, od razu zaznaczam, iż nie jest to zarzut. Podobnie prostą fabułę możemy dostrzec, na przykład, w kolejnych tomach Trylogii. No bo cóż bardziej banalnego niż facet-wojownik, który zakochuje się na umór, ukochana zostaje porwana, ukochany jej szuka i uwalnia lub dokonuje innych równie bohaterskich czynów, a na koniec oczywiście żyją długo i szczęśliwie. Jeśli do tego dodać w odpowiednich proporcjach krwawe jatki, wraże knowania i rozterki wewnętrzne bohatera, możemy otrzymać Nobla. Ale nie musimy. I nie dostaniemy.

Oprócz prostej fabuły, w jednym tylko pisanie Camusa przypomina Sienkiewiczowskie: w stylu narracji. Nie wiem, czy był to zabieg świadomy, czy tylko tak autorowi wyszło, niemniej, narracja w „Rycerzach” jest zdecydowanie dziewiętnastowieczna. A szkoda. Bohaterom wyszłoby zdecydowanie na dobre, gdyby ich historia została opowiedziana w innym, bardziej współczesnym rytmie. Tymczasem toną oni w zalewie szczegółowych opisów i nieistotnych dygresji na tematy, nie mające żadnego znaczenia dla rozwoju akcji. Podkreślana przez wydawcę „dbałość o szczegóły i autentyczność kontekstów historycznych”, zamiast uwiarygodniać, zaciemnia jeszcze bardziej całą fabułę. Można odnieść wrażenie, że autor pomylił beletrystykę z podręcznikiem historii. Owszem, dbałość o szczegóły i autentyzm sytuacji jest bardzo ważny, ale w tym konkretnym przypadku bardziej szkodzi niż pomaga w odbiorze. Dodatkowo w książce aż roi się od niekonsekwencji fabularnych, od drobnych po wręcz karygodne. Jedną z pierwszych, jakie rzuciły mi się w oczy, jest ciąg wydarzeń z udziałem Renalda z Chatillon, któremu Saladyn niemal całkowicie odciął ramię. Warto podkreślić, że nikt nie opatrzył tej rany, nie podwiązał tętnic, nie zagipsował ramienia, ba, nie przypalił rozżarzonym żelazem, sądziłam zatem, że los rannego był przesądzony. Jakież więc było moje zdumienie, gdy kilka scen później – w książce nie upłynęło zbyt wiele czasu – pojawia się tenże Renald de Chatillon, idący o własnych siłach, zakuty w łańcuchy i – tu aż prosi się o cytat – chwiał się pod ciężarem swych okowów. Strzępy ciała wplątały się w ogniwa, tak że wydawało się całkiem niemożliwe by można go było oswobodzić z więzów nie wyrywając połowy ciała. Zastanawiam się, ile czasu musi upłynąć, aby łańcuchy, nawet mocno zaciśnięte, wrosły w ciało tak, aby jego strzępy wplątały się w ogniwa. Nie jestem specjalistą od brudnej roboty, ale wydaje mi się, że musiałoby to trwać dłużej niż akcja całej książki. Ale to jeszcze nie koniec, gdyż w tej samej scenie rzeczony Chatillon zostaje ukrzyżowany co, przy niemal odciętym, nieopatrzonym ramieniu, wydaje mi się być mało prawdopodobne. Niestety, nadmiarem logiki ta książka nie grzeszy.

Co nam jeszcze pozostało? Oczywiście, bohaterowie, jeden z najważniejszych elementów każdej powieści. Przykro mi to pisać, ale postaci, zarówno pierwszo- jak i drugoplanowe są praktycznie niewidoczne. Bez wątpienia jest to wina przegadanej narracji, ale nie tylko. Autorowi nie udało się stworzyć bohaterów posiadających jakąkolwiek osobowość, rycerz zakonny Morgennes, w założeniu postać o skomplikowanej naturze i skrywająca jakąś tajemnicę, jest w gruncie rzeczy prosty jak dublet. Jego towarzysze podobnie. Zaryzykuję stwierdzenie, że książka mogłaby się doskonale bez nich obejść, podobnie jak oni bez niej.

Właściwie to by było tyle, bo cóż jeszcze można w tym temacie dodać. Niewiele.

Jeszcze tylko jedna refleksja. Nie wycofując się bynajmniej z moich uwag pod adresem tłumacza i redaktora, zastanawiam się, czy gdyby te same osoby pracowały nad tekstem lepszym niż „Rycerze Królestwa”, efekt byłby równie zły. Myślę, że nie. Po prostu zły materiał wyjściowy, przy braku autentycznej pasji zawodowej osób go przetwarzających, złym pozostanie.

Camus jest pisarzem, którego wielce sobie cenię, nie ma jednak na imię David. Geny genami, ale nie zawsze wnuk dziedziczy talent po dziadku, czasem jedynym spadkiem jest nazwisko i warto je szanować.

„Rycerze królestwa”. Po prostu odradzam.

Ale nie wszystkim. Książkę mogę szczerze polecić językoznawcom, filologom i wszystkim, którzy zajmują się szeroko pojętym, językiem pisanym, oraz studentom. Ta pozycja może stać się wspaniałym materiałem wyjściowym dla całkiem pokaźnej liczby poważnych prac naukowych, jak również kilku, dobrze sprzedających się chałtur z cyklu: „Jak nie napisać gniota”.

 

Dorota Pacyńska

 

David Camus

Rycerze królestwa

Videograf II, 2005

Stron: 416

Cena: 24,65

 


< 06 >