Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 10>|>

Jajecznica na bessę

 

 

Starzeję się. W gazetach zamieszanie, emocje; Polska podzielona na zwolenników i przeciwników drobiu... Ludzie zdają się wyczekiwać, że lada moment coś się zawali. Czekają na jakąś katastrofę. Mnie to coraz mocniej zwisa. Owszem, swoje preferencje polityczne mam. Tymczasem wypróbowałem sprzedany mi przez znajomego przepis na „jajecznicę biznesa czasów bessy”. Jak to się robi? Zaczynamy od hossy. W tym okresie gromadzimy suchy chleb. Nie można go trzymać w foliowych workach, bo nam spleśnieje i będzie się nadawał tylko do opatrywania ran Kmicica, czy czegoś takiego. Jak nadejdzie bessa, będzie jak znalazł. Potrzebujemy jakiegoś źródła ciepła do obróbki cieplnej łyżki oleju jadalnego, cebuli i, żeby była to jajecznica, jajka lub kilku. Nie zawadzi ząbek czosnku.

Otóż, suchy chleb nie daje się kroić. Porzućmy wszelką nadzieję. Można oczywiście próbować go odświeżać, lecz technologicznie proces, który prowadzi się nad gotującym się garem wody, jest bardzo kosztowny. Robimy tak: cebulę kroimy, olej rozgrzewamy w naczyniu nad źródłem ciepła, suchy chleb kruszymy. Niektórzy biznesi mogą to zrobić własną głową. Inni będą potrzebowali jakiegoś prostego narzędzia, w muzeach można obejrzeć takie coś, co się zowie „tłuk” i wygląda jak kamień. Chleb, pokruszony już przez uderzanie ciemieniem, już to tłukiem, wrzucamy na cebulę, która jeszcze się nie zrumieniła. To ważne! Cebula, po niej szybko chleb. Cebula najpierw paruje i para zmiękczy nasz chleb, że będzie on przyswajalny. Po chwili, gdy cebula zacznie się rumienić (to niestety trzeba umieć wyczuć) zamieszamy całość. Dodajemy zależnie od głębokości bessy jedno lub kilka jaj. Można dodać ciut mleka i całość wybełtać. Sól, pieprz, drobno pokrojony czosnek do smaku. Kto się zna, może uzbierać i ususzyć majeranku, lub co temu podobnego. Ziela dodajemy na końcu, bo olejki aromatyczne z nich ulecą, gdy się pośpieszymy. Nasza jajecznica czasów bessy przyjmie też bardziej zaawansowane produkty gastronomiczne, jak drobno pokruszony żółty ser. Z tym, że bardziej zaawansowanymi produktami można się struć. Zwróćmy uwagę na koniec, że danie jest jednogarnkowe, że różni się od zwykłych grzanek tym, że wyzyskujemy całkiem suchy chleb. W przypadku poważnej bessy, gdy garnek trzymamy dla ogrzania się na kolanach, możemy drugą ręką skutecznie walczyć z konkurencją.

Gdy chodzi o walkę, to na Dolnym Śląsku trzeba było walczyć do pierwszej połowy lat pięćdziesiątych z Werwolfem. Przy czym w ostatnim okresie tenże dokonywał szczególnie podłych akcji, jak na przykład dolewanie wody do wódki w gospodach, fałszerstwa w punktach skupu, skwaśnianie mleka w mleczarniach.

O ile czas działania Werwolfu był krótszy niż dziesięć lat, to postkomuniści dzielnie przekroczyli piętnastolecie. Postkomuna trzyma się świetnie, tak świetnie, że walka z nią jest ciągle jednym z najlepiej działających wyborczych haseł. Ponowne sprawdzenie się tegoż skłoniło mnie do sprawdzenia owego przepisu jajecznego. Działa. A obecnie zasadniczo mamy hossę. Jeszcze nie czas na zbieranie suchego chleba. Możemy gromadzić zapasy mąki i kaszy w szczelnie zamkniętych słoikach. A tym mieszkającym szczęśliwie na terenach objętych niegdyś działaniem Werwolfu proponuję zakamuflowanie roweru. W razie gdyby co, z racji bycia obywatelem pod gwiaździstym sztandarem, po prostu, chodu!

Nie, poważnie mówiąc, jak Wałęsa powiedział: spoko. Awantury polityczne, wojny z mediami, czyli z pismakami, wymiana urzędasów w ramach realizacji programu TKM, to nie powód do zajmowania się tym światem. To wojenki na skraju Europy, w niewielkim północnym kraiku, który na szczęście nie może sobie zrobić za wielkiej krzywdy, bo dzięki boskiej opiece stracił część niezależności. Owszem, mogą się zdarzyć nieszczęścia na miarę spadającego WIG-u. Owszem, na skutek niewydolności gospodarki, która nie może utrzymać służby zdrowia, trochę ludzi straci przedwcześnie życie, ale taka jest normalna cena istnienia polityki.

I są pewne procesy globalne. Jakieś piętnaście, może dwadzieścia lat temu zaczął wychylać łeb ruch New Age. Intelektualistów zaskoczył. Trochę ogłupiali, patrzyli na fenomen Danikena, na zamieszanie wokół badaczy UFO. Zdawało się, że to chwilowa moda, lecz rzecz zdaje się narastać i zaczyna przybierać coraz to nowe formy. O cóż chodzi? Pisałem wielokrotnie: współczesny świat stał się zbyt skomplikowany. Zbyt skomplikowana jest otaczająca nas technika, zbyt skomplikowane okazują się panujące wokół społeczne stosunki, zbyt skomplikowanie działa państwowa administracja. O ile na samym początku uproszczenia świata zaczęli się domagać poszczególni obywatele, w końcu to samo potrzebne jest politykom. Nie są w stanie uprawiać swych igrców w tak skomplikowanym środowisku.

W zbyt skomplikowanym świecie zaczęły zawodzić tradycyjne, zdawałoby się niezawodne narzędzia ekonomiczne. Banalny przykład: PKB. Dzięki surowej zimie rosną wskaźniki ekonomiczne różnych przedsiębiorstw. Trudno jeszcze powiedzieć, jak się to odbije na narodowym PKB, ale jak doniosły gazety, biznes jest w branży sprzątania dachów.

Bez krotochwili. Ludzie czekają na katastrofę, a ta – niestety – czasami nadchodzi. Kiedy się zdarza, nie mają pojęcia, że to właśnie ta. Co wspólnego mają ze sobą tragedie Challengera, WTC i hali wystawowej w Katowicach?

Pacek pisał: rządy księgowych. Pewien mój znajomy miał koncepcję, że to SLD czyli Werwolf. Bez żartów, to też możliwe. Współczesna technologia nie znosi układów w zarządzaniu. Jeśli przyjmiemy, że postkomuna = kolesiostwo, jest sprawa. Wszelkie kolesiostwo może skutkować właśnie katastrofą. Ale objawy z drugiego końca świata, gdzie ani Werwolfu, ani SLD nie było, są takie same. Co by nie opowiadać, co by ze śledztwa nie wynikło, fakty są takie, że na przykład ileś budynków z płaskimi dachami runęło, i to nie tylko w Polsce. Płaski dach jest formą ścinania kosztów. Szczerze mówiąc, był czas, gdy starsi projektanci pukali się w czoło: że co? Ktoś będzie zrzucał śnieg z dachu?! W swoim czasie czytałem też, bodaj w „Muratorze”, zalecenie zachowania nawet w płaskim dachu pewnego minimalnego spadu. Bynajmniej nie chodzi o to, żeby woda spływała, ale właśnie o obciążenie śniegiem. Chodzi o to, by nie dopuścić do niekontrolowanego przemieszczenia się mas w kierunku miejsca o najmniejszej wytrzymałości, czyli najczęściej leżącego w połowie odległości pomiędzy podporami. Projektant zakładał, że konstrukcja może się odkształcić, a wówczas trzeba zapobiec miejscowemu przeciążeniu. Niestety, założenie jakiegokolwiek znaczącego konstrukcyjnie spadu w przypadku hali o boku sięgającym stu metrów nie jest po prostu możliwe. To znaczy: spowodowałoby wyraźne podniesienie kosztów. Tak na oko, przy dachu dwuspadowym i kącie pochylenia pięciu stopni, środek hali musiałby być podniesiony o jakieś cztery metry. Oznacza to ileś podpór wyższych o jedną trzecią, zapewne droższych mniej więcej o tyle samo, cięższy sprzęt do montażu, być może wyższe koszty ogrzewania. Tymczasem w czasach przetargów o wygranej lub przegranej decyduje nawet pół procenta.

To nie moja obserwacja, ale mojej żony. W dużej korporacji bardzo trudno rozliczyć poszczególne osoby z generowanych zysków, za to bardzo łatwo z kosztów. Koszty w świadomości księgowego, ale nie tylko, to są potencjalne straty. Ścięciem kosztów bardzo łatwo się pochwalić na zebraniu. Jeśli zaowocuje to globalnie stratami, to w dużej korporacji czas od pochwalenia się ścięciem kosztów, do ustalenia, że w sumie przyniosło to straty, bywa bardzo długi. Można w międzyczasie dostać inną, lepszą ofertę pracy...

Być może kolesiostwo, zwykły tumiwisizm, błędy lokalnego sytemu prawnego, ale projekt hali z dachem, który ma prawo zawalić się na skutek zwykłych w naszych warunkach opadów śniegu, to wytwór systemu. Systemu, w którym jedynym miernikiem wartości jest kasa. Systemu, w którym rządzą księgowi, którym z racji konieczności tę władzę i dano, i zadano. W przypadku obiektu kosmicznego, by powiedzieć coś o jego trajektorii, potrzebujemy najmniej sześciu danych: trzech współrzędnych położenia, trzech współrzędnych prędkości. Tymczasem w przypadku Challengera, najważniejszy był tylko jeden wynik, wyrażany jedną liczbą ze znaczkiem waluty.

Owszem, tworzy się przeróżne komisje techniczne, przepisy bezpieczeństwa. Ale system robi swoje. Naciska tylko jednym parametrem. Stała, nieusuwalna żadnym sposobem presja, wygrywa. Działa niczym kropla drążąca skałę. Były czasy, gdy współczynniki bezpieczeństwa w budownictwie wynosiły 3, ktoś zrobił habilitacje na ich zmniejszaniu. Technicznie uzasadnionym. Jakimś cudem z 3 w końcu zrobiło się 1,4, czy coś około tego. I tak z setek parametrów technicznych na placu boju pozostaje tylko jeden: koszt.

Dlaczego, pomimo że od czasu do czasu coś się walnie, że od czasu do czasu mamy prawdziwą tragedię, nikt nie protestuje przeciw działaniu tego systemu? Dlaczego ludzie nie połapią się, że kompletnym absurdem jest sprowadzanie wszystkiego, niemal całego naszego życia do jednej liczby ze znaczkiem waluty?

Z dość banalnej przyczyny: świat stał się zbyt skomplikowany. Z tej samej przyczyny, dla której zapragnęli, by powróciły czasy bogów i guseł. Tamten świat był prostszy. Obowiązywały w nim proste zasady wspinania się po drabinie prawa dziobania. Obowiązywał nieskomplikowany system tabu, wykluczania poza stado, intuicyjny, bo kto nie swój, kto wygląda inaczej, ten nie nasz. System, który akceptował tak proste uczucia jak chęć zemsty. System, w którym dość łatwo ustalić, kto ma władzę i kogo należy szanować: ten, kto ma złoto.

Alternatywą jest świat fachowców, świat nauki i prawdy eksperymentalnej, funkcjonującej bynajmniej nie jako „prawda”, lecz „użyteczny model rzeczywistości”. Świat, gdzie w miejsce sędziów i wszelakiej maści wodzów i autorytetów są specjaliści, wypowiadający swe sądy dotyczące wąskiej części zagadnienia i pozostawiający nam decyzję. Świat, w którym mamy wolność i świadomość, że to my ponosimy odpowiedzialność za swój los. Niczym kosmonauta na dalekim, badawczym patrolu pozaukładowym, zdani tylko na swą wiedzę i... instrukcję obsługi systemów podtrzymania życia. Kosmonauta, który musi siąść przed konsolą z setką wskaźników, wszystkie je odczytać i zrozumieć, czy czerwona lampka w lewym górnym rogu zmusza go natychmiastowej interwencji, czy też może jeszcze poczekać.

Tak jak kiedyś za morza wyrywali się nieliczni śmiałkowie, jak zwykle samotnymi odkrywcami bywają tylko niektórzy, tak dziś przytłaczająca większość ludzi marzy o uproszczeniu otaczającego ich świata. A ponieważ on się komplikuje, kombinują, jakby tu znaleźć się w rezerwacie, w którym obowiązują proste reguły. Na przykład: proste rządy księgowych. Albo jeszcze prostsze: każdemu po równo. Najlepiej, żeby nie trzeba było się starać.

Większość chce do rezerwatu, bo przekroczyliśmy dopuszczalną prędkość rozwoju świata. Stanisław Lem określił normę dla siebie: jeśli rano się obudzi i nie pozna otaczającej go rzeczywistości, to trzeba będzie przystopować. Ale to była norma dla Stanisława Lema. Norma dla Kowalskiego stawia granicę znacznie wcześniej. Jeśli Kowalski po ukończeniu zawodówki będzie się musiał przekwalifikować, to już katastrofa.

Nie martwią mnie lokalne awantury polityków, martwi mnie światowy pęd do stworzenia globalnego rezerwatu. Sęk bowiem w tym, że ktoś poza nim będzie musiał choćby upędzić bimbru dla jego mieszkańców, ktoś będzie musiał uhodować ryżu, żeby towarzystwo w wigwamach nie poumierało z głodu. Jeśli wypróbowuję jajecznicę na czasy bessy, to bynajmniej nie dlatego, że obecna hossa jest liczona na jakieś trzy lata. Dlatego, że po latach bardzo szybkiego postępu naukowo-technicznego w okresie zimnej wojny nastąpił zastój. Mamy postęp w wielu wypadkach mocno pozorowany. Do niego dołącza się nie tylko przyzwolenie, lecz wręcz moda na głupotę. Ostatecznie to, co się w rezerwacie wyrabia, jest mało istotne. Ostatecznie rezerwat jest od tego, żeby się w nim wyrabiało. Jajecznica na bessę działa. I tyle pocieszającego.


< 10 >