Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

O konieczności poradnika pisania dla jaj

 

 

Za „dawnych czasów”, czyli jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu, gdy byłem licealistą, o poradnikach pisania utworów beletrystycznych mówiło się jak o Żelaznym Wilku. Ktoś gdzieś wydawał. Nikt natomiast nie próbował ani pisać, ani tym bardziej nie było odważnego, by wydał taki poradnik w peerlu. Uściślijmy, chodzi mi o to, że nie nadziałem się na takowy w formie książkowej. Być może i ktoś napisał, i wydał, lecz nie pamiętam, by ktokolwiek traktował tego typu prace poważnie. Owszem były różnego rodzaju „połamane pióra”, były kąciki prowadzone przez literatów, ale jeśli się im przyjrzymy, to stwierdzimy, że w każdym wypadku była to zabawa, nawet żart, a nie poważny „kurs literacki”. A przede wszystkim nikt nie próbował dawać z przekonaniem kompletu porad, jak zarabiać na sztuce albo zostać znanym pisarzem.

Dlaczego? Bo podówczas wymagania w stosunku do literata były tak wysokie, że nikomu do główki nawet nie przychodziło, że można próbować zamykać je w jakiejś mającej choćby na wzór dzisiejszych „cegieł” i 1000 stron. Bez sensu, albowiem z definicji twórca miał stworzyć czego jeszcze nie było, a gdyby przeczytał i na tej podstawie tworzył, to z definicji nie twórcą, a od-tfurcą byłby sobie on i basta. Z definicji celem działania artysty było tworzenie czegoś i nowego, i niepowtarzalnego. I wreszcie na koniec: niemal każdy obywatel owego mitycznego już peerlu przechodził długą i mozolną edukację „jak pisać” na lekcjach języka polskiego. A tak!

Te wszystkie analizy lektur, czytanki, próby pisania wypracowań o tym, co było na wakacjach, to była nauka elementarnego rzemiosła pisarskiego. Elementarnym poziomem było też nauczanie w kwestii „jerów” pierwocin polskiego języka w księdze Henrykowskiej, co chyba jednak po czesku spisaną była, Długosz, Morsztyn, że „Polacy nie gęsi” i treny Jana Kochanowskiego.

Było wszelako przeświadczenie, że od pisarza można wymagać więcej. Zapewne na skutek faktycznie występującej sowieckiej okupacji, na skutek oczekiwania narodu na cud wyzwolenia, pisarze z definicji byli tymi, co trzymali wszelki urząd legalny, w tym rząd dusz. Pisarz powinien być głosicielem prawdy. Słowo zaś awansowano do rangi groźnego oręża. Zarówno tak to widziano ze strony opozycji, mitycznego Narodu, jak i tak to widziała Władza, ścigając na ten przykład maszyny do pisania, które były bardzo niebezpiecznym narzędziem powielania Słowa.

Sam już to zauważyłem, że co rusz, o czym bym nie pisał, uderzam w tony kombatanckie górne i anielskie, acz niekoniecznie całkiem czyste. Nie trzeba bowiem specjalnej mądrości, by zauważyć, że żaden pismak, jak bardzo patriotyczny by nie był, jak bardzo by nie został posypany przez muzy złotym pyłem talentu, nie ma dość rozumu, by tłumaczyć świat współczesny, w którym kolej żelazna, silniki wysokoprężne, samoloty turboodrzutowe, telewizja, a nawet komputery. Bo komputery w peerlu były.

Tak sobie czasami myślę, że trochę i dobrze, że współcześni pismacy nie sadzą się na produkowanie Mądrości Przedwiecznych i Ostatecznych w Każdym Razie. Dobrze o tyle, że nie nabiorą się na nie ludzie i nie potraktują poważnie. Ale i niedobrze, jak zwykle jest gdy dobrze, niedobrze, że głupoty wypisują takie, że głowa mała i boli. Przyczyna owego stanu rzeczy, straszliwej obsuwy poziomu była już wielokrotnie opisywana. Po prostu cholerny popyt na teksty, przyzwyczajanie czytelnika do hały i handlowej tandety. Po prostu wpływ gospodarki rynkowej na sztukę. Ot i co.

Taki banałek, że raz rycyna leczy, ale nie należy jej jednak stosować w nadziei zatrzymania straszliwego rozwolnienia (tzw Zespół Zeissa, że dalej niż widzi pacjent). Tak samo nie jest dobra rynkowość dla sztuki. Owszem, dzięki niej jacyś Nadzwyczaj Wybitni mają czasami szansę na wybicie się, albowiem etatowi redaktorzy geniuszami nie bywają i świadomego przekraczania „regół gatunku nie zrozumią”. Jednak szansa na zaistnienie Prawdziwej Sztuki, przepraszam, takiej nieco ambitniejszej, w gospodarce rynkowej jest zwyczajnie nikła. Bo Prawdziwa Sztuka jest trudna. A dzisiejszy towar powinien być, klient już się do tego standardu przyzwyczaił, user friendly.

Otóż okrąg mylny robię wokół tego gniazda. Wyjaśniam, że normalne ptaki nigdy nie lecą wprost do swego domku, kołują. My owszem widzimy, zazwyczaj obserwując odcinek gniazdo-ptak, że świr, i już w gniazdku, ale ptaki kołują. Taki paradoks, że im udatniej kręcą i mylą, tym skuteczniej trafiają do swego celu.

Dodam bowiem to, że znam doskonale daremność lamentów nad upadkiem czystości języka polskiego, które w swoim czasie uprawiał Wódz Narodu, Wojciech Jaruzelski w generalskiej czapce. Byłby to (to, co piszę) wstęp do przydługiego bicia piany? Zauważmy jednak wszechobecność „sztuki”. Już od dziesiątek lat przeciętny człek, włączając pudło nazywane telewizornią, poddaje się systematycznie działaniu współczesnej... kultury? Dostępność spreparowanego przekazu, wręcz przymus poddawaniu się jego strumieniowi (nie czytasz gazet, jesteś tłukiem, nie oglądasz seriali, nie ma z tobą o czym pogadać ciocia Walencia) rodzi podejrzenie, że jesteśmy poddawani całodobowemu ustawicznemu praniu mózgowia. Czy zatem może nie być skutków?

Tak więc zacząłem od poradników dla początkujących pisarzy, a chodzi mi o tę ciut(a) ambitniejszą sztukę. Trochę powyżej posiadania elementarnej struktury (jakże to słówko rodem z filologii pasuje antyhumaniście!), która zawiera wstęp, rozwiniecie i jakieś zakończenie. Trochę więcej od tego, że mamy dwu bohaterów o przeciwstawnych charakterach.

Pastwiłem się już po wielekroć na pomysłach współczesnych autorów, by akcja cholernie wartką była. Ano, wartkość daje w istocie pomysł. Pomysł na akcję mieć raz w życiu! Tymczasem owe akcyjniaki współczesne są fabularnie tak irytująco schematyczne, tak puste, że brak mi słów z powodu owej pustki. Facet albo goni kogoś, albo ktoś go goni. Czasami ma misję. Otóż, taki banał, że gdy czytelnik akcję odbiera jako realizację kolejnego schematu fabularnego, a nie opowieść o tym, co stać się zdaniem autora mogło z powodu tego, jakim świat jest, gdy jest to tylko fabularna gra zdarzeń, a nie opowieść, nie ma ŻADNEJ akcji. Jest nuda. Jest całkiem obojętne, czy piękna księżniczka zostanie uratowana, czy autor wpadnie na „genialny” pomysł, że zrealizuje ścieżkę jej zagłady. Nic z tego dla emocji, dla odbioru. Jeśli z dowcipem, najwyżej malutki uśmieszek i wszystko hurtem z głowy wylatuje, a skoro wylatuje, to szkoda czasu na kiepską książkę, skoro w kolejce do czytania leżą (i kwiczą) tak zwane arcydzieła literatury światowej. Jeśli recenzent chwali książkę za wartką akcję (czasami sam to robię...), to zapalają mi się czerwone światełka: uwaga szmira!

Dlatego kocham książki, w których kompletnie NIC się nie dzieje. Uwielbiam książki, których autorzy wiedzą, że nie wiedzą, zorientowali się, że nie mają pomysłu na bohatera, na akcję, na co jeszcze? Na recepty, na świat.

Nic bardziej jałowego niż biadanie nad upadkiem obyczajów. Otóż, gdy wziąć pod uwagę bardzo długi okres czasu, na przykład czterdzieści siedem lat, tyle ile żyję, blisko pół wieku, to na pewno możemy powiedzieć: obyczaje ani-ani upadają. Jest coraz lepiej. Był czas, gdy była gruźlica i trzeba było umieszczać spluwaczki i napisy „pluć tylko do spluwaczek”, bo obywatele pluli naokoło, na co popadło. Dziś zwyczaj spluwania zaniknął, mało kto pamięta, że był z tym problem. Zanika zwyczaj lania żony, a przynajmniej doczekał się prawie powszechnego potępienia, podczas gdy za mojego dzieciństwa powszechne było przekonanie, że od czasu do czasu należy zlać, bo się wątroba psuje. Wbrew temu, co się opowiada, na ulicach jest bezpieczniej. Za czasów mojego dzieciństwa danie komuś w gębę było codziennością, facet z rozbitym nosem to nie był facet pobity, to facet, który dostał w gębę. Incydenty takie były drobnymi zdarzeniami, nikt nie wzywał milicji, owszem, gdy klient nie umiał powiedzieć, jak się nazywa i leżał w kałuży krwi, to było pobicie. Bywało, że ktoś się obruszył, zwłaszcza gdy pobili ci z innej wsi.

Jeśli jednak z tego okresu czterdziestu siedmiu lat wykroję ostatnie kilkanaście, nawet nie sakramentalne siedemnaście lat III Rzeczplitej, ale jakieś piętnaście, to niewątpliwy staje się dla mnie spadek standardu na przykład utworu literackiego. Poleciały na mordę w jakości audycje radiowe. Współczesnych stacji były słuchacz byłej „trójki” nie może znieść. Głupota i nieporadność po prostu zwalają z nóg. Warto tu chyba tak nieco na marginesie zauważyć, że właśnie w radiu, jak nigdzie indziej, widać rozpaczliwe cięcie kosztów i to zwłaszcza „autorskiego”. Menago za mikrofonem (Mango za Mikem) stara się rozpaczliwie czymkolwiek napełnić czas. Z tejże przyczyny obok The Rolling Stones usłyszymy chór Eryana czy jak się to-to nazywało. Oraz „Autobus czerwony”.

Samo wykazanie faktu, że upadek nastąpił obyczajów, bynajmniej nie wykazuje jeszcze, że zajmowanie się nim ma jakikolwiek sens. Robota włożona w wykazanie owej tezy okaże się tym bardziej zbędna, gdy sformułujemy sobie ją dość precyzyjnie. Bo owszem „upadek kultury” czy „obyczajów” brzmi groźnie, lecz tu mamy do czynienia czymś innym. Nieprawdą, moim zdaniem, jest bowiem to, że pismo, że umiejętność czytania odchodzi w zapomnienie. Nieprawdą jest, że na przykład ludziska przestają umieć pisać listy, bo owe listy ślą już to w postaci „emili” czy sms-ów. Podejrzewam, że dzięki technologii elektronicznej w dzisiejszych czasach każdy potencjalny konsument wpalcowuje więcej tekstu w ciągu roku niż jego rodzice napisali w ciągu całego życia. Czyta też te sms-y. Książki, o czym już pisałem, osiągają monstrualne objętości. Wydanie dzieła liczącego ponad 1000 stron, które kiedyś było przedsięwzięciem edytorskim, o którym pisało się ze względu właśnie na owe 1000 stron, a nie na ich zawartość, która musiała być niebagatelna, skoro podejmowano tak wielkie roboty drukarskie, nie jest już dziś niczym dziwnym (zwrot „nie jest dziwne” występował w armii za moich czasów). Tak przy okazji, tego niegramatycznego wtrętu, z punktu widzenia liberalnego podejścia do kultury (z ostrożnym i wyrozumiałym podejściem do słówka określającego dziś podziały partyjne) zdziczenie języka nie jest niczym innym jak wyrazem jego żywotności. Ewoluująca materia zdobywa żwawo nowe obszary, nic, tylko się cieszyć! Reasumując, to poprzednie wywody prowadzące do na swój sposób politycznie (w odniesieniu do konkretnego układu partyjnego) poprawnego wniosku, że moralność, a wraz z nią kultura nam upada, to rzecz trzeba bardzo poważnie ograniczyć. Tym bardziej, że w uszach brzmią mi słowa pewnej mocno starszej pani, która stwierdziła, że jak już czytają, to dobrze, że czytają, byle by czytali, a co, to już o wiele mniej ważne.

Jeśli więc coś się stało, to jest to coś „trochę innego” niż „upadek prosty”. Warto dodać, że dramatyczny rozwój tak zwanych mediów zwiększył dramatycznie ilość przekazywanej informacji. Można oczywiście dyskutować, czy oglądanie telewizji wiąże się przekazem czegokolwiek, ale tu muszę uczciwie powiedzieć, że kanały edukacyjne zwyczajnie uczą, że dostępne są programy popularyzatorskie niezłej jakości, w których na przykład pokazuje się jak budowano piramidy, że nie robili tego kosmici. Ów przekaz jest. Powiem nawet, że bez specjalnego ryzyka można powiedzieć, że poziom wykształcenia dzisiejszego społeczeństwa jest wyraźnie wyższy od tego sprzed dwudziestu, trzydziestu lat.

Czego więc tu się czepiać? Jak pogodzić lamenty nad upadkiem jakości audycji radiowych, wygłaszanie alarmistycznych tez, z powyższym? Ano, teza będzie skromniejsza, z pozoru. Mamy dominację kultury popularnej. Dominację przekazu o wysokiej wartości handlowej nad przekazem o dużej zawartości bitów, czyli informacji. Ostatnie trzeba traktować trochę z dystansem, słówko „bit” sugeruje, że to coś daje się zmierzyć. Sądzę, że tak. Lecz przyznaję, pomiaru nie przeprowadzałem. Jednak zasugeruję, o co mi chodzi. Mówimy bowiem o informacji „prawdziwej”, czyli informującej o czymś, co da się wykorzystać poza obszarem nośnika tej informacji.

W chwili obecnej dominuje wbrew szeroko reklamowanej „interaktywności” informacja „bierna”, taka, którą trudno na przykład przetworzyć na coś innego, bo się rozpadnie. Dotyczy tylko tego miejsca i czasu, na przykład, że w tym programie w takiej sytuacji tam kliknąć. A głównie mamy do czynienia z szumem informacyjnym. Szum dominuje w literaturze pięknej. Mamy nawet takie z pozoru pozytywne określenie sweet noise. Mamy więc zapychanie potencjalnych kanałów informacyjnych pozorem przekazu informacji. To jest najczęściej FAQ, w najlepszym wypadku, w najlepszym wypadku otrzymujemy krótkie odpowiedzi, które pozwalają nam zrobić coś jeden raz w jednym czasie w jednej sytuacji, która się nie powtórzy, która nie ma znaczenia. W najlepszym razie user friendly interface do rozwiązania konkretnej sytuacji, która nierozwiązana się sama rozwieje. Najczęściej mamy do czynienia z tak zwanymi twierdzeniami dowolnymi. Że codzienność jest szara, w odróżnieniu do poglądu, że buraczkowo-sraczkowata. Że tamtych z Kopanicy nie lubimy (gdyby chłopcy z Kopanicy chcieli mi wlać, to wyjaśniam, że to tylko przykład, a wszelkie animozje odnoszą się do ich tatusiów i zdarzeń sprzed dwudziestu pięciu lat, albo i wcześniej). Twierdzenia dowolne są w rzeczy samej bardzo użyteczne, bo wierszówka leci, a z definicji dyskutować się z nimi nie da. Są wreszcie jawne, wierutne kłamstwa. Też skuteczne, bo nie da się rozsądnie przekonywać interlokutora, że Księżyc nie zbudowano z zielonego sera, zaś jego przeciwnik polityczny wielbłądem nie jest, bo nie. I jeśli nawet z tego bajorka informacji daje się coś wyłowić, to tylko gdy się ma już sporo wiedzy i informacji, zwyczajny człowiek jest najczęściej dezinformowany.

Teza jest tak ogólna, że znowu z niej nic nie wynika. O co chodzi? Włączmy sobie tiwi. Jeśli trafimy na jakiś film, to jest już coś, co się nadaje do analizy za pomocą wiedzy literackiej. A więc skoro kryminał, to walka Dobra ze Złem. Mamy zazwyczaj bynajmniej nie kryminał, tylko specyficzny gatunek pop-sensację. Z nieskomplikowanymi regułami. Policzmy na przykład bohaterów. W serialach typu A-Team mogło być ich trochę więcej z powodu tego, że na przestrzeni kilku filmów widz zdążył się połapać, kto tu jest kto. W przypadku typowego filmu sensacyjnego nie doliczymy się więcej jak czterech głównych postaci. I to rzadko. Zazwyczaj intryga rozgrywa się pomiędzy dwoma postaciami. Jeśli jest wątek romansowy, to jest on dość starannie oddzielony od głównej intrygi za pomocą czegoś, co nazwałbym „standardem”. Postać trzecia, czyli kobieta, jest swego rodzaju ozdobnikiem ze ściśle określonym, doskonale znanym dla widza schematem działania. Interakcja romansu z główną intrygą kryminalną odbywa się poprzez interface, zespół reguł wspólnych dla całego gatunku, zestandaryzowanych zdarzeń i reakcji bohaterów. Jeśli zajdzie coś nietypowego, biedny widz się pogubi.

Zapewne, Drogi Czytelniku, znasz ze szkoły taki szlachetny bardzo gatunek jak epopeja. To taki utwór literacki na przykład, który przedstawia świat w momencie przemiany. Epopeją jest na przykład „Wojna i pokój”, zalicza się tu „Pan Tadeusz”. W literaturze rozrywkowej miewamy namiastki epopei, a biorąc się systematycznie do sprawy, wersje mocno uproszczone. Owszem epopeją trąci trylogia Tolkiena, lecz gdy wspomnimy na fakt, że epopeja powinna mieć ambicje historiozoficzne, Historiozofia, to trudno nie dojść do wniosku nader ponurego: nie da się stworzyć wartościowej historiozofii, opisując świat całkowicie wymyślony.

Uczciwie mówiąc, uczciwa epopeja z tym właśnie zacięciem interpretowania dziejów w kulturze popularnej jest wykluczona. Z tej właśnie banalnej przyczyny, że literatura popularna przedstawia świat wymyślony, choćby nawet ktoś podał i czas, i miejsce, i próbował dbać o tak zwane realia, to w pewnym momencie wkroczy przerażony, że mu spadną zyski, czy producent, czy wydawca. Albowiem epopeja wymaga przynajmniej jeszcze „bohatera” zbiorowego, więc skoro bez romansu, ona, on, jakiś czarny charakter i oni, razem czterech uczestników intrygi: niebezpiecznie wiele, zwłaszcza, że odbiorca o istnieniu bohatera zbiorowego nie wie i może próbować zapamiętać te wszystkie gęby.

Tak naprawdę problem z epopeją jest gdzie indziej. W epopei zawsze następuje przewartościowanie wartości. Epopeja jest zawsze jakąś rewolucją, próbą odpowiedzenia sobie na trudne pytania. Tymczasem odbiorca potrzebuje otuchy, pewności, że wszystko jest w porządku, Chuck Norris kopnie kogo trzeba, gdzie trzeba. Widz chce się przekonać, że stoi po właściwej stronie i nie jego będą kopali. Nade wszystko odbiorca literatury popularnej potrzebuje poczucia bezpieczeństwa. A sytuacja, w której wszystko zostaje przewrócone do góry nogami, to nie jest to, co człowieka nastraja optymistycznie. Jeśli nie chcesz, by odbiorca, odebrawszy twe dzieło, poczuł się skacowany, to nie zadawaj mu pytań o to choćby, czy „być” czy „mieć”? Nie stawiaj go w takiej sytuacji, jak choćby ta, w której znalazł się Robinson Crusoe, grzebiący na swej skrzyni pełnej złota, kompletnie bezużytecznej i bezwartościowej na bezludnej wyspie. A w szczególności, nie groź, twórco, odbiorcy kopnięciem w... no tam, gdzie kopać nie wypada.

Współczesny bohater nie może być rewolucjonistą. Przyczyna jest banalna, rewolucja prawdziwa, nie udawana, choćby tylko prawdziwie wymyślona jest konfliktem wartości. Prawdziwi rewolucjoniści źle kończą, w prawdziwej rewolucji obrywają zawsze ludzi, którzy są niewinni, to znaczy działający zgodnie z wymogami systemu społecznego, i to właśnie poczytuje się im za zbrodnie. A epopeja wymaga jakiejś rewolucji, albowiem z jej samej zasady opisuje, jak diabli biorą jakieś wartości, czyli coś, co ludzie kochali i w co wierzyli, i ich miejsce zastępują inne albo pozostaje spalona ziemia.

Epopeja nie może być optymistyczna, nie może się „za bardzo” kończyć szczęśliwie. Kontakt z epopeją może zrodzić Bojaźń i Drżenie. W efekcie stracimy klienta naszych wytworów kulturalnych.

Ciągnąc konsekwentnie nasze rozumowanie, dojdziemy zapewne do tego, co widać na ekranie: świat rzeczywisty nie może grać w kulturze popularnej. Trzeba obracać się w światach wymyślonych.

Ze światem przedstawionym, który bywa wymyślony od początku do końca, jest pewien problem: zazwyczaj ciężko dobrze ów świat wymyślić. Ciężko, ponieważ „głowa mała”, dużo za mała, żeby pomieścić wszelkie możliwe interakcje. Dużo za mała, żeby wygenerować od samego początku istotne zasady, by wygenerować świat, w którym dzieją się rzeczy istotne. Owa głowa najczęściej nie ma pojęcia o rzeczywistych zależnościach, czy „zależnościach istotnych”, natomiast generując świat, zaczyna kierować się po prostu kompozycją. Oczywiście, o ile jest dość pojemna, by zasady tejże (czyli kompozycji) się w niej mieściły.

Elementem „świata przedstawionego” są reakcje występujących w nim podmiotów. Ot, taki drobny przykład. Jeśli sięgniemy do świata kryminałów, mamy zazwyczaj podział z grubsza czarno-biały. Są ci źli, często-gęsto, ku uciesze czytelnika tak przedstawione całe jakieś środowisko, na przykład arystokracja, na przykład naukowcy, na przykład artyści. Autorzy kryminałów często posługują się taką pseudo-demaskatorską metodą, przypisują nieistniejące cechy jakiejś społeczności i potem je obnażają. Problem w tym, że najczęściej nigdy nie oglądali przedstawicieli tych środowisk, które chcą skompromitować, że wszystkie wady i śmieszności są wytworem ich własnej wyobraźni. Mały problem, gdy zrobione to jest humorem, gdy czytelnik jest dość inteligentny, by nie brać tego wszystkiego poważnie. Wreszcie świat kryminału, twierdzę, jest światem statycznym, więc nie podlegającym przemianie. Zazwyczaj. Świat stałych wartości, w tym moralnych. A także świat w którym zło walczy z dobrem. Tak to się komponuje.

Omówmy sobie taki niezobowiązujący i mocno chybotliwy przykład. Czytelnik kryminałów, obserwując świat rzeczywisty, może dać się zaskoczyć. Można powiedzieć to inaczej, psu na budę zdaje się czytanie kryminału, gdy chcemy sobie wyrobić jakieś poglądy na rzeczywistość posługując się obrazem wziętym z utworu popularnego. Z pozoru wydaje się to oczywiste, z pozoru banał jak stąd (czyli z Wrocławia) do Krakowa. A jednak. Jest problem albowiem obserwator-eksperymentator nie dostrzega, że nie dostrzega. Obraz popularny, choć nieprawdziwy, jest dostatecznie sugestywnym, zaś to, co z nim zgrzyta, zbyt finezyjne, zbyt dyskusyjne, żeby dało się człowiekowi, który włosa na czworo nie dzieli i takie bzdety, jak Zamek Franza K z obrzydzeniem odkłada na półkę, dało się to uchwycić. Coś z życia, czyli opis pewnego eksperymentu. Obserwuję nie tylko ja, a może nawet przede wszystkim inni, a nie ja, ofensywę na moralizację na przykład prasy. Czyli, żeby golizny nie było. Otóż, jeśliś, człeku, nie za bardzo w ciemię bity, to zapewne dojdziesz do wniosku, że owi moralizatorzy liczą na to, że będą walczyć z nimi zwolennicy demoralizacji, czyli golizny. Jeśli, człeku, myślisz, że chodzi po prostu o to, żeby nie można było sobie pooglądać, toś, przepraszam bardzo, frajer, albowiem akcje polityczne są wykonywane w celu wywołania politycznych reakcji. Przecież nie o to chodzi, żeby coś zrobić, bo to nikłe profity wyborcze przynosi, ale chodzi o awanturę, najlepiej wielką awanturę, żeby furczało, żeby była demonstracja, żeby można było postawić barykadę, żeby linia frontu była wyraźna, ci swoi, ci wrogowie, tych trzeba napier... . No właśnie.

Zapewne pomysłodawcy moralizacji liczyli na wyraźną reakcję bardzo nam wygodnego wroga, bo zza wrażej kilkadziesiąt lat temu granicy, bo unio-europejskiego, obcego kulturowo. Zapewne zdawało się naszym politykom, że nie może być inaczej, żeby zło, którym oni są z definicji, nie walczyło z naszym dobrem.

Otóż owej walki domaga się kompozycja. Ona w świecie kryminału wymusiłaby już to knowania, już to spisek masoński, już to skryte trucicielstwo. Ale paskuda świata rzeczywistego jest taka, że w świecie rzeczywistym mało co się dzieje. W świecie rzeczywistym sprawy idą jak w powieści psychologicznej, albo w ogóle nie jak w jakiejkolwiek powieści, swoimi drogami. I cóż się stało? Wiele wskazuje na to, że Zło olało Dobro. Zadarło zadnią nogę, siknęło niespecjalnie obficie i wyniosło się do innych krain mniej literackich, gdzie te same pieniądze dadzą więcej z euro, euro, w jednostce tego samego czasu. Rezultatem owego zadarcia nogi jest to, że, paradoksalnie, zniknęło dobre czasopismo, na jego miejscu pojawiło się... no jakże by inaczej, lepsze, na pewno lepsze. Zaś kilkunastu mieszkańców literackiej krainy, zamiast płacić podatki od pobieranych zarobków, powędruje po zasiłki. Nie ma politycznej awantury, owszem, w kwestii moralizacji, całkowicie obok owej sprawy, zupełnie jej nie zauważając, awanturują się inni, tacy, co na tym awanturowaniu mogą zyskać. Tacy, którzy bynajmniej nie są łatwym zza wrażej granicy enplem. Zaś ci, zdawało by się, najbardziej zainteresowani, czyli unio-europejscy wydawcy wrażych nam kolorowych czasopism, zamiast wszcząć tak pożądaną awanturę, w trakcie której moglibyśmy wykazać ich cały anty-polonizm, po prostu dokonują transferu kapitału. Mało kto zauważy, że prawdziwym skutkiem operacji nie jest bynajmniej nawet zmniejszenie liczby golizny, ale, o wredoto świata, zamknięcie stosunkowo niskonakładowego specjalistycznego pisemka. W którym ni czorta, ani golizny, ani rui, czy porubstwa. Owo pisemko, będące elementem polityki ekspansji na rynek, w sytuacji negatywnej oceny dalszej możliwości ekspansji stanowiło najbardziej naturalną ofiarę całej akcji. Bo najmniej znaczące. Owa konsekwencja absolutnie nie nadaje się do osadzenia w świecie przedstawionym chyba dowolnego gatunku literatury pięknej.

W świecie rzeczywistym decydujące okazały się zupełnie nieczytelne w świecie beletrystycznym zależności arytmetyczne. No cóż, jest zasada, że ani w powieściach, ani w opowiadaniach, ani w innych tekstach, które czytywane są dla zrobienia sobie przyjemności, nie używamy liczb pisanych cyframi, a nie daj Panie Boże, jakiś wzorów. Tymczasem w świecie rzeczywistym obowiązuje czasami taka zasada, że kierownik nie może mieć do kierowania więcej niż (tu występuje liczebnik) jednostek organizacyjnych, że wobec tego, żeby nie zatrudniać bez sensu kierowników liczy się z przeproszeniem stosunek kosztów do zysków, a nawet bardziej skomplikowane wskaźniki, których bez wzoru zapisanego całkiem wbrew zasadom literatury pięknej zrozumieć nie sposób. Z tego wszystkiego czasami wychodzi, że gdy walnąć w czasopisma zawierające demoralistycznie (lub też, jeśli nie chcemy być zbyt słowo-tfurczo nastawieni, po prostu... interesujące) nastawione fragmenty anatomii, wówczas zamiast spodziewanej awantury o wolność artystycznej wypowiedzi, przepięknie reklamującej inicjatora walnięcia, zniknie jakieś pisemko, którego zadaniem było budowanie wizerunku wydawcy dźwiganie poziomu kultury technicznej kraju. I żeby nie było wątpliwości, to zdarzenie takie ma niewiele wspólnego z prostą kalkulacją, że skoro oni mi nie pozwalają zarabiać, to ja im nie będę dźwigał. To wyjaśnienie zostawmy ewentualnie dla prasy.

Na wszelki wypadek zastrzegę się, że pozorem jest, że to wystąpienie nie bardzo anty-PiS-owskie. Po prostu: politycy nader chętnie sięgają, bo muszą, po przeróżne populistyczne pomysły. Niestety, przy świadomości, że trudniejszą literaturę czytuje kilka procent ludności, pomijanie instrumentów populistycznych jest gwarancją wyborczej klapy. Całe przedstawione wyżej rozumowanie jest i mętne i chybotliwe, lecz jego sednem jest tylko to, że przy założeniu maksymalnej racjonalności i nieocenianiu cynizmu jako cynizmu, inicjatorom akcji coś się wymknęło spod kontroli, zaś powodem wypadku, jest spoglądanie na świat poprzez szybkę telewizorni. Że wygenerowała się intuicja świata filmowego, gdzie na skutek szczupłości planu zdjęciowego, brak miejsca na inne krainy i zaatakowany bronić się musi. Można oczywiście udowadniać, że takie postępowanie na przykład przed wyborami samorządowymi jest roztropne. Sęk w tym, że mając świadomość majstrowania przy delikatnej materii gospodarki, można było sięgnąć po tysiąc innych, bezpiecznych instrumentów, które dałyby ten sam cel. To, co się stało, to mniej więcej tak, jakby gajowy, żeby sprawdzić, czy strzelba działa, zamiast w starą konewkę, wypalił w kozę. No i co prawda mamy pewność, że gajowy sprawną fuzyję posiada, ale po mleko trzeba będzie chodzić do wsi...

Tenże przykład służy wszelako zobrazowaniu czegoś innego niż szkodliwości: daremności. Wynika ona bowiem z przekładania świata przedstawionego na rzeczywistość, która, jak się na początku rzekło, skomplikowaną bardzo bywa. Warto sobie uświadomić, że przykładamy do niej uparcie prawa rządzące już nawet nie kryminałami, lecz zwykłymi sensacyjniakami, a skutki (owych: znowu zaimek mi wyskoczył!) działań są tak odległe od oczekiwanych, że ich inicjatorzy nigdy się nie dowiedzą nawet, że zaistniały. Z tejże przyczyny można powiedzieć, że na edukację będących u władzy szans nie ma, do śmierci im będzie się zdawać, że dobrze i rozumnie (w sensie skuteczności wobec założonego w rozumowaniu cynizmu) postąpili.

Utwór popularny nie za bardzo toleruje bohatera zbiorowego. Jedną z przyczyn jest zapewne dramatyczna komplikacja świata wartości, jaki za sobą niesie koncepcja takiego nieco tajemniczego bytu. Bardzo dobrym bohaterem zbiorowym jest tłum. Tłum, jak sugerował Andrzej Drzewiński, na kartach powieści może na przykład zawyć. Samo wycie tłumu bardzo komercjalnym efektem jest. Lecz lepiej, by ów bohater był mocno pobocznym i nieistotnym w naszej opowieści. Wyobraźmy sobie bowiem, że tłum zawył coś powszechnie uznawanego za obraźliwe, pod adresem sędziego na boisku. Z doświadczenia wiem, że tłum zgromadzony na trybunach bardzo często, jeśli wyje, to właśnie treści, których trudno nie uznać za inwektywy. Otóż jeśli z tego zdarzenia uczynimy oś konfliktu, to rychło rozbijemy sobie twarz o fizykę, której każdy z nas doświadcza: mianowicie, na przykład nie można z tłumem wygrać. Tłum można rozpędzić, zmusić do panicznej ucieczki. Tyle. Lecz tłum rozpędzony... znika. Przestaje być tłumem, rozpada się na pojedynczych uczestników zajść. Tłum jest bytem znacznie bardziej tajemniczym i wrednym od upiora na przykład Luwru w sensie uchwycenia go w karby fabuły, bowiem powstaje i znika bez konsekwencji, w tym także moralnych.

A swoją drogą, nikomu do głowy nie przychodzi, by szarańczę oceniać w kategoriach moralnych. To zwyczajnie rodzaj klęski przyrodniczej. Tak jak przed szarańczą można próbować zabezpieczać zbiory za pomocą azotoksu, tak przed tłumem można się bronić za pomocą na przykład wysokich płotów. Tłumu nie da się ukarać, nie da się nagrodzić, zapytać o motywy działania, nie można wreszcie go na przykład wychowywać. Są ludzie, którzy twierdzą, że potrafią na przykład przemawiać do tłumów, ale z pewnych powodów, zazwyczaj jak choćby tego, że mówią, co tłum chce słyszeć, weryfikacja ich umiejętności jest bardzo utrudniona.

Kategoria bohatera zbiorowego jest jednak bardzo dobrym punktem wyjścia do rozwiązywania problemów w świecie rzeczywistym. Na przykład mamy „złodziei” w ogólności i, aby złodzieje się nie dostawali do miejsca, do którego zapewne dostać by się chcieli, zakłada się kraty w oknach. Inna kategoria „ulicznicy”, doprowadziła, miedzy innymi do powstania latarń, pod którymi, jak wiadomo, najciemniej, lecz jednak w sumie dość jasno, by w mordę zarobić dość rzadko, dostatecznie do tego, żeby ludzie nocami po miastach chodzili. Można powiedzieć, że dzięki rozpatrywaniu własności bohatera zbiorowego jesteśmy w stanie odnieść nad nim zwycięstwo. Wszelako jest ono diabelnie nie-literackie, bo polega na tym, że przedstawiciel naszego trudnego elementu świata przedstawionego w ogóle nie podejmuje najczęściej próby walki z nami. Postrzega nas, jako System, który go gnębi i któremu nie może się przeciwstawić, chyba że waląc cegłą w latarnię, dopóki wszelako tej nie powiesili na maszcie wysokości trzydziestu metrów i dorzucić się nie da.

Tak czy owak, bohater zbiorowy jest dla literatury ambitnej, to znaczy nieczytelnej, typu Franz Kafka, Żeromski. Wypada wypowiadać się z zachwytem, ale czytać się nie da inaczej jak pod przymusem.

Tak czy owak, ustalenie sobie istnienia tego typu bohatera prowadzi do wniosków, co się rzekło i wywiodło, tyleż samo skutecznych, co zaskakujących i niesmacznych. Na przykład niewątpliwie klasyfikowalna w ten sposób kategoria złodziei samochodów istnieje dzięki temu na przykład, że nasze samochody są budowane i zabezpieczane, że da się je ukraść stosunkowo niekłopotliwie. Stosunkowo banalne zabiegi, jak założenie kłódy na newralgiczne elementy konstrukcji, jak nietypowe prowadzenie przewodów alarmów samochodowych wystarczą, by podobnie jak latarnia na trzydziestu metrach, przeciętny wehikuł okazał się prawie nieosiągalny.

Rzecz można uogólnić do wniosku, że walka z Siłami Ciemności, czyli przestępczością wymaga bynajmniej nie zdeterminowanych detektywów, ale zorganizowania środowiska, gdzie dokonanie przestępstwa z technicznych przyczyn jest trudne ryzykowne i w końcu wyraźnie nieopłacalne. To technologia najskuteczniej zmienia obyczaje społeczeństwa, nie prawo, nie starania moralizatorów, czy demoralizatorów. Jeśli więc chcemy ograniczyć przestępczość na ten przykład, to musimy się zastanowić nad technologią, a nie awanturami prawników.

Można powiedzieć na odwrót, że na skutek tego, że skutecznie do literatury popularnej bohatera zbiorowego wprowadzić się nie da, to nie się w tej konwencji przedstawić i zanalizować lwiej części, ważnych i często dokuczliwych zjawisk społecznych. Nie da się wymyślić, operując światem przedstawionym literatury popularnej, rozwiązań dla świata rzeczywistego.

A tymczasem w dziedzinie kultury popularnej i możliwie najbardziej masowej jak polityka, oczywiście operuje się światem przedstawionym z tfurczości popularnej, z taniego akcyjniaka.

Można powiedzieć, że obecna wojna polityczna, podział na Polskę A i B odbywa się pomiędzy tymi, co wiedzą, że na podstawie nawet Joe Aleksa, który Wielkim Tłumaczem Był, nie można sobie wyrabiać poglądów na rzeczywistość, nawet na podstawie Agaty Christie, czy filmów Chucka Norrisa, oraz takimi, co wierzą, że dość finezyjnym kopniakiem, to nawet zegarek da się naprawić.

Owszem, coś w tym jest. Chciałem jednak zrobić jeden krok dalej. Jak mi się zdaje, masowy zwrot do kultury popularnej to pokłosie bardzo poprawnej politycznie w liberalnych, a więc tych czytających z udziałem bohatera zbiorowego, alienacji straszliwie przygnębiające książki Franza K poglądów na rolę rynku wobec kultury. To forsowanie myślenia o dziełach literackich jako o towarze, forsowanie pojęcia własności intelektualnej, wycofywanie się z państwowego mecenatu na instytucjami i kulturalnymi i oświatowymi i zostawianie ich samopas dało takie rezultaty. Zgodnie z prawem Kopernika towar gorszy wyparł z obiegu towar lepszy.

Tak wróciłem do owych poradników pisania. Nie jestem naiwny i nie wierzę w zmienianie świata na lepsze, zwłaszcza za pomocą wygłaszania kazań odwoływania się do wartości podstawowych i tak dalej. Daremne żale próżny trud, bezsilne złorzeczenia. Świat pójdzie swoją drogą. Wierszyk, który powinien wisieć nad drzwiami każdego polskiego domostwa. Ale szkoda zachodu, i tak mało kto zrozumie. Nie, burdel na tym świecie jest jego immanentną częścią. Zapewne gdyby nie ów burdel, nie byłoby szans na postęp. Trzeba się pogodzić. Także z tym, że skuteczne będą naiwne poradniki naiwnego pisania, żeby już tak całkiem bez sensu nie było, żeby było dwu bohaterów, wesoły i smutny i tak dalej. To wszystko jest prawda, jeśli będziesz tak pisał, Drogi Literacie, masz szansę w tym świecie i co więcej, większych wymagań raczej sobie nie stawiaj, bo te szanse stracisz. Tak!

Jest tylko jedna i prośba, i nauka: zrób sobie jaja na przykład, zrób coś, żeby czytelnik jednak zorientował się, że, Ty Pisarzu, nie tak na poważnie, ino dla jaj. Tak jak kiedyś łańcuch przez drogę przeciągano na wysokości szyi motocyklisty, nie na poważnie, żeby głowę urwało. Owszem wypadki się zdarzały, lecz to wszystko było dla jaj. Tak, trzeba pisać, żeby one te czytelniki nie wzięły sobie zbyt do serca, a może nawet zaczęły rozróżniać świat przedstawiony od rzeczywistości?

 


< 13 >