Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Kompem w krocze - One

 

 

Będąc pierdołą starą (polecam taki test: jeśli wymówisz ten zestaw szybko, wyraźnie i nie natężając się przesadnie – możesz jeszcze dwa piwa), co jakiś czas, kiedy nie chce mi się iść przed telewizor, gdzie jedna opcja grzmoci drugą, i nie chce mi się też już pisać, czytać i oglądać, co jakiś czas powiadam, na szczęście dla ludzkości, bo gdyby częściej, to by mniej miała Dębskiego, co jakiś czas... Co to ja...? Aha, co jakiś czas wpadam na pomysł, żeby pokazać swojemu kompowi „kto tu chu ju, kto ju chu”.

Myślę wtedy: „Może ty i masz, przeze mnie zresztą, nabyte 512 kilo RAM-u, może. A ja mam, też nie kradzione, 104 w pasie! I prawie tyleż kilo!”. Wtedy wchodzę, znacie to: „Start – Panel sterowania – Dodaj-usuń programy”. Nie potrafię powiedzieć, co mnie tak kusi w tym dodawaniu-odejmowaniu. Pewnie wydaje mi się, że jak odinstaluję coś niepotrzebnego, to nagle cały komp odzyska stary dobry wigor (a może go nigdy nie miał?), nie wiem. W każdym razie raz na cztery miesiące, jak już ustanie ból po poprzednim „sprzątaniu” kompa – daję w pałę i wywalam coś, co na pewno, NA PEWNO, nie jest mi do niczego potrzebne. Jakiś pfulg.det. Komu to i do czego?!

Mnie – nie.

Wywalam.

On się czepia życia pazurami: „Czy aby, kurna, na pewno, chcesz mnie wydyndolić ze swojego zakichanego kompa?”.

„TAK!”

Ze mną, chłopie, nie powalczysz. To ja mam Enter, i nie zawaham się go użyć!

Enter!

Jes-jes-jes! I nie takie jesjesjes bladawca-premiera, tylko moje YES!

I po nim.

I po dźwięku.

No i przez następny tydzień oglądam filmy brajlem.

Niby – co to za różnica? Mój angielski i tak mi nie pozwala oglądać filmy bez napisów, chyba że filmy rosyjskie, a napisy, przecież, zostają! No to o co chodzi?

No, jednak dźwiękowcy amerykańscy dokładają trochę pary do filmów, u nich to nie dość, że jak aktor mówi, to się zgadza to, co mówi, z tym jak mówi, czego u nas najwięksi komedianci nie potrafią, z Krysią Jandą na czele, ale jeszcze są soczyste wejścia pocisku w ciało, krwiste „pflak!”, gdy jelita wypadają na asfalt, ładne wizgi opon, mózgowych też, a ja – jak ten głuchy. Z napisami.

Po tygodniu jakoś tam odtwarzam te kodeki i na kilka miesięcy mam spokój. Potem coś mnie nachodzi, taki dzień, kiedy to ani pisać, ani czytać, tylko sprzątać...

I przez dwa dni odzyskuję nagrywarkę, albo pocztę, albo kolory...

A przecież...

Przecież kiedyś ja, i cały świat, pisaliśmy bez kompów. Czy wyobrażacie sobie, że zaczynałem od Consula mechanicznego? (To jest-była marka czeskiej maszyny do pisania). Że potem zapisałem się w odpowiedniej kolejce, nie wiem czy nie z kwitem z wydawnictwa („On JEST autorem!”) i czekałem półtora roku na polską maszynę Zelmer, a dostałem taką z wałkiem metr pięćdziesiąt, co jak się przesuwał wałek, to się wywracała...? Ale fajnie było! Ile razy ta franca mi wywaliła kubek z herbatą! A dwa razy nawet piwo!

I potem nastąpiła epoka komp...

Nie. Jeszcze nie.

Potem za jakiś cudowny honorar kupiłem maszynę do pisania elektryczną. Oczywiście, zaraz po nabyciu tego włoskiego cuda, okazało się, że już idzie nowa generacja maszyn. Elektronicznych! Z buforem na jedną kartkę! Matko Boska! Com ja się napluł, żeby sobie w brodę trafić!

No nic, szyłem sobie na tym włoskim... jak to się nazywało...? Nieważne. Krótko z nią współpracowałem, już się pojawiły komputery.

Pojechałem ze swoją maszyną... Olivetti! Przypomniała mi żona Ewa. Tak, Olivetti... Pojechałem z nią do komisu technicznego.

– Mam tu ekstra maszynę elektryczną i to do pisania, polskie czcionki włożone, świetnie pisze...

A mruk do mnie:

– Proszę pana, to już niemodne, już nie chodzi...

– To co? Nie chce pan?

– Mogę chcieć, ale jest tak: Albo za dwa miliony siedemset, albo jak pańska cena, to za każdy miesiąc – dziesięć procent pobieram.

– Trzy i pół miliona.

– Na pewno tyle nie dadzą, ale skoro pan chce?

– Chcę.

– Dobra.

Minęły trzy dni. On dzwoni.

– Proszę przyjechać po pieniądze.

Ja... ja... ja pier...

Pojechałem. On, ponury, odlicza mi trzy i pół miliona złotych. Zgarnąłem do kieszeni sałatę i – nie wytrzymałem i szyderczo:

– A mówił pan, że nikt nie kupi?!

– A czy ja powiedziałem, że kupił?

– ???...

– Zajebali mi ją, panie. Tu, z półki, skurwysyny, zajebali!

 

W następnym odcinku EuGeniusz Dębski kupi se kompa...

Czego i Wam życzę.

 


< 14 >