Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 17>|>

Szlakiem wulkanów

 

 

Człowiek dysponuje dobrym wzrokiem, a przestrzeń kosmiczna jest raczej pustawa, więc możemy zajrzeć w niebo na odległość miliardów lat świetlnych. Natomiast skała jest dla nas przeszkodą tak trudną do pokonania, że wciąż bardzo niewiele wiemy o świecie, rozciągającym się tuż pod naszymi stopami. Jednym z przejawów procesów, zachodzących w głębi Ziemi, jest wulkanizm – zespół zjawisk fascynujący i zarazem przerażający ludzi od najdawniejszych czasów. Etna była dla starożytnych piekielną kuźnią, w której Wulkan kuł pioruny dla Jupitera, a w średniowieczu czynne kratery uważano za okna do piekielnych czeluści. Dziś wiemy trochę więcej, ale wciąż daleko do wyjaśnienia wielu podstawowych kwestii.

Dlaczego wulkan wybucha – nawet na to pytanie nie potrafimy odpowiedzieć bez wątpliwości. Nie sprawdziła się niegdysiejsza teoria, że Ziemia jest jak przegrzany kocioł, a erupcje wulkaniczne to po prostu działanie zaworów bezpieczeństwa. Ziemski glob stanowi układ znajdujący się w równowadze, oczywiście bardzo dynamicznej i wciąż od nowa kształtowanej, ale z pewnością nie można go porównać do ciśnieniowej bomby, otoczonej szczelnym pancerzem. Obecnie przypuszcza się, że wszystkiemu winne są gazy, takie jak tlenki węgla, dwutlenek siarki, siarkowodór i woda (która w wysokich temperaturach też jest gazem). Magma, czyli stopiona skała, w niektórych obszarach płaszcza wypychana jest w kierunku powierzchni, więc znajduje się pod coraz mniejszym ciśnieniem, a także oziębia się i częściowo krystalizuje. Oba te czynniki powodują, że gwałtownie uwalniają się dotychczas rozpuszczone w niej gazy, a efekt takiego procesu łatwo można sobie wyobrazić – jest podobny do otwarcia energicznie wstrząśniętej butelki szampana, z tą różnicą, że zamiast alkoholowego deszczyku mamy fontannę lawy.

No właśnie – dlaczego jeden wulkan wyrzuca tylko popiół, drugi błoto, a trzeci wypuszcza rzeki lawy? Na to pytanie także nie potrafimy rzetelnie odpowiedzieć, wiemy tylko, że są wulkany typu Strombolego (permanentna erupcja gazowa, wypływy lawy co kilkanaście lat), hawajskiego (bardzo obfite, częste wypływy rzadkiej lawy) oraz typu Vulcano (wulkan pozostaje uśpiony przez kilkaset lat, za to jak już wybuchnie, to zapaskudzi bliższą i dalszą okolicę popiołem, pyłem i żużlem, lecz wypływ gęstej lawy będzie stosunkowo powolny). Odmianą tego ostatniego rodzaju są wulkany błotne, które mogą zatopić i zaklajstrować spore miasto w ciągu niewielu minut. Istnieją oczywiście wulkany typu mieszanego albo zmieniające klasyfikację podczas kolejnej erupcji. Przypuszczalnie decydujący jest rodzaj lokalnie dopływającej magmy, czyli jej gęstość, temperatura i ilość oraz rodzaj rozpuszczonych substancji lotnych, a także lokalizacja wulkanu na płytach litosfery.

Jeśli magma jest rzadka i zawiera dużo rozpuszczonych gazów, może uwalniać je cyklicznie jak Stromboli, a dopiero przy zaczopowaniu kominów dochodzi do większej erupcji. W przypadku gęstej, kleistej magmy wszystkie kanały zostają zamknięte, a obszerny krater zatkany jest potężnym kamiennym korkiem. Gdy ciśnienie w podziemnych komorach osiągnie wartość krytyczną, rozwala połowę góry w gigantycznej eksplozji, a rozpuszczone w magmie gazy rozprężają się tak nagle, że rozpylają ją na dym (drobne cząstki) i popiół (trochę większe). Wtedy wulkan dymi na pół nieba, a do tego leje deszcz, bo w wyższych warstwach atmosfery skrapla się para wodna, wyrzucona w wnętrza Ziemi. Często wytwarzają się takie różnice potencjałów, że w chmurze popiołów pojawiają się błyskawice. Jeśli w górotworze znajdują się dodatkowo wody podskórne, albo okolicę pokrywa lodowiec, jak to się zdarza na Islandii, tworzą się rzeki błota, spływające jeszcze przed potokami lawy. Dla okolicznych mieszkańców zwykle lawiny błotne są groźniejsze niż powolne rzeki lawy.

Wulkany typu hawajskiego, z których obficie wypływa rzadka, zasadowa lawa, zwykle zlokalizowane są w regionach oceanicznych ryftów, czyli obszarach rozchodzenia się płyt litosfery. Paradoksalnie same Hawaje, od których wzięła się nazwa, nie leżą na ryfcie, ale aktywna jest tam formacja typu „hot spot” – co pewien czas z głębi płaszcza unosi się olbrzymia „kropla” magmy, która przebija dno oceanu i formuje kolejną wyspę. Położenie tego „gorącego punktu” jest stałe, natomiast płyta litosferyczna przesuwa się na północny zachód, unosząc ze sobą wyspy z wygasającymi wulkanami. Obecnie sejsmicznie aktywna jest tylko południowo-wschodnia Big Hawaii, natomiast na dnie morskim formuje się już kolejna wyspa, która wyłoni się z fal za milion lat.

W półpłynnych głębszych warstwach Ziemi, po których płyty litosferyczne pływają jak kry po morzu, aktywne są prądy konwekcyjne, i właśnie one są przyczyną pękania dna oceanów. Jak spojrzycie na mapę Atlantyku z dokładnym zapisem głębokości, dostrzeżecie gigantyczne pęknięcie, ciągnące się od okolic południa Afryki aż po Islandię. Podobnie jak dno Atlantyku wyglądałaby zapewne płyta z plastycznego szkliwa, nadłamana w środku i rozciągana – powstałoby nierówne pęknięcie, a brzegi byłyby połączone poprzecznymi do niego, ciągnącymi się włóknami materii. Ciastowata magma wypychana jest przez wytworzone szczeliny, a po oziębieniu formuje podmorski łańcuch górski, tzw. grzbiet śródoceaniczny. Echa podmorskich erupcji nawet nie dochodzą do powierzchni wody, odległej o kilka kilometrów. Inaczej jest w miejscach, gdzie wulkaniczne góry wyłaniają się z głębiny, np. takim wzniesieniem jest Islandia. W tym regionie mają miejsce te same zjawiska, co na morskim dnie: ziemia rozstępuje się, rozciągana potężnymi prądami w płaszczu, i te prądy także wynoszą płynną magmę. Na Islandii skały nieraz pękają w równej linii mierzącej kilkanaście kilometrów i gigantyczny wylew następuje na całej długości.

Inna jest przyczyna aktywności wulkanicznej w obszarach uskoków, gdzie płyta litosfery zagłębia się pod płytę kontynentalną, np. w Kalifornii lub w Chile. W tych rejonach wulkany usytuowane są szeregami w miejscach, w których płyta wbiła się już na głębokość przynajmniej 100 kilometrów pod ląd. Nie możemy obejrzeć, co się tam dzieje, ale przypuszczalnie napór litosferycznej płyty wypycha do góry masy magmy, które szukają ujścia i torują sobie drogę na powierzchnię. Przy tym opadająca krawędź płyty topnieje, uwalniają się z niej gazy i para wodna, a „musująca” magma przepycha się ku górze.

Krajobraz wulkaniczny to nie tylko czynne lub drzemiące wulkany. Tzw. fumarole są źródłami gazów, wydobywających się na powierzchnię i zawierających tlenki węgla, tlenki siarki lub samą siarkę, a także parę wodną. Gazy wydzielają się z krzepnącej lawy, a woda może niezależnie dopływać do sejsmicznego obszaru i dopiero tam ulegać odparowaniu. Zupełnie nieziemski jest krajobraz żółtych, pokrytych siarką równin i wzgórz, pozbawionych wszelkiego życia, z kopcami dymiących fumaroli, jeziorkami gotującego się błota i gejzerami, regularnie wzbierającymi krystalicznie czystą wodą. Inny charakter mają ciągnące się aż po horyzont rumowiska zastygłej lawy albo czarno-czerwono-żółte stożki pasożytnicze, wyrastające na zboczach właściwego wulkanu. Taki krajobraz można ujrzeć m.in. na Sycylii (Etna), a także na wyspie Lanzarotte, należącej do archipelagu Wysp Kanaryjskich, na której kręcono fragmenty plenerowe do „Gwiezdnych wojen”.

Dlaczego ludzie zamieszkują tak niebezpieczne okolice? Po pierwsze: bo tam mieszkali ich rodzice i dziadowie, a człowiek bardzo przywiązuje się do miejsca, w którym się urodził i wychował. Po drugie: popioły wulkaniczne należą do najżyźniejszych gleb na świecie, a to ze względu na bogactwo soli mineralnych. Po trzecie: nie taki straszny diabeł, jak go malują, bo od wybuchów wulkanów w okresie ostatnich 500 lat zginęło tyle osób, ile obecnie żegna się z życiem na drogach w ciągu zaledwie pół roku. Zachęcony taką statystyką, a także – a właściwie przede wszystkim – zauroczony niesamowitością tego świata równoległego, udałem się w podróż szlakiem pobliskich wulkanów, aby samemu wszystko obejrzeć, sprawdzić i opisać.

Okazuje się, że wspaniała kraina wulkaniczna leży zaledwie 1200 km od granic Polski, czyli tylko dwa razy dalej niż jest ze Szczecina do Lublina. Są to Wyspy Liparyjskie, odległe o godzinę jazdy wodolotem od północnych wybrzeży Sycylii, a z Warszawy na Sycylię można się dostać pociągiem w ciągu niecałych dwóch dni. Ciekawe, że wulkany należące do całkowicie odmiennych typów znajdują się w tej krainie w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów. Jeden to Vulcano, przyczajony, dyszący siarką i syczący parą, spowijający wonią siarkowodoru i tlenków siarki całą wyspę i okolice. Trwa w tymczasowym uśpieniu, aby za kilka lub kilkaset lat rozsadzić ten spłachetek skalistej ziemi i zadymić połowę Sycylii. Sąsiednia wyspa to potężny stożek Stromboli, czubek olbrzymiej góry, wyrastający z morza na wysokość jednego kilometra. Tam trwa permanentna erupcja gazowa – z siedmiu kraterów, na zmianę, co kilkanaście minut tryska słup rozżarzonych gazów, kamieni i dymu. Ukształtowanie góry jest takie, że można ścieżką wejść nieco wyżej niż poziom kraterów i na odległość ok. 250 metrów od ich wylotów. Gwarantuję niezapomniane widoki i przeżycia. Najwytrwalsi, a właściwie tylko tacy tam docierają, mogą zabrać koc lub śpiwór, aby pozostać na szczycie do następnego ranka, podziwiając nocne fajerwerki ognia.

Będąc przejazdem na Sycylii nie sposób pominąć Etny, chociaż muszę przyznać, że robi ona mniejsze wrażenie niż Vulcano i Stromboli. Przyczyn jest kilka. Etna jest dobrze zagospodarowana, a więc jej zwiedzanie jest silnie skomercjalizowane. Najpierw pod szczyt do Refugio Sapienza wjeżdża się rejsowym autobusem, który wyrusza z Katanii. Potem korzysta się z kolejki linowej, a wreszcie jeepem można dostać się niemal na sam szczyt. A więc do tego miejsca mogą być dowiezione także osoby nie mogące chodzić, natomiast dalej i tak iść nie wolno, bo zbliżanie się do krawędzi krateru jest zabronione od kiedy wybuch gazów zabił kilkanaście osób (wypadek zdarzył się w latach siedemdziesiątych XX wieku). Jest zwykle chłodno, wilgotno i mglisto, bo szczyt znajduje się na wysokości ponad 3 tys. metrów n.p.m. i najczęściej tonie w chmurach. Masyw Etny to spory obszar o średnicy ok. 30 km, więc jest to góra płaska, o niewielkim kącie nachylenia. Można objechać ów teren kolejką, ale odradzam, bo widoki są raczej nieciekawe, z wyjątkiem jednego świeżego pola lawowego.

W drodze powrotnej do kraju można zwiedzić Wezuwiusz, który jest w wielu aspektach podobny do Vulcano. Natomiast jakby ktoś miał chęć wybrać się nieco dalej, pozostając jednak w Europie, polecam Wyspy Kanaryjskie i Islandię, niezwykle interesujące tereny sejsmiczne. Jednak nie ma tam łatwo dostępnych, czynnych wulkanów, które można byłoby podziwiać w trakcie gazowych erupcji, są za to do obejrzenia liczne formacje lawowe, pozostałe po niedawnej aktywności, a także obiekty typu fumaroli i gejzerów.

Wulkanizm należy do najbardziej pierwotnych, najdawniejszych zjawisk, występujących na Ziemi. Warto tak zaplanować urlop, żeby nieco zboczyć z utartych szlaków i zobaczyć, jak wyglądała nasza planeta przed narodzeniem życia.

Na marginesie tych rozważań chciałbym zastanowić się nad pojęciami „swojskość” i „obcość”. Człowiek to dziwne stworzenie, bo wytrwale dąży do egzotycznej i ekscytującej obcości (zwłaszcza my, fantaści), lecz po jej posmakowaniu natychmiast zaczyna szukać swojskich elementów, i – paradoksalnie – odczuwa ulgę w chwili ich odnalezienia. Dokładnie tego samego doświadczyłem na własnej skórze. Do księżycowej krainy wulkanów wybrałem się właśnie dla jej inności, po to, aby zanurzyć się w trochę upiornym świecie równoległym. Było rzeczywiście niesamowicie, ludzie, którzy dotarli w tamte okolice też okazali się jacyś inni, jakby nie z tej bajki. Ale... żona pierwszego napotkanego sklepikarza to Alina, fajna dziewczyna spod Poznania. Weronika z Warszawy pracuje w pobliskim barze, a Franio z podkrakowskiej wsi robi za recepcjonistę w hotelu. Tych ludzi spotkałem – nie do wiary! – na wysepce Stromboli, w osiedlu liczącym ok. 400 mieszkańców, gdzie nie ma samochodów (bo nie ma ulic), na końcu świata, gdzie czarny wulkan górujący nad wszystkim każdemu mówi dobranoc. W ten sposób piekielnej górze ubyło nieco egzotyki, ale – nie da się ukryć – poczułem się raźniej.

Następnego dnia byłem już na innej wyspie. Wspiąłem się na żużlowy kopiec Vulcano, przelazłem przez fumarole i solfatary, zatykając nos przebiłem się przez opary tlenków siarki, i wreszcie dotarłem w pobliże dna krateru, który był płaskim jeziorkiem zastygłej lawy. Znalazłem miejsce wolne od waporów i wydobyłem kamerę, aby uwiecznić to najdziksze bezludzie, zacząłem kadrowanie i... zastygłem w pół ruchu. Zgadnijcie, co zobaczyłem na powierzchni lawowego korka, kapslującego krater? Otóż z bomb wulkanicznych został tam ułożony sporych rozmiarów, bo na kilka dobrych metrów, następujący wiekopomny napis: „I love Kate. John”. Tam, w dziewiczym terenie, w sanktuarium świata równoległego! Taka mać tego Dżona!

Gdy skończył mi się repertuar, otarłem pot z czoła i roześmiałem się, że aż fumarole spuściły z tonu. Cóż, zrobię zdjęcie tego kuriozum. Czy aby kuriozum? Kiedyś Konrad Fijałkowski, autor sf, napisał opowiadanie „Wróble galaktyki”, w którym opisuje ludzi jako formę życia tak w Galaktyce powszechną, że aż mało interesującą dla wyżej rozwiniętych ras. Nie jest więc wykluczone, że za kilkanaście lat jakiś ziemski selenonauta, który zapuści się do krateru po drugiej stronie Księżyca, zobaczy na jego dnie kolorowe graffiti o jakiejś uniwersalnej treści, będące kosmicznym synonimem grzecznościowego zwrotu fuck yourself. Albo na marsjańskim odpowiedniku Stonehege odkryjemy wydłubany laserem napis "Kocham Kaśkę. Jasio". To będzie zagadka dla NASA!

Na dnie krateru, gdzie diabeł wygląda zza każdego kamienia, czułem się jak u siebie w domu.

 


< 17 >