Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 23>|>

Odkupienie

 

 

komentują: Kiwaczek i Bebe

 

 

Jesteśmy Grzechem. Szlam i pomyje płyną cuchnącą strugą przez nasze żyły, a kula robactwa pulsuje w nas niczym drugie serce. Bóg okaleczając takim piętnem swoje dzieci, dał im przez to zadanie, wieczną misję stanowiącą cel całego życia. Musimy walczyć, ciąć głęboko, a ból zmotywuje nas do dalszego działania. Niczym średniowieczni asceci powinniśmy wdziać włosiennice, spać na tłuczonym szkle, a w rany wcierać sól i popiół. Śmierć ciała za jego winy. Jesteśmy Grzechem...

Brud mojej egzystencji czułem już od dawna. Może dlatego, że byłem bardziej wrażliwy od innych, a może powodem był mój brak odporności na pokusy. Nie wiem. Nie mnie, ani nikomu z żyjących to oceniać. Z dnia na dzień czułem, jak Zło krystalizuje się i ścina na powierzchni mojej skóry niczym stary pot. Prowadzony jego smrodem, brnąłem coraz głębiej w lepką i czarną otchłań. Tak, byłem Grzechem. Właśnie dlatego tu się znalazłem. Zamknięto mnie w więzieniu z betonu i krępujących ciało pasów, a umysł zamrożono w bryle chemicznej apatii...

W tych mrocznych dniach dużo się modliłem. Nie były to jednak infantylne litanie wznoszone codziennie przez motłoch hipokrytów w stronę nieba. Moje pacierze były niczym ciernie wbijane w oczy, dławiłem się nimi, próbowałem je desperacko przełknąć, a potem wymiotowałem. Jednakże pomimo mojego bólu i poświęcenia, Bóg ani razu nie przemówił do mnie zza woalu świata. Z dnia na dzień zamykała się nade mną kopuła narkotycznego otępienia zamieniająca mnie w wypchaną mięsem lalkę. Moja podziurawiona zastrzykami Dusza więdła, a każdy następny dzień odcinał ją od Boskiej Pępowiny....

Chwała Panu, chwała Królowi Świata! Chociaż przenikała mnie rozpacz, dobrze wiedziałem, kim byłem. Byłem Hiobem. I tak jak Hiobowi wszystko zostało mi zadośćuczynione. Chwała!

I pewnej nocy Kurtyna sie rozsunęła. Ujrzałem falujące morze srebrzystej mgły, a po nim płynął biały kokon światła jaśniejący w otaczającej go ciemności. Majestatycznie zsunął się z eterycznego wodospadu i zawisł w mroku przede mną jak najwspanialszy ze wszystkich lampionów. Niczym kwiat rozsuwający swoje płatki rozłożył się na cztery części, ukazując moim oczom Postać. Pomimo, że osłaniał ją cień, poznałem od razu, kim jest. Nieraz w swoich snach i fantazjach widziałem tę wychudłą, brodatą twarz otoczoną strąkami czarnych, splątanych włosów i smutne oczy, w których tliły się okruchy Absolutu...

Panie....

Cud. To był Cud. Niespodziewanie ogarnęło mnie dziwne uczucie wzbierające czułością nadchodzącego snu. Co noc prosiłem go, aby zmiażdżył moje usta swoim Imieniem i spopielił płuca modlitwą, a teraz....Teraz przyszedł mnie zbawić.

Nagle jakiś twardy kształt wcisnął mi się w rękę. Spojrzałem w dół i zobaczyłem sztylet zrobiony z jakiegoś przezroczystego materiału.

– Panie, czy Twoje cierpienie mnie zbawi?

– Tak – odpowiedział głosem, który zakrzywiał przestrzeń, skręcając ją w nieskończone spirale, po czym zrzucił z siebie białe szaty.

 

Przenośnia z głosem – po pierwsze mamy wrażenie, że już to gdzieś czytaliśmy. Po drugie bełkotliwa.

 

Moim oczom ukazało się chude, zmaltretowane ciało o niemalże przezroczystej skórze, spod której wyzierało jego obleśne w swojej doczesności wnętrze.

Łzy napłynęły mi do oczu. Ach, Mistrzu...jakże się dałeś upokorzyć dla naszego zbawienia! Absolut pozwoliłeś zamknąć w worku z ciała i kości...Panie, twoje cierpienie mnie zbawi...

Uniosłem w górę sztylet i z całą dostępną mi siłą wbiłem mu go w bok. Gdzieś w oddali ciemność zagrzmiała z aprobatą. Wyrwałem broń z rany, ciągnąc w górę gęstą, purpurową wstegę krwi, po czym zadałem kolejny cios wymierzony tym razem w serce. Coś chrupnęło i po mojej dłoni aż do łokcia spłynęła parząca fala gorąca. Bolało, ale wytrzymałem to – On w końcu zniósł o wiele więcej. Kiedy spojrzałem mu w twarz, jego oczy były już tylko pustymi, szklistymi kulkami. Wyrzuciłem sztylet, a święte ciało Pana ułożyłem na ziemi. Piękna relikwia!

Uklęknąłem pokornie obok, aby dokończyć rytuał. Euforia, radość, ulga – to właśnie czułem. Przeżegnałem się, podniosłem z czcią do góry jego wiotką rękę i pocałowałem delikatnie opuszki jej palców. Ach, pachniały świeżym, rumianym chlebem! To, co dalej się działo, pamiętam jak przez mgłę, tak jakby energia wyzwolona przy tym sakramencie wyrzuciła mój umysł gdzieś daleko ku gwiazdom. Widziałem z pewnej odległości moją pochyloną postać z lubością jedzącą ciało Pana. Jednocześnie czułem, jak każde połykane przez mnie włókienko czy naczynie krwionośne rozpływa się w moich ustach w najsłodszą ambrozję.....

I wtedy...Olśnienie...niczym wybuch tysięcy światów....

Jesteście grzechem.

 

Wstęp spełnia przynajmniej jedną zasadę – mniej więcej można się rozeznać, o co chodzi. Czytelnik już wie, że ma do czynienia z nawiedzonym psychopatą, który najwyraźniej zasłużenie trafił do szpitala psychiatrycznego. Z drugiej strony (zawsze jest druga strona medalu) wstęp może zniechęcić do lektury osoby wrażliwe. Dalej jest już jednak zdecydowanie gorzej...

 

– Wiesz co? Mam czasami takie dni, kiedy jestem skłonny uwierzyć, że Bóg istnieje. Więcej, mogę wtedy nawet przyznać, że całkiem fajny z niego koleś. Ale potem przychodzi takie...

Usytuowane na trzecim piętrze okno nagle się otwarło i czyjeś niewidzialne ręce wyrzuciły przez niego zwłoki zawinięte do połowy w zakrwawione prześcieradło. Przy zderzeniu z ziemią mlasnęły nieprzyjemnie.

– ...wystarczy jednak takie coś i przestaję żałować, że nie posłałem dzieci do bierzmowania – dokończył dowódca oddziału antyterrorystycznego, Radosław Warczak, wyrzucając za siebie papierosa.

 

Bo tu właśnie zaczyna się festiwal zdarzeń niewiarygodnych. Możemy co prawda przyjąć, że dalej siedzimy w głowie wariata, lecz – jak się domyślam – intencje autora były odmienne. I co my tu mamy na wejście? Szef grupy antyterrorystycznej podczas akcji ucina sobie pogawędkę. Porusza w niej tematy zgoła fundamentalne i nie przerywa nawet na chwilę, nawet gdy z okna budynku wylatuje martwy osobnik. Nie mrugnie nawet okiem, ot, jest zapewne do tego przyzwyczajony. Ale dlaczego nie wydaje podwładnym polecenia przyniesienia ciała czy chociażby sprawdzenia, czy wyrzucona osoba żyje jeszcze? Skąd też autor, a za nim uczestnicy akcji, wiedzą od razu, że przez okno wylatują zwłoki? W takich sytuacjach zakłada się wszystkie możliwości, także to, że wyrzucić można osobę jeszcze żyjącą. Ale idźmy dalej.

 

– A wiesz ty co? W takich dniach jak ten, jestem w stanie nawet się z tobą zgodzić – powiedział Michał Kier, drapiąc się po brodzie – A tak póki jeszcze twoi chłopcy nikogo nie zatłukli, opowiedz mi coś więcej o tej sprawie.

– No widzisz...wszystko wygląda tak: ten oto wesoły przybytek – mówiąc to, wskazał na stojący nieopodal, oświetlony anemiczną łuną policyjnych reflektorów szpital psychiatryczny pod wezwaniem Jana Chrzciciela – to raczej miejsce nieco odcięte od świata i dość eeee... kameralne. Tylko trzy piętra, mało sal, mało budżetu, hehe, lekarze mieszkają z rodzinami w domkach tuż obok. Wszystko kisi się tu we własnym sosie. Rozumiesz? Jedynym ich łącznikiem z normalnym światem jest facet, który przywozi im dostawy leków dla tutejszych milusińskich. Wyobraź sobie, że ów człowiek dzwoni do nas dzień temu. Jąka się, sepleni, płacze i bełkocze coś o tym, że psychole wymordowali wszystkich, że jakieś cuda, dziwy... Sprawdziliśmy kwatery lekarzy i oprócz śladów krwi, niczego nie znaleźliśmy. Tymczasem wariaci zabarykadowali się w szpitalu i zaczęli wyrzucać ciała swoich opiekunów przez okno – właśnie przed chwilą widziałeś trzecie z kolei.

 

Sytuacji nie z tej ziemi ciąg dalszy. Trzypiętrowy szpital psychiatryczny to jest coś wielkiego. Oddział psychosomatyczny w moim powiecie to malutki, dwupiętrowy budyneczek, w którym pacjentów jest zatrzęsienie, a personelu też nie brakuje. Co też dopiero musi się dziać w budynku dwa razy większym? To raz. Nie potrafię też sobie wyobrazić szpitala tak zamkniętego na świat. Jedyny kontakt ze światem to dostawca leków, mówi nam autor. A my na to – bzdura. A kto im przywozi jedzenie? Kto zabiera do prania bieliznę szpitalną? Kto konserwuje instalacje? Dlaczego rodziny lekarzy nie mają swojego życia? Dlaczego dzieci lekarzy nie chodzą do szkół, przedszkoli? Dlaczego nie ma systemów alarmowych powiadamiających policję czy straż pożarną o wypadkach w budynku. To dwa. Będzie tego więcej...

 

– Czubki przejęły kontrolę nad szpitalem?

– Nie inaczej

– Myślisz, że ci lekarze jeszcze żyją?

– Mam być brutalnie szczery?

– Tak jak tylko potrafisz, Misiek

– Nie – Warczak wyszczerzył zaszpachlowane żółto-szarą, niktynową zaprawą zęby.

– To po co wam negocjator? Macie broń, macie amunicję, macie do kogo strzelać...

– Dobra, dobra, cwaniaczku. Nowe procedury też mamy.

– Unia?

– Teraz już Polska

– O kurwa...

– Nie inaczej.

 

Najpierw „Misiek”, a potem „o kurwa”. Jeśli ten dialog ma wyglądać jak autentyczna rozmowa panów związanych ze służbami antyterrorystycznymi, to powinien być usiany przekleństwami. Albo z nich rezygnujemy, żeby czytelnik nie dostał wstrętu do autora lub też spazmów ze śmiechu.

Poza tym cztery ostatnie kwestie powyższego fragmentu pozostają dla nas (jako czytelników) całkowitą niewiadomą. Absolutnie nie pojmujemy, o co chodzi. Zgadujemy, że to jakieś podteksty polityczne. Całkowicie niejasne. Pozostają dokładnie tak samo niejasne po lekturze ciągu dalszego.

 

Kier jeszcze raz poskrobał się po chropowatym od kilkudniowego zarostu podbródku i spojrzał na szpital. Jak na peryferyjne położenie wyglądał dość przyzwoicie – nie nosił już prawie pamiątek po poprzednim ustroju politycznym, plastikowych okien – pomimo kilkudniowego zaniedbania – nie pokrył jeszcze kurz, pozbawione większych pęknieć ściany mile koiły wzrok pastelową barwą świeżo nałożonej farby.

 

Powyższe zdanie, jest wspaniałym przykładem na to, jak nie należy konstruować opisów. Wielowarstwowa konstrukcja gmatwa przesłanie. Po pierwszym przeczytaniu zastanowiliśmy się głęboko, dlaczego plastikowe okna są pamiątkami po poprzednim ustroju.

 

Za dnia taki widok musiał budzić same pozytywne uczucia i dawać nadzieję na wyzdrowienie umęczonym umysłom pacjentów. W  nocy jednak sprawa miała się trochę inaczej. Mrok i światła policyjnych reflektorów zmieniały nie do poznania wizerunek szpitala. Gdzieś ulatywała cała sielskość, jaką z tego miejsca dało się wykrzesać kasie państwa i różnym fundacjom. Cienie pod dyktando reflektorów, gwiazd i latarek kładły się na pionowej powierzchni budynku, upodobniając go do jakiegoś starożytnego monumentu, zimnego i zwartego. Kierowi widok ten kojarzył się z jedną z rzeźb z Wysp Wielkanocych wpatrzoną nieludzkim, martwym spojrzeniem w horyzont. Zadrżał pod skórzaną powierzchnią płaszcza. Pieprzony atawizm...

 

I dalej opisy, które tylko powodują irytację. Cienie wywołane snopem światła z latarek i reflektorów? Nie mamy nic przeciwko. Ale co w tym towarzystwie robią gwiazdy?

 

– Ok, Warczak. Zanim odwalę swoją powinność, powiedz mi, czy jest wśród nich ktoś...hmm...na swój sposób charyzmatyczny, ktoś, kto mógłby namieszać im jeszcze bardziej w głowach i nakłonić do wymordowania personelu. Przecież nie siedzą tu sami maniakalni mordercy...

– Dobrze kombinujesz. Tak dokładnie to tylko jeden z pensjonariuszy ma na koncie łamanie piątego przykazania – Daniel Rysa.

– Macie jego papiery?

– Jesteśmy partaczami, ale nie aż takimi, jak myślisz – Warczak puścił w stronę Kiera oko, po czym skinął ręką na ogolonego na zero młodego policjanta opierającego się o radiowóz – Jasiu, dokumenty panicza Daniela!

Chłopak pogrzebał chwilę w stojącej na masce samochodu czarnej, skórzanej teczce.

– Trochę się pogniotły – mruknął, wyciągając kilka spiętych ze sobą kartek wyglądających tak, jakby przespał się na nich jakiś zwierzak. Kier wziął do ręki papiery, podstawił je pod migające histerycznie światło koguta i zaczął czytać.

 

Migające histerycznie światło koguta też nie pasuje. Światło koguta miga regularnie. Ale żeby zaraz histerycznie? Przesada opisowa.

 

Daniel Rysa okazał się 35 – letnim schizofrenikiem z obsesją na punkcie Boga. Cykl jego działań był typowy dla fanatyków religijnych – powodowane rzekomą migreną morderstwo, poczucie winy, samookaleczenie... Z jego wypowiedzi, zacytowanych w dokumentach wynikało, że zaburzenia osiągnęły u niego naprawdę extremalny wymiar. Na szczęście nie był geniuszem zbrodni i po trzech zaledwie zabójstwach został schwytany, a – po dość szybkiej diagnozie – osadzony w szpitalu psychiatrycznym. Sądząc po jego mesjanistycznych zapędach – u lekarza nieraz wygłaszał płomienne mowy – rzeczywiście mógł stać za pospolitym ruszeniem wariatów.

– Miły koleś, nie? Miałem kiedyś takiego katechetę w szkole, hehe – Warczak zagadnął Kiera, po raz kolejny wyszczerzając zęby będące dowodem, że papierosy, kawa i słodycze to złe połączenie.

– Milutki jak cholera – przytaknął negocjator, wtulając głowę w postawiony kołnierz płaszcza – Sprawa jest raczej stracona, ale żeby Bruksela się nie czepiała, daj mi megafon. Kier wziąwszy do ręki czerwony, lekko obdrapany przyrząd, podszedł do okalającego budynek trawnika i podniósł głowę w stronę lśniących niepokojąco okien.

 

Dochodzimy do momentu, gdzie żaden rekwizyt nie może zostać tak po prostu wzięty do ręki przez bohatera. Jeśli już, to musi być to rekwizyt dobrze opisany. Szczegółowo. Ze stosunkiem autora do rekwizytu. A według nas jest to zbędna paplanina, która ma udowodnić erudycję autora, tymczasem nuży i nas osobiście – śmieszy. Bardzo wskazane w horrorze, nieprawdaż?

 

– Danielu! – decybele huknęły z blaszanej rury – Wiemy, że to ty stoisz za całym tym...zamieszaniem. Podejdź do okna, porozmawiajmy.

 

Skąd ta pewność, że to on jest prowodyrem? Do tej pory to tylko przypuszczenia, a tu nagle tak z grubej rury? Bez żadnego wstępu w stylu: chcemy porozmawiać, odezwijcie się, przyślijcie kogoś do rozmowy?

 

Sekunda, minuta, dwie, dziesięć. Mrok i cisza zdawały się gęstnieć, ścinać w czarną, otępiającą umysły mieszankę. Lekki wiaterek wiejący od strony pobliskiego lasu położył na ziemi źdźbła trawy. Cisza, mrok...

Warczak klępnął Kiera w plecy.

– No to wchodzimy!

 

I tak od razu? Jedno zawołanie przez megafon i już można wchodzić? Do tego lekki wiaterek, który kładzie źdźbła trawy. Czyli już nie lekki. Wewnętrzna sprzeczność rozkładająca całkowicie przekaz.

 

To było jak skok na główkę do przerębli. I nie chodzi o to, że wewnątrz panowało przeszywające zimno. Kiedy – po otworzeniu zabarykadowanych stertą łożek drzwi pożarowych – Kier wraz z ekipą antyterrorystyczną wszedł do środka, poczuł, jakby ktoś rozlał mu wokół serca kubeł wody, która momentalnie zamarzła, zamykając pompę ssąco – tłoczącą w lodowej koronie.

 

Przede wszystkim – po co negocjator wszedł razem z antyterrorystami na akcję? Z kim ma negocjować, skoro najwyraźniej nikt nie odpowie na jego wołania i skoro antyterroryści mogą w razie problemów negocjacyjnych zaprosić go do środka później?

Do tego nie podoba nam się barykada z łóżek. Drzwi pożarowe otwierają się na zewnątrz. Czyli jak rozumiemy barykada z łóżek miała zapobiec wydostawaniu się pacjentów szpitala na zewnątrz.

 

Negocjator był racjonalnym człowiekiem, ale w tej chwili poczuł to COŚ, co sprawia, że zwolenicy Kanta uciekają na widok czarnego kota, a ateiści padają na kolana przed wiszącym na ścianie krucyfiksem. Cholerny atawizm.

– Trzęsiesz się jak debiutująca glina na swojej pierwszej akcji – Warczak klepnął milczącego Kiera w plecy. Razem wyglądali jak Filp i Flap. Chudy jak trup negocjator o ziemistej cerze wygladającej spod nieregularnego zarostu kontrastował w  zabawny sposób z przysadzistym i dość niskim Warczakiem. Ten drugi nawet z racji swojej postury i naderwanego przez kulę ucha ochrzczony został w policyjnych szeregach Misiem Uszatkiem.

– Chłopaki, wiem, że chcecie odciążyć podatników od opłacania bandy czubków, ale polecenia mamy takie, a nie inne: w razie zadymy obezwładnić, ale nie zabijać. Zrozumiano?- idący gęsiego przez wąskie, zacienione schody policjanci wydali w ramach potwierdzenia kilka nieartykułowanych dźwięków oscylujących gdzieś między pomrukiwaniem, chrząkaniem a buczeniem.

 

A może po prostu potwierdzili cicho? Nieartykułowane dźwięki i ich liczne rodzaje wywołały u nas wiele wesołości, co zapewne nie było zamiarem autora. Unikać jak ogień opisów, które mogą przepoczwarzyć krwawy horror w komedię!!

 

Czterosobowy oddział przypominał bardziej średniowieczną bandę mającą w lesie swoją kryjówkę niż wykwalifikowaną grupę do walki z przestępczością. Spod czarnych hełmów spoglądały blado-szare twarze z gatunku tych “zakazanych”. Kwadratowe szczęki, blizny, braki w uzębieniu, zajęcze wargi, zachodzące aż na brodę tatuaże, ospowate dziury. Kierowi aż nie chciało się wierzyć, że większość z nich to dwudziestoparoletnie, ocierające się lekko o trzydziestkę szczyle.

 

Zastanawiamy się, czy autor celowo obraża kilka grup zawodowych? Zacznijmy od najbardziej oczywistej – antyterroryści. Najlepszymi kandydatami na funkcjonariuszy w tym zawodzie są ludzie z minimum średnim wykształceniem, zdrowi i stabilni psychicznie (co sprawdza się już na etapie selekcji), bez widocznych wad urody, bez tatuaży (obowiązują wciąż teorie o tatuażu jako świadectwie problemów psychicznych), po trzydziestce, żonaci i posiadający dzieci. Osoby wyglądające i zachowujące się tak, jak to autor opisał, nie mają szans na przejście selekcji. A jeśli takie nawyki wyrobią sobie w trakcie służby, zostanie to przez system wychwycone i długo nie popracują. Następną obrażaną grupą są lekarze, którzy ich dopuścili do służby, przełożeni w policji, itd.

 

Sam ze swoją czterdziestką, byłymi oraz obecnymi nałogami nie wyglądał najlepiej, ale daleko mu było do tych kanciatych postaci o twarzach trolli i goblinów.

 

W czasie akcji twarze najczęściej zakrywane są kominiarkami. Także w celu zapobiegnięcia identyfikacji antyterrorystów.

 

Kiedy dotarli do końca schodów, Warczak uniósł w górę zamkniętą w czarnej rękawiczce dłoń, nakazując wszystkim milczenie. Potem pochylił się i przystawił ucho do drzwi pożarowych. Cisza...Kciuk podniesiony w górę. Drzwi pod naporem masywnych butów w aureoli drzazg oraz trocin wyleciały z futryny, a czający się za nimi mrok rozcięły skupione strużki światła z zamocowanych na karabinach latareczek.

 

A może my po prostu czegoś nie rozumiemy? To już kolejne drzwi pożarowe. Jaka jest ich funkcja wewnątrz budynku? Może mają spełniać rolę kurtyny zaporowej dla ognia? Ale wówczas byłyby zrobione ze stali, która z definicji jest niepalna. A może umożliwiać ewakuację? Ale po co wówczas znajdują się wewnątrz budynku i ewakuację wyraźnie utrudniają? Takich pytań pojawia się podczas lektury wiele i nie pomaga to w poczuciu klimatu. Więc może zrezygnować z określenia drzwi jako pożarowych i zadowolić się możliwymi do przyjęcia i nie powodującymi dalszych pytań zwykłymi drzwiami?

 

Kier w cichym oczekiwaniu oparł się o ścianę. Odchrząknął na wypadek konieczności mediacji z wrogiem.

 

I znów. Słowo „wróg” jest niezwykle mocne znaczeniowo. Skoro są tam wrogowie, to nie ma sensu czegokolwiek negocjować, bo wroga się zwalcza bez litości. I znów się zastanawiamy, po co mediator tam wszedł? Przecież nie płacą mu za bezużyteczne narażanie własnej głowy.

 

Nic się jednak nie stało: żadnych krzyków, strzałów. Po chwili w drzwiach pojawił się Warczak i rzucił dudniącym w ciasnej klatce schodowej tonem:

 

Głosem, a nie tonem. Tonu się nie rzuca, tonem się mówi. I to głos może dudnić, a nie ton, który zdaje się jest cechą głosu.

 

– Korytarz pusty, ale chyba znaleźliśmy miejsce, w kórym ukrywa się przynajmniej część z nich. Drzwi od kapliczki są zabarykadowane, na ich górnej połowie ktoś nabazgrał napis “Piekło”.

– Kapliczka...to by pasowało do Rysy...a ten napis...niech zgadnę... nakreślony krwią?

– Tak. Banał, no nie?

– Niby tak, ale po mnie już przechodzą ciarki.

– Mięczak.

Kier wzruszył ramionami. To nie on był tutaj od krwi i zabijania.

– Ok, spróbuję z nimi porozmawiać – powiedziawszy to, wszedł do korytarza, gdzie stali policjanci.

Przełknął ślinę. Idąc za Warczakiem starał się nie myśleć, że część budynku, w kórej się znalazł, przypomina klaustrofobiczną, ciemną rurę. Ani o tym, że pochodzące z prześwitujących przez okno policyjnych reflektorów światło, żywcem przypomina płomyk tlący się zawsze na końcu tunelu w majakach umierających ludzi. Przystanął przed wejściem ozdobionym makabrycznym napisem. Grube, dębowe drzwi odcinały się swoją naturalnoscią od sterylengo i praktycznego środowiska szpitala.

 

Znów o jedno słowo za dużo – w jakim sensie środowisko szpitala jest praktyczne? To zdanie brzmi dość dziwacznie i niepotrzebnie odrywa uwagę czytelnika od akcji, psując nastrój. Czytelnik zaczyna się zastanawiać nad dziwnymi skojarzeniami autora. A to źle.

Zdanie to mogłoby brzmieć zupełnie inaczej, na przykład: Wykonane z naturalnego dębu drzwi odcinały się od sterylnego szpitalnego wnętrza. Albo przyciągały uwagę w sterylnym szpitalnym wnętrzu. Albo wyglądały osobliwie w tymże wnętrzu.

 

Kier pochylił głowę i zapukał.

Cisza.

Odchrzaknął i zaczął regulaminowym, uspokajającym tonem. Z jego ust niczym mantra popłynęły banały i wyuczone frazesy. Bez odpowiedzi. Wzruszył ramionami. Tak naprawdę nie był dobrym negocjatorem. Nie był też osobą cierpliwą, więc odwrócił się i dał znak Warczakowi, który już nie mógł się doczekać aż poleje się krew. Ot, zboczenie zawodowe.

 

Czy autor jest pewien, że bohater jest negocjatorem, a nie przypadkowym przechodniem, który się pod negocjatora podszywa? Ilość cech sprzecznych z zawodem negocjatora jest już zdecydowanie za duża.

 

Reszta brygady antyterrorystycznej też nie posiadała się z radości – ledwie widoczni z powodu swoich czarnych, stapiających się ze wszechobecnym mrokiem uniformów chłopcy ustawili się w szyku z bronią gotową do strzału. Warczak uniósł w górę dłoń.

Pięc palców, cztery, trzy, dwa, jeden...

 

I znów antyterroryści w akcji. Cieszący się jak dzieci na to, że będą mogli sobie postrzelać i pozabijać. Tyle, że my tego nie kupujemy. Parę już lat mamy bliski kontakt i z mundurem, i z bronią palną. I nigdy czegoś takiego nie zaobserwowaliśmy. I dlatego zamiast czytać dalej spokojnie, denerwujemy się i zaczynamy się brzydko wyrażać.

 

Kier wielokrotnie był świadkiem takich akcji, ale za każdym razem czuł się oszołomiony. Gra cieni i ognia wydobywającego się z karabinów, ostry smród prochu i uderzająca w uszy soniczna fala uderzeniowa działały niczym silny, dożylny narkotyk.

 

A w takim momencie to już klnę na głos, choć staram się tego nie robić. Negocjator częstym świadkiem strzelanin, cienie wydobywające się z karabinów, owe karabiny u AT i na dokładkę soniczna fala uderzeniowa. Antyterroryści zazwyczaj walczą na krótkich dystansach. Widać to na każdym filmie z nimi w roli głównej. I dlatego posługują się pistoletami, pistoletami maszynowymi, bronią gładkolufową. Ale nie karabinami! I co to jest ta soniczna fala uderzeniowa? Soniczna czyli dźwiękowa. Jeśli zaś dźwiękowa, to nie uderzeniowa. Bo fala uderzeniowa to obszar silnej nieciągłości przemieszczający się z prędkością większą niż prędkość dźwięku. Wytracając energię i prędkość, fala uderzeniowa degeneruje się do fali dźwiękowej właśnie. Autor wyraźnie bawi się słowem, nie zważając na sens wypowiedzi. A ten ginie gdzieś po drodze.

 

Rzeczywistość przestawała być jednym spójnym obrazem – rozbita na urywki błyskających wizji i doznań przypominała mieniący się kalejdoskop.

Nim opadł dym, jeden z członków brygady podbiegł do drzwi i otworzył je kopniakiem.

 

No więc tak. Jest kilka technik otwierania drzwi przez AT. Po pierwsze, można je otworzyć po cichu wytrychem. Po drugie, można użyć tarana. Jak najbardziej istnieją wciąż i są w takich sytuacjach używane. Po trzecie, można z broni gładkolufowej odstrzelić zamek i/lub zawiasy. Po czwarte wreszcie, można użyć do tego celu materiałów wybuchowych. Kilka małych ładunków, umiejętnie zastosowanych, wyrwie drzwi z futryny. Ale żeby marnować amunicję w wielkiej kanonadzie tylko po to, żeby potem kopniakiem wywalać drzwi, to się kupy nie trzyma. Dlaczego? Po pierwsze, zużycie amunicji, która może się zaraz przydać. Po drugie, za drzwiami może ktoś stać, zakładnik na przykład. Po trzecie, za długo by to trwało i eliminowałoby element zaskoczenia. Po czwarte... Może na amerykańskich filmach to fajnie wygląda, ale życie nie zawsze się toczy tak, jak to tam pokazują.

 

Poszarpana kulami powierzchnia pod wpływem uderzenia rozpadła się na kilka grubych, drewnianych płatów, które głucho rąbnęły o szpitalną posadzkę. Grupa Warczaka głośno tupiąc, wbiegła po nich do środka.

– Nie ruszać się!

– Kurwa!

– Stać!

Kier zajrzał do kapliczki. Na miejscu nie było nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na okrzyki policjantów. Któryś z nich zawołał z głębi sali:

– Światło nie działa, dawać latarki!

Wirujące konstelacje kurzu zalśniły w białych strugach światła. Jasne snopy niczym palce ślepca powoli odkrywały całe pomieszczenie...

Świece. Wszędzie było ich pełno – na ołtarzu, ziemi, ławkach. Niektóre zachowały się w całości, ale większość stanowiły zdeformowane, stopione woskowe kikuty, pokrywające wszystko wielobarwną, kruchą zawiesiną.

 

A tu odsyłamy autora na lekcje chemii i powtórzenie wiadomości dotyczących płynów. Może wówczas autor zrozumie, że woskowe kikuty nijak nie mogą stworzyć na podłodze zawiesiny.

 

Nagle jedna z latarek odkryła na ścianie pionową, czerwoną smugę. Plama światła podążyła za nią w górę, wyżej....

– O kurwa – jęknęli wszyscy ci, którzy spojrzeli w tamtą stronę.

 

Próbowaliśmy. Staraliśmy się. Ale jesteśmy ograniczeni i nie potrafimy jęknąć słowami „o kurwa”.

 

Oczom obecnych ukazała się ukrzyżowana, męska postać. Ubrana była w podarty i brudny od skrzepłej, brązowej krwi lekarski kitel. Do ściany przybito ją długimi, przynajmniej dziesięciocentymetrowymi gwoździami. Strugi posoki cieknące z przebitych kończyn spływały na podłogę, łącząc się tam w jedną linię. Wokół głowy ofiary – na kształt korony cierniowej – powbijano długie odłamki roztrzaskanej szyby. Dodatkowo mniejsze okruszki wgniecione zostały w jej twarz i teraz w chorobliwie bladym świetle wyglądały niczym srebrno-czerwony brokat.

Nerwowo drżące światła latarek rozpełzły się po pozostałych ścianach. Do jednej z nich przytwierdzony był kolejny trup. Z przedłużonego łysiną czoła niczym rogi sterczała para strzykawek. Dwie kolejne wbite były w oczy – wypływała z nich obrzydliwa maź, rozmazując się na sinych, naznaczonych śmiercią, napuchniętych ustach..

Na widok tych makabrycznych obrazów w organizmie Kiera rozpoczął sie proces podobny do tego, jaki następuje na skutek wypicia zbyt wielu kieliszków wódki. Świat rozmył się, zwalając się mu na głowę, brzuch zapłonął bolesną chęcią zwrócenia na światło dzienne kolacji. W malignie próbował jeszcze oprzeć się na czymś, ale nie znalazłwszy niczego odpowiedniego, runął na ziemię.

Odkaszlnął, lecz nie przyniosło mu to ulgi. Wrzący wywar wciąż bulgotał mu w trzewiach. W poczet jego wad – oprócz braku profesjonalizmu i cierpliwości – zaliczyć można było również słaby żołądek. Na szczęście jego rola w przedstawieniu się skończyła – dalsze negocjacje w obliczu zastanych faktów były zbędne, a antyterroryści mieli upragniony pretekst do urządzenia w szpitalu krwawej jatki.

 

A tu odkrywamy, że autor od początku wprowadza nas w błąd, podając informacje o negocjatorze. Wszak to nie on sam negocjuje, lecz jego słaby żołądek. Temat wielokrotnie poruszany na ZP. Ale widać, że należy to powtarzać do skutku. Uwaga na podmiot w zdaniu!

 

Kiedy podnosił się z posadzki, przytrzymując się przy tym szerokiej, kościelnej ławy, usłyszał głos Warczaka:

– Kier, ale z ciebie mięczak. Mój syn ogląda ze mną przy obiedzie zdjęcia z akcji, a ty tu reagujesz jak baba na widok kilku trupów...

 

Synowie pracowników brygady antyterrorystycznej raczej nie oglądają z tatusiem krwawych zdjęć z akcji. Prawdopodobnie niewielu czytelników będzie w stanie w to uwierzyć, chyba że są równie słodko naiwni, co autor.

 

Miał ochotę powiedzieć mu, że ten jego – urywający już teraz główki żołnierzykom- synek, kiedyś poderżnie mu w nocy gardło. Nie zrobił tego jednak. Nie zdążył nawet otworzyć ust...

– Stój, nie ruszaj się! – rozległ się krzyk któregoś z policjantów. Jak na komendę ściany kapliczki zadźwięczały echem przeładowywanej broni.

Kierowi – niczym na jakiejś przestarzałej taśmie filmowej – latały przed oczami białe plamy.

 

Niczym na starej taśmie filmowej. Przestarzały to może być typ taśmy...

 

Próbował jednak rozglądać się uważnie, aby znaleźć powód takiej reakcji.

 

Czyli szuka powodu, dla którego latają mu przed oczami plamy? Znów niekonsekwencja i dowód na brak panowania nad tekstem.

 

Spod ołtarza wygramoliła się jakaś masywna postać. Negocjator w świetle latarek dostrzegł dwumetrowego osobnika o tuszy zapaśnika sumo. Niekształtne, pokryte licznymi pieprzykami i krostami fałdy ciała zwisały mu z brzucha, torsu, a nawet rąk, a jego twarz przypominała ogromnego ziemniaka z dwojgiem szklistych, wyłupiastych oczu. Cały przewiązany był – niczym rzymską tuniką- zerwaną z okna firanką.

– Połóż się na ziemi, albo zaczniemy strzelać!

Olbrzym w odpowiedzi wywalił język – wielki niczym stek kawał mięcha lśniący obleśnie wilgocią.

Kier nie miał ochoty nawet wzruszać ramionami. Odwrócił się i pospiesznym krokiem pomaszerował w stronę drzwi, słysząc chrupiący pod butami wosk. Miał głęboką nadzieję, że zdąży opuścić kapliczkę, zanim Warczak doliczy do trzech, a całe pomieszczenie rozbłyśnie karabinowym ogniem. Miał już dość wrażeń na ten dzień.

Udało się. Kiedy właśnie mijał próg, za jego plecami rozpętała się symfonia ognia, rozszarpywanych ciał i spadających na ziemię łusek.

 

To w końcu ilu było tych celów? Jeden sumita czy też całe ich grono? Bo skoro jeden, to jak mogła pojawić się symfonia rozszarpywanych ciał. Pomijając już całkowicie problem samej symfonii rozszarpywanego ciała. O tym za chwilę.

 

Z westchnieniem ulgi oparł się o ścianę i przez bawełniany sweter zaczął masować zbolały brzuch.

Nagle coś przykuło jego uwagę. Strzelanina zbyt długo się przeciągała. Powoli zza ściany kotłujących się hałasów zaczęły dochodzić do niego krzyki policjantów.

-Co jest?!...Nie, to niemoż...Jezusie...

I wtedy zrozumiał. Pomimo, że kanonada karabinów jeszcze nie ucichła, słyszał ciągle ciężkie mlaśnięcia nóg olbrzyma. Powolne, żółwie odgłosy kroków nie ustawały, przybliżając go zapewne do grupy Warczaka.

 

A ja Szanownemu Autorowi zagwarantuję, że w sytuacji, kiedy nie cichnie kanonada karabinowa (!), to nasz bohater nie dość, że nie usłyszy krzyków, to jeszcze nie usłyszy „żółwich odgłosów kroków”. Cokolwiek by to znaczyło. Rozszarpywanej symfonii również.

 

Nagle jeden z karabinów odłączył się od terkoczącego chóru. Natychmiast na jego miejsce wszedł wysoki, przechodzący powoli w żałosny falset krzyk i towarzyszący mu odgłos rozdzierania czegoś...jakby prześcieradła.

 

Nie wiem też, jak bohater rozpoznał w tej kanonadzie, że umilkł jeden z karabinów.

 

– Jezusie przenajświętszy – jęknął Kier. W tym momencie coś rąbnęło w ścianę, za którą stał. Nie było wrzasku, tylko głuchy odgłos uderzenia, a potem mlaśnięcie.. Drugie, trzecie. I znowu...

Dobrze wiedział, że powinien uciekać – ociężały oprawca nie byłby teraz w stanie go dogonić. Nie zrobił tego jednak. Stał ciągle w tym samym miejscu z ręką wczepioną w pierś, jakby chciał zatrzymać rozszalałe serce.

– Jezu...

Trzask. Chrupnięcie. Krzyk i odgłos padającego ciała.

– przenajświętszy...

Kroki. Powolne i straszne.

– nie pozwól mi....

Histeryczny jazgot karabinu. Mała eksplozja. Ciało rozpryskujące się po całej sali.

– w tej czarnej...

Ryk Warczaka. Coś jak zgniatanie puszki. Obelgi. Chrupnięcie i trzask. Ostatnia łuska lądująca głucho na ziemi. Cisza...

Odruch wymiotny przerwał Kierowi modlitwę. Padł na kolana i pozwolił, aby gorąca, kwaśna od soków trawiennych maź chlusnęła mu z ust. A potem zemdlał.

 

Podsumujmy. W niewielkim pomieszczeniu kilkuosobowa grupa uzbrojonych po zęby antyterrorystów ostrzeliwała przez dłuższy czas jednego człowieka. Grubego. Ale jednego. Rozstrzeliwanie odbywało się za pomocą karabinów. Ogniem ciągłym. Do wyczerpania amunicji lub śmierci strzelającego. Pomijamy zupełnie problem kończącej się amunicji, gdyż autor tego problemu nie uwzględnił. Za to uwzględnił, że ciało sumity będzie rozrywane kulami. Czyli kule w niego wchodziły i czyniły mu pewną krzywdę. Więc zupełnie nie rozumiemy, dlaczego ów siłacz idzie uparcie dalej i po kolei likwiduje swoich prześladowców. Dlaczego nie jest już kupą odłamków ciała gdzieś w kącie? Dlaczego energia, jaką przekazują mu pociski karabinowe nie czyni mu szkody? Ani wcześniej, ani później w treści opowiadania nie ma nic, co by fenomen ów uzasadniało.

 

On jest moim księciem. Ja spałam, a on mnie obudził. Najpierw przychodził w snach pod postacią wielkiego, krwawego tornado. Stałam w oku cyklonu i patrzyłam w górę na płonące ponad burzą niebo. Któregoś dnia podniósł moje powieki. Na początku nie chciałam patrzeć – łzy płynęły mi po policzkach – ale potem zrozumiałam, że już nie mam się czego bać, że to nie ten świat, który mnie przerażał i od którego uciekłam.To było Nowe, Sprawiedliwe Jeruzalem, Kraina Cudu i Zadośćuczynienia. Wszędzie były Anioły – wypełniały swoją obecnością nawet najmniejsze przedmioty. W zachwycie dotykałam ścian, a one pozwalały mi za odrobinę pieszczoty patrzeć...PATRZEĆ. Byłam wzrokiem tego miejsca, rury napełniły się moja krwią, a w oknach śmiało się moje odbicie.

On nazwał mnie swoją Magdaleną i Drugą Szansą. Opowiadał mi o niepotrzebnym bólu, cierpieniu i o chęci wyrównania rachunków. W odpowiedzi całowałam jego dłonie i przyrzekałam, że już nigdy nie pokryją ich rany. Teraz jesteśmy tylko my, tu – na tronie Krainy Cudu.

 

Wilgotny niczym łono matki sen wypluł Kiera z powrotem na podłogę szpitala psychiatrycznego. Leżał na boku w miejscu, w którym zemdlał tuż obok cuchnącej kałuży wymiocin. Czuł się pusty w środku, eteryczny i niemeaterialny – jak pusta skorupka jajka. Gdyby teraz przez okno wpadł na korytarz wicher, pewnie rozbiłby go na kilkadziesiąt drobniutkich płatków.

Niczym ofiara feralnego skoku na główkę spróbował zgiąć palce u ręki. Jego mięśnie wypełniała wata, ale udało się. Dopiero wtedy dotarł do niego ohydny smród na wpół przetrawionej kolacji. Z ciężkim, wręcz astmatycznym westchnięciem podniósł głowę i oparł się o ścianę. O ścianę, za którą...

– Jezu... – jego pamięć zaatakowały wspomnienia ostatnich godzin.

Całe życie od świata oddzielał go mur, będący mieszanką wrodzonej apatii i cynizmu. Mur wygodny i bezpieczny, uśmierzający ból dnia powszedniego. Mur, w którym właśnie dziurę wybił ogromny, gruby psychopata w firance. Nie wiedział, co miał myśleć ani zrobić, więcej – nie wiedział nawet, co naprawdę w danej chwili czuje. Strach? Coś na kształt smutku?

Dostrzegł ruch na przeciwległej ścianie. Kila cieni rozsunęło się, kilka zgęstniało.Nie, to nie była sprawka gry świateł....

Przed nim na poziomej, pomalowanej powierzchni pojawiło się oko. Mur rozsunął się bezszelestnie niczym żywa tkanka, ukazując nienaturalnie dużą, płonącą wściekłą czerwienią gałkę.

Zęby zwarły mu się momentalnie w zgrzytliwym szczękościsku. Wtedy ujrzał ich więcej. Wzdłuż całej ściany zapalił się las wpatrzonych w niego wielokolorowych świateł...

W żołądku Kiera po raz kolejny doszło do erupcji, najpierw przełyk, a następnie usta wypełniła żółć. A potem znów spadła mu na głowę ciemność...

 

Krwawa jatka, można lubić albo nie. Co nie zmienia faktu, że ostatnich zdań nie zrozumieliśmy, więc trudno jest nam się do nich odnieść. Rozumiemy tylko, że bohater znów zwymiotował. Swoją drogą, erupcja w żołądku jest zdaje się niewykonalna – jeśli już upieramy się przy tym dziwnym określeniu, to musi to być erupcja z żołądka.

 

Nie było to przebudzenie z gatunku gwałtownych, brutalnych ocknięć. Nie było to również powolne i mozolne gramolenie się z morza snów. Kier dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że nie śpi. Było w tym coś lunatycznego.

 

Znów zbędne opisy, z których nic nie wynika, a które nie budują nastroju. Nie rozumiemy, co jest „lunatyczne” – lunatyk przecież mimo wszystko śpi. Nie jesteśmy w stanie tego opisu przetworzyć i odnieść do własnych doświadczeń, co powoduje, że przekaz pozostaje niezrozumiały.

 

Negocjator siedział oparty o szpitalną pryczę z głową opadłą na piersi niczym u szmacianej lalki niedbale rzuconej przez dziecko w kąt. Wzrok miał wbity tępo w swoje krocze, a w ustach wciąż czuł gryzący smak soków trawiennych.

 

A mógłby patrzeć tępo w podłogę... Po co się gapi w krocze, zsikał się ze strachu czy co?

 

Zamrugał powiekami, jakby chciał wytrzepać zalegający w oczodołach ropny piasek. Zniknęło gdzieś poczucie niematerialności, ustępując miejsca czemuś na kształt wyjatkowo podłego kaca.

 

Świetnie – nie mamy bladego pojęcia, co to jest uczucie niematerialności, ale przynajmniej kaca jesteśmy w stanie zrozumieć.

 

Rozejrzał się. Znajdował się w klaustrofobicznie małej kanciapie, z trudem mieszczącej dwa łóżka. Na jednym z nich siedziała postać otoczona lekką łuną wpadającego przez okno kiężycowego światła. Nieznajomy kończył właśnie papierosa. Zgasiwszy go o parapet, odwrócił się w stronę przybysza. Kier dostrzegł, że jego towarzysz nosi pod szyją koloratkę. Wyglądał na dość wysportowanego, a lekko pucołowatą twarz pokrywał szary mech zarostu.

– Cały lepisz się od krwi, synu.

Kier spojrzał na swoje ubranie z obrzydzeniem, widząc że pokrywa je mnóstwo wigotnych jeszcze czerwonych smug i plam.

– Spokojnie. To nie twoja jucha tylko Ursusa, kóry cię tu przyniósł.

– Czyja?

-Tej góry mięcha.

-Tej samej, w którą antyterroryści władowali kilka ton ołowiu?

Ksiądz uśmiechnął się jakoś nieprzyjemnie, po czym wyciągnął z kieszeni kolejnego papierosa.

-W rzeczy samej – błysnął płomień zapalniczki – Bo widzisz.... Dzieją się tu rzeczy, o których się zwyczajnym policjantom nie śniło.

– Czy to ma jakiś związek z Danielem Rysą?

– T.A.K.

 

Czy to oznacza, że ksiądz powiedział: „TE [przerwa] A  [przerwa] KA”? Bo tak to odczytaliśmy.

 

– A co właściwie się tu stało?

– Widzisz...Daniel, jak wielu psychopatycznych morderców jego pokroju miewał różne chore sny. Jeśli wziąć jeszcze pod uwagę to, że był na swój sposób fanatycznie wierzący, to nikogo pewnie nie zdziwi fakt, że pewnego dnia przyśnił mu się Jezus, którego zabił i pożarł. Takich historii słyszałem od waiatów wiele. Jednakże jakieś dwa dni po tym fakcie Daniel się zmienił...

– To znaczy?

– Zaczął lewitować w swojej izolatce, mówił w różnych językach i to nie swoim głosem. Typowy przykład opętania, albo....nawiedzenia przez Ducha Świętego. Dzień przed tym, jak chorzy wszczęli bunt, Daniel powiedział mi coś.... Otóż stwierdził, że został wybrany na narzędzie zemsty Jezusa.

-J- jak?

– W Synu Bożym walczyły dwa pierwiastki – nadnaturalny i ludzki. Jeden był gotowy na śmierć, drugi wątpił. Mesjasz umarł, ale wciąż nie był pewien słuszności swojego czynu. Patrzył przez millenia na rasę ludzką, która marnowała dar jego śmierci. Gromadził się w nim żal i gorycz, aż pewnego dnia w niewiadomych okolicznościach doszło do fuzji jego, albo jakieś części jego istnienia z osobowością Daniela Rysy. Podejrzewam, że zła, ludzka część Chrystusa wybrała go na swojego pomazańca i wykonawcę zemsty. Tak przynajmniej myślę. Nie wiem, co dalej zamierza, ale nie będzie to raczej miłe dla żadnego z nas...

 

Nie mamy prawa czepiać się zamysłu i pomysłu autora. Jednakże powyższa teoria wydała się nam dość trudna do obronienia.

 

Cisza. Ciężkie, gęste milczenie.

-I ty, kurwa, naprawdę w to wierzysz?

– Synu, widziałem jak ten człowiek uleczył godzinę temu Ursusa. Ten facet był jedną wielką, krwawą masą z mózgiem na wierzchu.

Kier w milczeniu podszedł do wiszącej na ścianie apteczki.

– Czego szukasz?

– Jakichś psychotropów. Czuję silną potrzebę zrobienia sobie z mózgu sita.

-Uspokój się, jasny umysł będzie Ci jeszcze dzisiaj potrzebny.

Kier usiadł na łóżku i z rezygnacją ukrył twarz w zakrwawionych dłoniach.

-I możesz tak spokojnie tu siedzieć?

– Synu, wszsytko w co wierzyłem, legło niedawno w gruzach. Rysa oszczędził mnie jako jedynego z personelu szpitala. Co mi, kurwa, pozostało? Mogę tylko obserwować.

– A czemu mnie nie zabito? Dzisiaj modliłem się pierwszy raz od kilknastu lat i to tylko i wyłącznie ze strachu.

– Widzisz, Rysa ma tu swoją hmm... kochankę – dziewczynę chorą na katatonię.

– No pewnie, katatoniczne dziewczyny nie mówią “nie” – mruknął pod nosem Kier. Nie zwróciwszy na to uwagi, ksiądz ciągnął dalej:

– Jego obecność tutaj uaktywniła u niej różne zdolności paranormalne – telekinezę, jasnowidzenie, patrzenie przez ściany. Rano miała chyba wizję, słyszałem jak rozmawiała z Rysą, o “kimś ważnym, kto przybędzie dzisiaj..”

-I myślisz, że chodziło jej o mnie?

– Pewnie tak.

Znów cisza. Szarawa nikotynowa mgiełka leniwie snuła się pod sufitem. Kier nie czuł zupełnie nic, tak jakby przetrącono mu przed chwilą kark. Nowotwór w zastraszajacym tempie pożerał jego racjonalny świat.

 

Jaki nowotwór? Znów nietrafione zastosowanie słowa. Nowotwór tu nie pasuje. Nie wysilaj się, autorze, na zbyt wymyślne metafory, ponieważ znów odrywają one uwagę czytelnika od przekazu. Napisz po prostu, że jego racjonalny świat legł w gruzach, i idźmy dalej.

 

Uśmiechnął się lekko pod nosem. Cała ta sytuacja powoli zaczynała mu przypominać dowcip z gatunku: “przychodzi facet do szpiala psychiatrycznego, a tam Jezus”.

– No i co teraz zrobimy? Masz ochotę dalej “obserwować”?

– Myślę, że razem dalibyśmy radę stąd uciec.

– A co potem?

– Ja mam zamiar odbić sobie te wszystkie lata w sutannie. Będę ćpał, pił, łajdaczył się i czekał na Armageddon. I wiesz co? Myślę, że tobie też pozostało tylko to.

 

Szli gęsiego, a zielony dywanik, którym wyłożona była podłoga na piętrze, doskonale tłumił ich kroki.

 

Nigdy nie widzieliśmy szpitala, w którym podłoga wyłożona jest na korytarzach dywanikiem. Niepraktyczne to i niesterylne. Nie pasuje do szpitala. Nawet psychiatrycznego.

 

Przodem posuwał się ksiądz, dzierżąc w ręce ułamaną nogę od krzesła. Za nim skurczony ze strachu podążał Kier zaopatrzony w wielką strzykawkę, w której chlupotała końska dawka środka uspokajającego. Mieli zamiar przemknąć szybko do windy i głównymi drzwiami wydostać się na zewnątrz. Wariaci rzekomo o tej porze pod dyktando Rysy udawali się do izolatek na medytacje. I rzeczywiście, idąc przez korytarz mogli zobaczyć przez szybki w żelaznych drzwiach skulone, modlące sie postacie. W jednym z pokoi Kier ujrzał siedzącego po turecku mężczyznę z głową szczelnie owiniętą bandażem, na którym w miejscu oczu i uszu wykwitły plamy krwi. Osobnik ten wbijał sobie igły w nagi, bogato zarośnięty tors. Pomiędzy gęstymi, czarnymi włosami lśniło już sporo czerwonych kropelek.

Ksiądz podniósł w górę rękę na znak, że zbliżają się do windy. Jeden krok, dwa, trzy... Bezszelestnie skręcili za róg. Nareszcie! Byli na miejscu. Drżący z podniecenia palec wcisnął guzik. Oczekiwanie...

Nagle grobową ciszę przerwał jakiś dźwięk.

 

Widzieliśmy już w życiu kilka wind, ale takich poruszających się całkowicie bezgłośnie – nie.

 

Właściwie terkot...Terkot pracującyh kół. Kier ujrzał, jak na plecach księdza prężą się dobrze wyrobione mięśnie.

 

Czyli ksiądz poza koloratką na szyi nie posiadał ubrania. Bo jak inaczej zauważyć dobrze wyrobione mięśnie pleców?

 

Zacisnął zęby i odwrócił się. Przed nimi siedziała na wózku inwalidzkim dwudziestoparoletnia dziewczyna. Była nieludzko wręcz chuda, a czarne, rzadkie włosy opadały na blade ramiona wystające spod rozchełstanej, szpitalnej piżamy.

Nie zdążył się jej przyjrzeć, gdyż ksiądz odepchnął go na bok i rzucił się na kalekę z uniesionym w górę kawałkiem drewna. Trafił. Wózek z metalicznym chrzęstem przewrócił się na ziemię, a noga od krzesła rozpadła się na dwie połowy. Dziewczyna leżała na ziemi z rozrzuconymi rachitycznymi kończynami niczym pajacyk, któremu poplątały się sznurki.

 

Sznurki mogą się poplątać marionetce.

 

Nagle Kier COŚ poczuł. Coś, jakby przeczucie, dziwny niepokój, przekonanie, że to COŚ właśnie nadciąga.

 

I to COŚ nadciągnęło. To my. Wyrobnicy Zakużonej Planety. Przybyliśmy, by walczyć z powtórzeniami.

 

Spojrzał w dół. Podłoga żyła. Jakieś świetliste kształty poruszały się tuż pod jej powierzchnią jak ławica ryb, albo macki jakiejś olbrzymiej istoty.

Ksiądz nie czekając na to, co się dalej stanie, wyrwał ze stojącego pod ścianą stojaka na kroplówkę gumową rurkę i zarzucił ją swojej przeciwniczce na szyję.

– Pomóż mi, kurwa, to jest właśnie kochanka Rysy – wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Kier zrobił krok do przodu. Coś złapało go za kostkę. Szarpnął się i postawił kolejny krok. Jakieś obłe świństwo wślizgnęło mu się do nogawki. Jeszcze tylko metr...Podłoga zafalowała gwałtownie, a negocjator przewrócił się z krzykiem. Upadając, ujrzał na moment siną już z braku tlenu twarz kaleki. Całe uderzenie przyjął na lewe ramię, w którym coś paskudnie chrupnęło. Nie przejął się tym – jedyną rzeczą, na jaką zwracał teraz uwagę, była podrygująca noga dziewczyny znajdująca się dosłownie kilka centymetrów dalej od jego twarzy. Uniósł w górę strzykawkę, zatopił ją w tkance i wdusił z dziką pasją tłok. Zabulgotało. Po chwili noga znieruchomiała, a podłoga na powrót stała się podłogą. Kier wstał, przytrzymując się prawą ręką ściany i pojękując z bólu. Kiedy skierował wzrok na księdza, zauważył, że ma on ręce pokyte krwawymi pręgami.Widocznie egzystujące w murach szpitala stworzenia też go zaatakowały.

Jak na komendę westchnęli z ulgą – zza żelaznych drzwi doszedł do nich zgrzyt zbliżającej się powoli windy. Kier otarł zamaszystym gestem pot z czoła..

Nagle brzuch księdza eksplodował fontanną krwi, a zza rubinowego obłoku błysnął długi trzonek stojaka na kroplówkę. Duchowny nie zdążył nawet krzyknąć. Odchylił tylko głowę do tyłu, a ciemna strużka pociekła mu po brodzie. Po chwili runął na ziemię wraz z wystającym z niego żelaznym prętem. Wtedy Kier zobaczył mężczyznę z długimi, jasnymi włosami opadającymi na nagi tors, unoszącego się kilka centymetrów nad ziemią. Wiedział, kto to jest. Nie musiał pytać, nie musiał się zastanawiać WIEDZIAŁ. To był Daniel Rysa.

Postać zbliżyła się do niego. W jej ciemnych, bezdennych oczach pływały okruchy Absolutu. Rzeczywistość wokół zaczęła sie rozsuwać i obracać niczym fragmenty kostki rubika. Nie było już niczego – tylko ciemność, majacząca gdzieś na horyzoncie mgła i te oczy... Niczym nóż wbity w serce...Kier znalazł się poza światem, w krainie, gdzie przemawiało do niego tysiąc głosów wygłaszających kazania i skargi. Nie widział, jak na korytarz wbiega kolejna ekipa antyterrorysyczna. Nie słyszał też ich ostrzegawczych krzyków. Nie czuł, jak tryska mu na twarz krew z dziurawionego przez kule ciała Rysy. Stał nieruchomo z szeroko otwartymi oczami.

 

Byłem Grzechem. Jestem Grzechem. Będę Grzechem. Na zawsze. Jednakże w moje oczy zajrzał Pan i zobaczyłem brud naszej rasy. Rasy, która odrzuciła zbawienie, zamieniła Cud w pełne hipokryzji i kompromisów półprawdy.

Wykradłem ciało Pana z Kostnicy. Teraz Ja jestem jego powiernikiem. Umarł za mnie i na moich oczach. Po raz kolejny niesłusznie. Lecz tym razem ta krew nie pójdzie na marne. Teraz to ludzkość zostanie ukrzyżowana. Zapłaci za swoje winy i w nicości znajdzie odkupienie...

 

Podsumowanie:

To chyba pierwszy przypadek w ZP, by recenzowany tekst miały na warsztacie dwie osoby. Stąd w opisach liczba mnoga. Pojawia się, gdyż byliśmy niezwykle zgodni co do reakcji na całe fragmenty tekstu. Jeśli zaś w opisie pojawia się liczba pojedyncza, to tylko dlatego, że kobiecie kląć nie wypada.

Podstawowy zarzut, jaki mamy do autora, to ewidentny brak pracy nad już powstałym tekstem. Dowodem na to są oczywiste niekonsekwencje, błędy ortograficzne i interpunkcyjne, które wychodzą przy czytaniu tekstu. Tu jest ich mnóstwo. Braki warsztatowe da się nadrobić, ale zwalczyć lenistwo jest trudniej.

Autor powinien wiedzieć, o czym pisze. Jest to pierwszy warunek stawiany autorom również na tych łamach. Tutaj mamy tragiczne niedociągnięcia dotyczące wszystkiego, co wiąże się z antyterrorystami – od ich wyglądu po techniki działania. Miejscami mieliśmy wrażenie, że autor nie panuje nad tekstem – na przykład mnożą mu się drzwi pożarowe. Praktycznie w każdym zdaniu opisującym grupę AT spotykamy błędy. I to raczej dużego kalibru. Z przyczyn oczywistych zwróciliśmy uwagę tylko na te najbardziej rażące. Radzimy autorowi to, co zwykle radzi się na tych łamach – czytać, czytać i jeszcze raz czytać! Tylko w ten sposób autor zgromadzi wiedzę potrzebną do realistycznego opisywania poruszanych w opowiadaniu kwestii.

Drugim wykroczeniem są wymyślne metafory, które śmieszą i dziwią, zamiast przerażać lub tworzyć nastrój – zapewne niezgodnie z intencjami autora.

Po trzecie, na opowiadaniu ciąży fatum filmu – niektóre opisy kojarzą się ze scenopisami. Barwnie przedstawiają coś, co mogłaby pokazać kamera, w celu stworzenia odpowiedniego nastroju grozy, a co wydaje się być zbędne w krótkim tekście.

Wreszcie czwarte niedociągnięcie – niektóre akapity pozostają całkowicie niezrozumiałe. Opisy są zbyt zawiłe albo niedopracowane, ponieważ nie uruchamiają żadnego ciągu skojarzeń u czytelnika (a przynajmniej nie są to skojarzenia związane z tematem opowiadania). Niektóre są tyle niezrozumiałe, że wydają się być zbędne. W przypadku dialogu jest to pozostawienie zbyt dużych niedomówień, których czytelnik ma się domyśleć. Otóż – nie domyśliliśmy się.


< 23 >