Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 26>|>

Smokobójca (fragment)

Nic osobistego

 

 

O KSIĄŻCE
Okladka

Sir Roger z Mons jest mężnym, walecznym rycerzem – przynajmniej tak mówi o sobie i takie krążą o nim legendy. Tylko on może przywrócić spokój krainie gdzie krwawe żniwo zbierają smoki, po lasach kryją się strzygi, a w jeziorach utopce. Chociaż chętnych do zabicia smoka znalazłoby się wielu, zwłaszcza wśród szewczyków, którzy jak wiadomo walkę ze smokami mają zapisaną w genach. Cóż jednak zrobić, gdy pierwszeństwo ma bardziej doświadczony i sławniejszy rycerz, ponad wszystko złakniony nagrody?

Tomasz Pacyński udowadnia, że w każdej bajce mogą wystąpić „nieprzewidziane okoliczności”. Myli się jednak ten, kto pomyśli, że te historie są prostymi bajkami o smokach i rycerzach. Pod pozorem niekiedy zabawnej treści ukryte są prawdy o życiu i o nas samych, ale autor daleki jest od prawienia morałów.

Smokobójcy jest miejsce na opowieści o smokach, ale również o wiele groźniejszych bestiach, ukrytych w ludziach. Czy bohaterom uda się odnaleźć prawdę o jednej z nich? Przekonaj się, do czego zdolni są ludzie, którzy znaleźli się we władaniu demona.

Zbiór opowiadań Smokobójca prezentuje twórczość Tomasza Pacyńskiego we wszystkich jej odsłonach – od tonu cyniczno – prześmiewczego po nostalgiczny, prowokujący do przemyśleń. Znajdziesz tu opowiadania pełne błyskotliwego humoru, zaskakujących aluzji do postaci historycznych, współczesnych i literackich, ale również opowiadania mroczne, nasączone ponurą atmosferą. Wszystkie tak samo głęboko zapadające w pamięć.

Sir Roger z Mons kulił się pod przeszywającymi podmuchami niosącego mokry śnieg wiatru i zastanawiał się ponuro. Zastanawiał się, jak długo jeszcze powinien stać pod zamkniętą na głucho bramą.

Wyniosłe ceglane mury lśniły wilgocią. Płatki śniegu miotane wiatrem topniały w błocie. Zawodzący wicher szarpał wilczą szubę rycerza, łopotał płachtami okrywającymi wozy ze sprzętem. Kołysał wisielcami na przydrożnej szubienicy, nie pozwalając wypasionym krukom na spokojne kontynuowanie posiłku.

Przecież nie zacznę łomotać do bramy, pomyślał rycerz ze złością, czując przenikające do szpiku kości zimno. Nie uchodzi, nie honor. Herolda trzeba, żeby otrąbił.

Zaklął pod nosem. Herolda przyszło mu zostawić po drodze, w odległej wsi, po tym jak ów nieostrożny człek napił się miejscowego piwa. Rycerz przypuszczał, iż tamten wciąż jeszcze skręca się w boleściach. W ­każdym razie gdy rankiem odjeżdżali, wszystko na to wskazywało. Ostał im się jeno róg, cóż z tego jednak, kiedy nikt ze zbrojnych nie potrafił na nim zatrąbić. Podczas prób wydobywali jedynie ciche, aczkolwiek mocno obsceniczne odgłosy.

Wiatr z lekka zmienił kierunek. Wiało teraz prosto od szubienicy. Sir Roger skrzywił się jeszcze bardziej. Nie żeby miał cokolwiek przeciw surowemu traktowaniu poddanych. Ale pod samymi murami...

Po raz kolejny pożałował, że w ogóle ruszył na tę wyprawę. Nigdy wcześniej nie zapuszczał się na tak odległe kresy cywilizacji. Niektórzy twierdzili zresztą, iż kraj ów leży już poza jakimikolwiek kresami. Po tygodniu podróży rycerz zaczął przyznawać im rację. Po dwóch tygodniach był o tym głęboko przekonany.

Przepaściste, ciemne i ponure lasy, gdzieniegdzie lśniące ciemnymi wodami jezior. Zwierz srogi w lasach. Gościńce podłe. Wioski... Nie, o wioskach lepiej nie wspominać...

Z każdym dniem rycerza męczonego zgagą po pieczonej rzepie, stanowiącej tu podstawę jadłospisu, ogarniały coraz większe wątpliwości. Owszem, kraj dziki i niezbadany, srogie bestie muszą kryć się w niedostępnych komyszach. Smoki, jakich na Zachodzie nikt już od wieków nie widział. Co z tego, skoro rzemiosło było tu najwidoczniej na bardzo niskim poziomie.

Ledwie widoczny na blankach knecht wysmarkał się z odgłosem, który bez trudu przebił się przez uporczywy świst wiatru. Był to jedyny od dłuższego czasu przejaw aktywności knechta. Na nawoływania nie reagował zupełnie, spoglądając w dół tępym wzrokiem. Wyglądał jak mokra, obleczona w pancerz kukła.

Rycerz popatrzył w tył, na swych zbrojnych skulonych obok wozów. Zaklął po raz kolejny, nie wiedzieć już który.

Nie takiego powitania oczekiwał. Wiózł glejty do wszystkich załóg zakonnych, wiózł list do samego komtura. Nie spodziewał się wprawdzie powitania z fanfarami, ale to, co stało się jego udziałem, przeszło wszelkie oczekiwania.

Gdy tylko ukazał się na drodze prowadzącej do zam­ku, gdy zza zakrętu wyjechali zbrojni, na blankach muru wszczął się ruch. Brona opadła ze zgrzytem i hukiem, zadźwięczały łańcuchy podnoszące most. I to wszystko. Na blankach został tylko ten jeden knecht, sprawiający wrażenie głuchego i ślepego zarazem. W każdym razie nie zwracał uwagi na nic, ani na nawoływania, ani nawet przekleństwa.

Zaczynało się ściemniać.

Śnieg gęstniał. Płatki spadające na ziemię nie topniały już, zaczynały pokrywać ją białym, coraz grubszym całunem. Przyjdzie wracać do miasta. Miasta, faktycznie, zaklął rycerz pod nosem.

Ortelsburg. Paskudna mieścina na paskudnym zadupiu. Zamek, kilka domków, gospoda. Na myśl, że zapewne przyjdzie tam stanąć, rycerz aż się wstrząsnął. Zdążył już nazbierać złych doświadczeń. Pchły jak myszy, myszy jak szczury, szczury jak koty... Ciekawe, jakie tu są smoki... Pomyje zwane piwem i pieczona rzepa.

– Co mnie tu skusiło... – mruknął pod nosem.

Wiedział dobrze co. Smoki były coraz rzadsze. A żyć z czegoś trzeba. Nie miał żadnych praktyk w innych sposobach zarobkowania. Nie walczył na turniejach. Sama myśl o uprawie rodowych dóbr, o hodowli owiec przyprawiała go o mdłości. Trudno zresztą byłoby cokolwiek uprawiać albo hodować, skoro kmiecie rozpierzchli się na cztery strony świata, gdy nie poświęcał im uwagi. Musiałby sam chyba... Nie do pomyślenia! Doglądanie też nie było sprawą prostą, gdy człowiek cały czas w rozjazdach. Ostatni zarządca go okradał w sposób jawny. Powiesił więc łobuza, a potem nie szukał już nawet następnego. Za to cały rok szukał okazji. Pieniądze z ostatniej nagrody topniały, nie było po co wracać do zamku. A smoków ani na lekarstwo.

Skuszony opowieściami ruszył na Wschód. Ale tam też nie było lepiej. Wprawdzie sława pozwalała przeżyć, każdy z rycerstwa uważał za zaszczyt gościć słynnego pogromcę smoków, ale co z tego. Trudno przecież żyć z opowieści, jak jaki minstrel czy inny wierszokleta. Nie uchodzi.

Tak, sytuacja nie była najlepsza.

– Zawsze można wrócić do... – mruknął rycerz pod nosem i splunął.

Zaczynam gadać sam ze sobą, pomyślał ze złością. I to jeszcze takie głupoty.

Nie ma co, zdecydował, trzeba ruszać. Może nikogo nie ma w zamku poza załogą, może ruszyli na wyprawę. Durne knechty boją się wpuścić, rozkazów pewnie nie mają. Trzeba ruszać, co będę tak stał...

Spojrzał po raz ostatni w górę, na mury, ledwie widoczne już w mroku i padającym coraz gęściej śniegu. Prawie nic nie widział, śnieg sypał się do oczu. Przetarł rękawicą zaśnieżone brwi.

Knecht zniknął. Za to zza podniesionego mostu dały się słyszeć niewyraźne okrzyki, brzmiące jak przekleństwa.

Ze szczękiem zardzewiałych łańcuchów i skrzypieniem kołowrotu most począł z wolna opadać.

 

* * *

 

Na zamkowym podwórcu było zaciszniej. Nie dochodziły tu podmuchy wiatru, płatki śniegu wirowały spokojnie rozświetlane trzymanymi przez knechtów pochodniami. Sir Roger po raz kolejny przetarł oczy, mając nadzieję, iż czyni to tego dnia po raz ostatni. W krąg migotliwego blasku wszedł wysoki mężczyzna w łosiowym kubraku, naznaczonym odciskami od zbroi. Skłonił się dwornie.

Sir Roger, zeskakując z konia, miał mocno mieszane uczucia. Radość z ujrzenia znajomej twarzy w tym koszmarnym zakątku. Złość na tego, który go do tej wyprawy namówił.

Arnold von Egger, zwany Czarnym Eggerem, świec­ki rycerz w służbie krzyżackiej, skłonił się jeszcze raz. Na młodej, szerokiej twarzy malowało się poczucie winy.

– Wybaczcie, panie... – zaczął, nie patrząc gościowi w oczy. – Wybaczcie, zaniedbałem... Wiem, nie pora na tłumaczenia, ale kto się spodziewał w taki czas...

Sir Roger machnął tylko ręką. Perspektywa znalezienia się w ciepłej izbie, garnca grzanego wina i ciepłej strawy odegnała złość, która wzbierała w nim podczas długiego oczekiwania pod murami.

– Nie szkodzi – wymamrotał łaskawie, czując, że cała twarz zdrętwiała mu z zimna. – Nie szkodzi – powtórzył nieco wyraźniej. – Wiem, czas wojenny u was, tu, na posterunku u kresów, na rubieży...

Istotnie, wiedział, iż mimo formalnego pokoju na pograniczu wciąż tli się wojna. Ostrzegano go po drodze przed bandami grasantów przybywających z ościennego królestwa, by pogan przeciwko Zakonowi wspierać. Ostrzegano przed samymi poganami, utajonymi wśród miejscowego ludu, krwi chrześcijańskiej chciwymi, wciąż odprawiającymi swe obrzędy wszeteczne.

Rycerz uwierzył w ostrzeżenia. Uwierzył tym bardziej, że ostrzegający go młynarz sam miał gębę zdeklarowanego poganina, który dopiero co zakończył wszeteczny obrzęd i nawet nie umył po tym rąk.

Arnold von Egger speszył się jeszcze bardziej. Pokręcił głową.

– Komtur zapewne przeciw pogaństwu pociągnął? – spytał sir Roger, nie spostrzegłszy dziwnego zachowania młodego rycerza. – Plugastwo tępić na chwałę Bożej Rodzicielki, którą na chorągwiach i w sercu nosicie?

– Amen! – odparł machinalnie Arnold. – To jest nie... To znaczy tak, i w sercu...

Zaplątał się beznadziejnie. Sir Roger poklepał go krzepiąco po ramieniu.

– Nie, komtur jest w swojej komnacie... – wydusił z siebie młody rycerz po krótkiej chwili. – Wiecie, panie, to taka głupia sprawa wyszła, aż wstyd powiadać... Ale tego, pozwólcie, panie, do izby, ziąb srogi...

Ziąb istotnie był srogi, lecz sir Roger zaciekawił się.

– Ależ mówcie, panie. I tak zaczekać muszę, aż konia do stajen odprowadzą, cenny to rumak, jakiego w całym chrześcijańskim świecie nie znajdziesz. Dopilnować trza, czy stajenny zadbać potrafi...

– Potrafi, potrafi – zapewnił młodzik skwapliwie. – Sam będę miał baczenie, możecie być spokojni. Zachodźcie do izby.

Wyraźnie unikał wzroku sir Rogera, zaostrzając tylko jego ciekawość.

– No dobrze... – mruknął wreszcie von Egger, widząc, że gość nie rusza się z miejsca. – Już powiem.

Jednak milczał jeszcze chwilę, zanim w końcu wydusił z siebie sensowniejsze wyjaśnienie.

– Bo widzicie, panie, komtur w zamku jest, jeno w izbie się swojej zamknął. Kazał most podnieść i mówić, że go nie ma. Bo to wszystko przez knechtów...

Zaciął się znowu.

– Co przez knechtów? – spytał sir Roger już ostrzej. Arnold von Egger wyprężył się, słysząc ten ton. Rycerz uśmiechnął się nieznacznie. Sława największego pogromcy smoków miała swoje dobre strony. W hierarchii stał nieskończenie wyżej od młodego, choć dzielnego i prawego Arnolda, dobijającego się już swej własnej sławy pogromcy pogan.

– Bo wiecie, głupi knecht pomylił się – wypalił von Egger, nie patrząc na sir Rogera. – Myślał, że to ten Mazur, co tu cały czas przyjeżdża.

– I co? – spytał z niedowierzaniem sir Roger. – Przed jednym Mazurem kazał bramę podnosić? Co, myślał może, że zamek będzie zdobywać?

– Nie znacie go, panie... – pokręcił głową von Egger. – Znaczy tego Mazura, nie komtura... On tu cały czas przyjeżdża, po córkę. Co to ją na zamku trzymamy, zbójom na gościńcu odjąwszy. To straszny człek, panie... Bardzo straszny...

Sir Roger skrzywił się z niesmakiem. Walka z pogaństwem swoją drogą, pogranicze, rubieże, pełzająca wojna. Ale żeby dziewkę w niewoli trzymać, nawet córkę śmiertelnego wroga... Nierycerski to uczynek, pomyślał z dezaprobatą. Prawemu rycerzowi nie przystoi nawet słuchać o tym. Dziwne obyczaje tu panują, widać i oni, heroldzi cywilizacji, pogaństwem i zdradą na wskroś przesiąkli. Spojrzał wyniośle na młodego rycerza, aż ten skulił się pod tym miażdżącym spojrzeniem.

– To nie tak, panie, jak myślicie – wyjąkał, spuściwszy wzrok. – My byśmy ją oddali, nawet zaraz. Kłopot jeno i zgryzota. Cięgiem jeno po nocach na gęśliczkach gra, śpiewa, spać nie daje! A w dzień szkudna taka, tego nie zje, to niedobre... Zaraz byśmy ją oddali...

– To czemu nie oddajecie? – warknął sir Roger ze złością. – Okupu chcecie?

– Jakiego okupu? – Von Egger wybałuszył oczy. – Toż komtur sam by zapłacił, by ją ojciec zabrał. Wszys­cy bracia rycerze by dołożyli! Ino nie da się...

– Jak to się nie da?

– Ano, ojciec, jak ją zobaczył, pieklić się srodze począł od razu. Żeśmy ją zamienili, niedojdę mu chcemy oddawać. Nijak nie chciał słuchać, że taka od początku była. Powiedział, że takiej nie weźmie i już. Zezłościł się i knechtów jeno poszczerbił, szkód narobił.

– Może istowo nie tę zbójom odjęliście? – zastanowił się rycerz. – Albo i zły ją odmienił?

– Gdzie tam! – parsknął Arnold ze złością. – Od początku taka była! Toż ona znana na całą okolicę, a wierzcie mi, panie, nie z mądrości! Z urody po prawdzie też nie... Próbowalim...

Arnold przerwał na chwilę. Z wieży poprzez szum wiatru dobiegł tęskny, acz mało harmonijny śpiew. Sir Roger wzdrygnął się, Arnold splunął. Konie zaczęły się szarpać u koniowiązu, z szubienicy za murem wzbiły się spłoszone kruki.

– Sami słyszycie... – Arnold pokręcił głową zrezygnowany. – Próbowalim... Wiecie, panie, komtur próbował przyuczyć, by obyczajów choć nabrała. Służkę zakonną przydał do towarzystwa i nauki. Ale gdzie tam! Jak była głupia, tak i jest. A służka chce przejść do zakonu kontemplacyjnego, tam gdzie milczenie ślubują.

Za murami, gdzieś daleko w obskurnym miasteczku, poczęły wyć psy.

– Prowadźcie, panie, do izby – zdecydował sir Roger.

Ciężka jest misja prawych rycerzy na pograniczu.

 

* * *

 

W wielkiej zamkowej sali wiało chłodem mimo ognia buzującego na olbrzymim palenisku. Długi stół był pusty, służba zaledwie poczynała się krzątać.

Rycerz ciężko opadł na ławę. Dopiero teraz z całą siłą poczuł zmęczenie, dopiero teraz uświadomił sobie, jak jest przemarznięty i głodny.

– Wybaczcie, panie – z zażenowaniem odezwał się von Egger, gdy wydał już rozkazy służącym. – Komtur nie będzie nam towarzyszył. Tłumaczył, że niezdrów. Może to zresztą lepiej...

Arnold przygryzł wargi, jakby wymknęło mu się coś niepotrzebnego. Sir Roger nie zwrócił na to uwagi, pochłonięty widokiem wnoszonych do sali mis z dymiącym mięsiwem i parujących dzbanów, z których unosił się korzenny aromat.

– Będę czynił wam honory – powiedział Arnold. – Musicie, panie, zrozumieć... Tu pogranicze, rycerze zakonni z podjazdu wrócili, strudzeni wielce...

Zabójca smoków machnął łaskawie ręką. Nie pora zwracać uwagę na honory. Po tylu dniach na solonym mięsie i pieczonej rzepie...

Urwał potężny kawał razowego chleba, sięgnął do misy. I zamarł ze zdziwienia, widząc, jak młody rycerz dobywa miecza.

Arnold chwycił pieczony udziec, zamachnął się. Uciął plaster mięsa, usłużył sir Rogerowi.

Ależ upadek obyczajów, pomyślał rycerz. No cóż, wysepka cywilizacji otoczona pogaństwem...

Zauważywszy jego spojrzenie, Arnold poczerwieniał.

– Wybaczcie – sumitował się po raz kolejny. – Mieczy ci u nas dostatek, ale tasaków zbrakło. Widzicie, było u nas niedawno poselstwo od księżnej mazowiec­kiej. I taki jeden wszystkie tasaki w trąbkę poskręcał, myślał, że to kogoś bawi. Chełpił się, marne u was żelazo, mówił, niewiela nim dokażecie. Może i niewiela, a tymczasem nie ma czym mięsa rąbać.

Czymkolwiek rąbana, pieczeń była niezła. Zwłaszcza po takiej drodze. Po kilku kubkach grzanego wina sir Roger zaczął dochodzić do siebie.

– Wiecie, sir Rogerze... – zaczął rycerz Arnold niepewnie. – Jest jeszcze jedna sprawa... Dostaliście, widzę, mój list...

Zabójca smoków skinął głową, nie mogąc mówić z pełnymi ustami. Przełknął z wysiłkiem.

– Dostałem – odparł zaniepokojony. – Wszystko mi skryba odczytał. Czyż nie jest tak, jak napisaliście?

– Ależ na pewno! – zapewnił von Egger pospiesznie. – To znaczy o ile skryba dobrze zapisał... – zatroskał się.

Otarł jasne wąsy.

– Jest tylko jeden mały... A właściwie to nie ma...

Sir Roger z trudem powstrzymał się, by nie zerwać się z ławy. Opanował się, takie zachowanie nie przystoi rycerzowi.

– Nie ma smoka?! – okrzyku nie powstrzymał. Po takiej drodze! Po poniewierce na kiepskich gościńcach, wśród ludu do zwierza bardziej podobnego. Po noclegach w zapchlonych gospodach, po pieczonej rzepie...

Arnold wbił wzrok w stół, nerwowo kreślił esy­-floresy palcem zamoczonym w winie.

– Ależ co wy, panie... – mruknął cicho. – Jest smok, niejeden. Dużo ich tutaj. Ino nagrody nijakiej nie ma...

Sir Roger już nie pytał. Cała droga na nic. Nie miał najmniejszej ochoty na darmowe łowy na potwora.

Był zbyt zmęczony, by chociaż zakląć. Zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad swym niewesołym położeniem. Jutro będzie czas, by się martwić.

Swoją drogą, pomyślał, ten gołowąs ma szczęście. Szczęście, że nie poluję na ludzi. Z przyjemnością wytrzaskałbym go po gębie rękawicą, wyzwał na udeptaną ziemię.

Wymamrotał pod nosem przekleństwo.

– Wybaczcie, panie... – Arnold von Egger znów zaczął przepraszać, jak to czynił od samego początku. – Pomyślałem sobie, że dla samej sławy potwora ubijecie, takiego, jakiego u was ze świecą szukać. Że szczęśliwi będziecie, mogąc bestię srogą pokarać, lud od terroru uwolnić...

A pies z ludem tańcował, prawie na głos pomyślał sir Roger. Co mnie obchodzi lud, chudoba, nawet dziewice. Jedyne, czego potrzebuję, to pieniądze. A tu, okazuje się, nic z tego.

Sława dzielnego zabójcy smoków to dobra rzecz. Ale oznacza też duże wydatki. Trzeba żyć na poziomie.

– Panie? – z ponurego zamyślenia wyrwał rycerza natarczywy głos. Arnold wpatrywał się weń z napięciem.

– Czego? – mruknął sir Roger niezbyt uprzejmie.

– Bo wiecie, panie, jest jeszcze jedna sprawa... – Von Egger swoim zwyczajem patrzył w ziemię. – Komturowi nie lza mówić, po coście przyjechali... Bo wiecie, on myśli, że przeciw pogaństwu ruszycie...

Dobre sobie! Co on tu nagadał, z rozpaczą pomyślał sir Roger. Jeszcze tego brakowało, przeciw pogaństwu! Cholera, jakbym chciał przeciw pogaństwu, to w Palestynie ich, ile chcesz. A klimat lepszy.

Sam dolał sobie wina, uprzedzając usłużnego Arnolda. Pociągnął łyk wystygłego już nieco napoju.

Trzeba się spokojnie zastanowić. Miesiąc już straciłem, zima za pasem. Trzeba ruszać czym prędzej, żeby tu do wiosny nie ugrzęznąć. Wstrząsnął się na samą myśl o spędzeniu zimy w Ortelsburgu. Chyba z samych nudów wyruszyłby przeciw poganom. Dobrze, wracać, tylko co dalej?

– Smoków tu dużo, pod samym bokiem – Arnold niezrażony brakiem okazywanego zainteresowania ciągnął swój monolog. – Szkody czynią okrutne. Co prawda nie nam, jeno wioski pustoszą, bydło porywają. Nawet to dobrze, bo te wioski to ostoja pogaństwa. W ogóle dziwny to kraj...

Z kolei Arnold otrząsnął się z obrzydzeniem.

– Smoki, poganie, kłobuki – ciągnął, popiwszy wina. – Takie, wiecie, złe duchy, jak zmokła kura wyglądające. Strzygi po lasach, utopce w jeziorach. Powiadam wam, pogaństwo to nic, nawet najazdy Mazurów zza granicy. Tu nie tylko rycerzy zbrojnych trzeba, tu trzeba specjalistów, nie przymierzając, jak wy... Albo i czarnoksiężnika. Ale cóż, komtur nawet słuchać nie chce. On tylko pogan widzi. Wszystko inne do niego nie dociera, nawet jak skrzaty nocą po zamku harcują. Myszy, mówi... A widzieliście, żeby myszy szczały do mleka?

Sir Roger wzruszył ramionami. Starał się nie pijać mleka, niewiele go to więc obchodziło.

– Nie widzieliście! – powiedział triumfalnie młody rycerz, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Co ja zresztą mówię, skrzaty! Tu w co drugim zagajniku złe siedzi, ślepia wytrzeszcza. Jeno komtur tego nie widzi, pogan ino... Ot, będzie ze dwie niedziele, smok nad samym zam­kiem przeleciał. Krowę w pazurach niósł, żywą jeszcze. Tumult się wszczął, knechci z kusz poczęli szyć. Postrach w mieście. A komtur popatrzył w górę, głową pokiwał. Duże te bociany w tym roku, powiada. Nie dociera, mówię, nie dociera... Hier ist Krieg, powiada, obowiązków pilnować, nie za smokami ganiać. Dlatego nagrody nijakiej nie ma...

 


< 26 >