Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Życie codzienne człowieka jaskiniowego

Opasła epopeja z czasów, gdy Bóg był kobietą, a znaczącą część Eurazji pokrywał lodowiec, rozrosła się do pięciu tomów. Kolejny odcinek przygód supermenki z okresu młodszego paleolitu, opisuje życie codzienne ludzi pierwotnych, zamieszkujących na terenach dzisiejszej Francji – jak przyznaje sama autorka, Dziewiąta Jaskinia Zelandoni, to niemal dokładnie opisane stanowisko badawcze Laugerie Haute w Wezerach.

Bohaterka, Ayla, wychowana przez neandertalczyków, po podróży przez pół kontynentu dotarła do domu swojego samca. Ale to wcale nie jest happy end, choć początkowo tak się wydaje – Ayla bowiem ma zdolności, które predestynują ją do objęcia ważnej funkcji w społeczności, pomimo jej sprzeciwu i niechęci, by funkcję tę sprawować. Otwarte zakończenie każe przypuszczać, że będzie ciąg dalszy perypetii ludzi w prehistorycznym raju. Tym razem jest to raj, jak na paleolit, urbanistyczny – partner Ayli pochodzi bowiem ze społeczności stojącej na wyższym cywilizacyjnie poziomie niż grupy opisane we wcześniejszych częściach sagi.

A jednak, im dalej w cykl, tym infantylniej, niestety, chociaż autorka nadal stara się nadążyć za odkryciami naukowymi i na tej podstawie konstruuje świat przedstawiony. Jak poprzednio, czyni to z dużą dbałością o szczegóły i wiarygodność. Niemniej, w tych realiach rozgrywa akcję coraz bardziej przypominającą scenariusz w stylu hollywoodzkich produkcji dla nastoletnich panienek nabuzowanych hormonami. A zatem, rzecz jasna, będzie dużo scen erotycznych, przeplatanych scenami polowań i zbieractwa. Nie pojawią się już prawdziwi płaskogłowi – znamieniem konfliktu będą jedynie relacje, jakie zachodzą między ludźmi z Cro Magnon i mieszańcami, pół-kromaniończykami, pół-neandertalami, jednak ów konflikt, który we wcześniejszych tomach stanowił oś opowieści, tutaj schodzi na plan coraz dalszy i traci na ważności. Może autorka chce się z niego wycofać, ponieważ najnowsze badania genetycznie nie wskazują raczej, aby ludzie i neandertalczycy mogli się krzyżować...

Przyznaję, że darzę cykl „Dzieci Ziemi” sentymentem niegodnym zgoła literaturoznawcy i wytrawnego czytelnika. Jednak „Kamienne sadyby” zaliczam zdecydowanie do słabych ogniw tej ambitnej epopei. Jean M. Auel skutecznie udało się napisać powieść obyczajową w realiach sprzed trzydziestu pięciu tysięcy lat, niemniej coraz mniej w niej tej brawury, jaką cechował pomysł na początkowe części serii. Czuć w „Kamiennych sadybach” uproszczenia, łzawy sentymentalizm i zwyczajną szablonowość, którą aż za łatwo porównać do powieści, które przywykliśmy nazywać „harlequinami”. Na dodatek, o ostatniej (na razie, jak przypuszczam) części cyklu, można bez żadnej wątpliwości orzec, że jest zdecydowanie powieść przesiąknięta feminizmem, przynajmniej tym, który ex definitio, mówi o równości płci. Paradoksalnie, orędowniczką zrównania ważności obu płci jest Ayla, rzecz jasna, ale nic więcej z tego nie wynika, na razie Ayla nie jest feministką walczącą. Na całe szczęście, bo rozważania o celu życia i roli mężczyzn wywołują politowanie...

Generalnie, przyznać należy, że da się czytać „Kamienne sadyby”, ale nie jest to powieść, która poleciłabym z czystym sumieniem. Zdecydowanie – tylko dla tych, którzy lubią cykl „Dzieci Ziemi”, ale bez oczekiwania na olśniewającą lekturę. Wydaje się, że Jean M. Auel coraz trudniej udźwignąć fabularnie pomysł prehistorycznej sagi. Ale może ciąg dalszy nastąpi ciekawszy – będę czekać, bo jestem sentymentalna i lubię czasem poczytać sobie romans z happy endem. Bo happy end nastąpi – wcześniej czy później...

 

Gadulissima

 

 


ocena

 

Jean M. Auel

Kamienne sadyby

Tłum. Maciej Szymański

Zysk i S-ka, 2002

Stron: 894

Cena: 45,00

 

 

 



Skandalista Oliviero Toscani

Pamiętam niektóre z reklam firmy Benetton – zawsze kolorowych, zawsze na wielkich billboardach lub cityboardach. I zawsze z tym samym sloganem, którego nigdy nie przetłumaczono na mowę naszą ojczystą.

Niespecjalnie mnie obchodziły – być może dlatego, że te najbardziej skandalizujące nigdy nie ukazały się bezpośrednio, choć pisała o nich prasa – czasami w tonie oburzenia, jak to miało miejsce w przypadku zdjęcia mężczyzny umierającego na AIDS czy zakonnicy całującej księdza, czasami z drwiną i pogardą, jak w przypadku HIV POSITIVE lub zmultiplikowanych wizerunków genitaliów różnych ras. Niemniej, w Polsce co najwyżej mogliśmy podziwiać plakaty z uśmiechniętymi dziećmi – białym, żółtym i czarnym lub pajacykami z różnych rodzajów drewna.

A jednak i w Polsce ukazała się książka autora tych wszystkich przekazów – Oliviero Toscaniego „Reklama – uśmiechnięte ścierwo”. Oczywiście, w środowisku reklamowym był to bestseller i lektura obowiązkowa. I czyta się naprawdę świetnie, bo Toscani pisze ciekawie o swoich pracach i filozofii, która za tym stoi. Dlaczego właśnie tak? Według Oliviero Toscaniego reklama, jaką znamy, oparta na plastykowej perswazji przez homogeniczny styl życia rodem z bajek o Barbie i Kenie, umarła już dawno, choć może jeszcze o tym nie wie. I dlatego trzeba szukać innej drogi komunikacji, ścieżki refleksji społecznej, poruszającej emocje wyższego rzędu, głębiej trafiającej do odbiorcy przekazu.

Kiedy czytałam to w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, wydał mi się Toscani buntownikiem walczącym z odhumanizowanym systemem sprzedaży, łamiącym konwencje i schematy, wykraczając poza wygładzone, polakierowane przekazy perswazyjne, jakie widziałam w mediach i jakie sama tworzyłam. Jego tezy były nowe, ożywcze, zdumiewające...

I nie zdawałam sobie sprawy, że jak wielu, wpadłam w pułapkę – nieprawdopodobnie sprytną i inteligentną. Zdawało mi się, mianowicie, że Toscani wcale nie robi reklam, że działa w imię wyższych idei. Zapomniałam, że tak naprawdę reklamę zawsze definiuje cel: sprzedaż. I Toscani robi dokładnie to samo, co ja – innymi środkami, z większą swobodą twórczą i bez ograniczeń, jakim jest lęk potencjalnego reklamodawcy. Ale nie zmienia to faktu, że Oliviero Toscani nie jest żadnym buntownikiem, lecz takim samym kolaborantem systemu sprzedaży, jak wszyscy reklamiarze na świecie. I pod humanitarną filozofią pacyfizmu, pod hasłami buntu przeciw monokulturze, nie kryje się ktoś, kto walczy przeciw systemowi, lecz po prostu skandalista. Niewątpliwie utalentowany i wspaniale kreatywny, czy jednak wyznaczający nowy kierunek reklamy? Z całą pewnością ukazujący możliwości przekazu reklamowego, ale też nie przypuszczam, aby znalazł wielu naśladowców. To, co porusza opinię mediów w wymiarze jednostkowym, nie zdziwi nikogo, gdy stanie się standardem. Zapewne dlatego reklamy „United colors of Benetton” pozostaną raczej wyjątkiem niż regułą. Może to oznaczać, że Toscani przegrał z monokulturą, ale również, że nadal doskonale będzie mógł sprzedawać markę Benetton. A właśnie o to chodzi od początku do końca – cała reszta, to jeno dym w oczy...

 

Gadulissima

 

 


ocena

 

Oliviero Toscani

Reklama – uśmiechnięte ścierwo

Agencja Wydawnicza DELTA, 1995

Stron: 184

Szukając romantyzmu

Dawno, dawno temu, gdy „Fantastyka” była nowa, choć w jej nazwie nie było śladu nowości (Fantastyka nr 7/1983), ukazało się na łamach pisma opowiadanie spółki autorskiej: znakomitego George’a R. R. Martina i Lisy Tuttle. Opowiadanie, które wzruszało mnie do łez, ilekroć do niego wracałam i które zawsze darzyć będę sentymentem... Nosiło tytuł „Planeta Burz” i było historią o świecie, gdzie ludzie spełnili marzenia o prawdziwym lataniu, gdzie szybowanie było zaledwie początkiem. Opowiadanie, którego bohaterami byli lotnicy, a raczej lotniarze, nazywający siebie Ptakami.

Z notki o autorach dowiedziałam się, że „Planeta Burz” jest preludium powieści, jednak na rozwinięcie przyszło mi czekać trzynaście lat, dopiero wtedy ukazała się „Przystań Wiatrów”. I przyniosła rozczarowanie na miarę wcześniejszych zachwytów nad opowiadaniem...

Z całą pewnością nie jest to powieść zła, ale sprawia wrażenie po prostu miałkiej – brakuje jej tej siły oddziaływania, które charakteryzuje opowiadanie. Gdzieś w powieści pada stwierdzenie, że pieśń staje się niedoskonała, jeżeli zmienić w niej choć jedną nutę, traci harmonię i przestaje być piękna. To właśnie stało się z powieścią – amputowano z niej romantyzm jednym, czystym cięciem – usuwając określenie „Ptaki” na lotników służących wyspowej społeczności planety Windheaven – Planety Burz lub Przystani Wiatrów, jak przetłumaczono; za pierwszym razem pięknie, bo trafnie, choć niewiernie, za drugim natomiast wiernie... Nie wiem, czy winą obarczać autorów, czy też jest to kwestia przekładu. Dość, że z romantycznego opowiadania, które nominowano do Hugo, wyszła średnia powieść – sprawna i nijaka w odbiorze.

Kiedy coś takiego się dzieje, po prostu mi żal. Jedna skreślona metafora wydawać się może nieistotną dla długiej formy, a jednak jest to zmiana rzutująca na odbiór. Czytając powieść zabrakło mi wzruszeń z opowiadania, zabrakło poetyckości – główny element koncepcji, latanie, sprowadzając do czynności wyłącznie technicznej, przynależnej science-fiction i pozbawiając je wymiaru metafory, wieloznaczności i uroku, którego nie nadrobi fabuła, tak naprawdę tylko obyczajowa.

Bo kto powiedział, że romantyzm jest niepotrzebny?

 

Gadulissima

 

 


ocena

 

George R.R. Martin; Lisa Tuttle

Przystań wiatrów

Tłum: Anna Krawczyk-Łaskarzewska

Zysk i S-ka, 1996

Stron: 430

Cena: 18,50




Ojczyzna-polszczyzna warszawskiego PRL-u

Urok posiadania dużego księgozbioru, kompletowanego dość chaotycznie w czasach, gdy książki nie były jeszcze dostępne w tak szerokim asortymencie jak dziś, polega między innymi na tym, że nie zawsze wiadomo, co właściwie w tym księgozbiorze się znajduje. Ma to swoje uroki, jak groomowskie pudełko czekoladek – nigdy nie wiadomo, co się trafi na dnie półki.

Tym razem wpadł mi ręce tomik nieduży zatytułowany „Byki i byczki”. Jest to zbiór felietonów z Życia Warszawy, jakie ukazywały się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku, traktujących o poprawności językowej. Oczywiście, w czasach gdy się ukazywały, prawdopodobnie cieszyły się uznaniem równym temu, jakie dziś ma program „Ojczyzna-polszczyzna” (no, może trochę większym), jednak dopiero teraz, w XXI wieku felietony o języku polskim warte są lektury. Osobliwie nie z powodu ich wartości poznawczych czy też normatywnych, również nie z powodu ciętości wypowiedzi, bo i tej raczej się nie uświadczy. Za to teraz „Byki i byczki” nabrały zupełnie innych znaczeń...

Wyobraźmy sobie owe czasy towarzysza Edwarda Gierka, złote lata PRL-u. I te wszystkie urocze okólniki zakładowe pisane dość specyficznym stylem, za nic mającym poprawność. A na dodatek panujące przekonanie elit, że język ojczysty zaśmiecony jest okrutnie i skarlały w skutek używania w telewizji owych zwrotów rodem z przemówień partyjnych... Ten właśnie ton przebija przez felietony IBIS-a, nieco zadęte, przesycone autorytarną pewnością siebie kogoś, kto ma wysoko ustawioną normę poprawności języka. Być może zdawało się autorowi, że wie lepiej, jak ten nasz język ojczysty ma wyglądać. Z jednej strony, słusznie potępiał partyjniacką manierę wypowiedzi dętych a nonsensownych, z drugiej jednak być może zbyt szybko stawiał tezy o tym, jak mowa ojczysta nasza powinna się rozwijać... Przepowiedział mianowicie, że niedopuszczalne jest użycie słowa „komputer”, jako zapożyczenia zupełnie niepotrzebnego w polszczyźnie. Nie wspomnę nawet o „tunerze” – również słówku niepotrzebnym i skazanym na szybkie zapomnienie, gdy minie moda na anglicyzmy. Ubolewa również felietonista nad „międzyczasem”. Obecny w języku niemieckim zwrot nie ma bowiem żadnego uzasadnionego powodu istnieć w mowie polskiej, nie posiadającej stosownych czasów.

A jednak w tzn. „międzyczasie” (tak, tak, to nadal jest kolokwializm!), ten zwrot i wiele innych, zrobiły zupełnie nieprzewidzianą karierę. Szczególnie wyraźnie widać to właśnie w tych felietonach, które dotyczą terminów technicznych. Chyba nikt z humanistów nie przewidział, że język ledwie będzie nadążał za rozwojem techniki pod koniec XX wieku...

I dlatego „Byki i byczki” mają teraz wartość historyczną – ukazując nie tylko, jak bardzo współczesna norma językowa polszczyzny różni się od tej zaledwie sprzed lat trzydziestu, lecz także, między wierszami, dając świadectwo pewnego zadufania w myśleniu o procesach językowych jako długotrwałych i powolnych. Ale przy tym – to całkiem sympatyczna lektura, troszkę już może niedzisiejsza, ale nadal ciekawa w czytaniu o wiele bardziej niż nudne opracowania. Bo przy całej autorytarności, to jednak IBIS niezłym felietonistą był.

 

Gadulissima

 

 


ocena

 

Andrzej IBIS Wróblewski

Byki i byczki

Wiedza Powszechna, 1995


< 04 >