Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Homer w sieci Szekspira

 

okladka

A gdyby tak przenieść Troję na terraformowanego Marsa? Razem z Olimpem, bogami, herosami, zdzirami, kapłankami, drewnianym zwierzyńcem i całym pozostałym dobrodziejstwem inwentarza? Sprowadzić z „zapomnianej ery” – XX wieku – paru znawców dzieła Homera (zrekonstruować ich z DNA – dla bogów to w końcu małe miki), żeby mieli bajzel na oku i zainscenizować pierwszą i najsławniejszą w dziejach wojnę o, że powtórzę za Zagłobą, „ryżą kosę”? Z wojenki zrobić swoiste reality show, które za pośrednictwem całunów turyńskich (żaden Brown - high, a nawet nanotech) będą podziwiać „nowi ludzie”, pozbawieni legend, historii, wiedzy o przodkach i wszelkiej indywidualności. A co za tym idzie, tak zwanych „wyższych potrzeb”. Bo tak ich zaprogramowali postludzie. A potem coś ich tak wystraszyło, że spakowali manatki i opuścili Układ Słoneczny w zorganizowanym pośpiechu, uznając, że lepiej porządzić w odleglejszej galaktyce. A swoich pupili zostawiwszy na pastwę losu. Służków, to jest użytecznych maszynek. I zagadkowych wojniksów, inteligentnych maszynek z własną wizją, której nie zna nikt poza nimi.

No i bardzo pięknie. Tylko że zagadkowe zabawy z bronią na czwartej planecie od Słońca niepokoją inteligentne roboty wysłane niegdyś przez postludzi na eksplorację Układu Słonecznego. Morawce (bo o nich mowa) ewoluują sobie spokojnie na Jowiszu. Ale nadaktywność kwantowa zanotowana na Marsie burzy ten spokój. Decydują się wysłać ekspedycję zwiadowczą. Nieliczną, nie wiedzącą o swoim zadaniu nic ponad niezbędne, czysto techniczne minimum. Z czterech robotów do celu docierają dwa – Mahnmut, miłośnik sonetów Szekspira, i poważnie uszkodzony Orphu, fan Prousta. Muszą dotrzeć na szczyt Olimpu i zainstalować tam zagadkowe urządzenie, którego przeznaczenia nie znają. Ten, który je znał, zginął, kiedy Zeus zestrzelił ich statek z marsjańskiej orbity.

W dodatku, jeden z ludzi nie chce umierać po piątej dwudziestce. Pragnie przedłużyć sobie życie, polecieć do Pierścieni, gdzie spodziewa się zastać postludzi i przekonać ich, by użyczyli mu raz jeszcze swojej konserwatorni – krynicy wiecznej młodości. W tym celu uczy się czytać. Studiuje stare mapy. I ściąga na siebie uwagę Żydówki Wiecznej Tułaczki, jedynej, która przeżyła tragiczne Ostatnie Faksowanie – poza nią zginęli wszyscy „dawni ludzie”. Ona postanawia pomóc Harmanowi w realizacji jego pragnień – i wykorzystać go do swoich celów.

Trzy wątki – homerycki, od pewnego momentu niezupełnie kanoniczny, ludzki i morawiecki, splatają się w misterną, a zarazem monumentalną (600 stron) i fascynującą swoją złożonością, konsekwencją i precyzją całość. Pełną humoru, często czarnego, psychologii, filozofii, teorii literatury – a w gruncie rzeczy – prawdy. Często niełatwej, acz niewątpliwie wartej poznania.

Wszystko jest tu pretekstem, nic nie jest przypadkiem. Simmons, prowadząc inteligentną grę wybitną literaturą, ma w tym określony cel. Hipoteza dotycząca wpływu genialnych umysłów na świat, ich niezwykłych zdolności, które umożliwiły stworzenie wszechsieci, pozornie przypomina tę znaną z Matrixa. Jest jednak w istocie o wiele bardziej przerażająca. Tutaj to nie maszyny sterują ludźmi – to ludzie, wdrapawszy się z mozołem na odpowiednio wysoki szczebel ewolucyjnej drabinki, obracają się sami przeciwko sobie. Świadomie powodują degenerację i uwstecznienie mentalne swoich potomków, przerażeni ogromem własnych osiągnięć, których nie potrafią okiełznać. Tworzą mechanizmy ścisłej kontroli, mające zapobiec powtórzeniu sytuacji. Teraz ludzie wszystko mają limitowane – potrzeby, myśli, życie, rozmnażanie. Są bezwolni, ale bezpieczni. Oczywiście nikt ich nie zapytał o zgodę na zapłatę takiej ceny. Nie umieliby racjonalnie ocenić, co dla nich najlepsze.

Czego zabrakło potomkom postludzi, nie brakuje Thomasowi Hockenberry’emu, wskrzeszonemu przez mieszkańców marsjańskiego Olimpu teoretykowi literatury z dwudziestego wieku. Zasmakowawszy boskiej mocy, nie chce jej łatwo oddać. Poznawszy, że bogowie nie są w niczym, poza gadżetami w rodzaju piorunów, lepsi od ludzi, których chcą skazać na zagładę ku własnej uciesze, postanawia im się sprzeciwić. Co ma do stracenia? W końcu swoje już kiedyś przeżył, a noc z Heleną Trojańską jest warta każdego ryzyka. Potem już łatwo snuć plany przetoczenia eposu w inne koleiny – na nową wojenna ścieżkę. Która zakończy się na Olimpie. Szalony czy doprowadzony do ostateczności bezradnością i biernością wobec obserwowanych, przewidywalnych co do joty, lecz wcale przez to nie mniej tragicznych, wydarzeń? W każdym razie przekonujący. Na tyle, by pojednać Achillesa i Hektora. Czy poprowadzi ich do zwycięstwa? Tego dowiemy się z drugiego tomu dylogii. W pewnym sensie już są zwycięzcami.

 

Agnieszka Chojnowska

Dan Simmons

Ilion

Tłum: Wojciech Szypuła

Amber, 2004

Stron: 632

Cena: 49,90

 


Panie na włościach

 

okladka

Gdyby Pilipiukowe powieści o kuzynkach Kruszewskich chcieć jakoś zaszufladkować, wydaje się, że najbliższym prawdy określeniem byłoby „fantastyka obyczajowa”, z lekką domieszką political fiction. Bowiem równie istotne co sama akcja są autorskie wtrącenia na aktualne tematy społeczno-polityczne. W pierwszym tomie te dywagacje były najostrzejsze, w kolejnych częściach autor jakby złagodniał, wyglądało to trochę tak, jakby Pilipiuk starał się zaspokoić oczekiwania absolutnie wszystkich czytelników, pisząc bardziej pod publikę niż według własnych wizji.
Ostatni tom opowieści stanowi bezpośrednią kontynuację akcji „Księżniczki”. Stanisława, Katarzyna i Monika mają już wakacje, ale jak łatwo wydedukować z poprzednich tomów dziewczyny nie spędzą czasu wolnego, wylegując się na plaży. Pilipiuk konsekwentnie propaguje w swoich powieściach pozytywistyczny kult pracy, więc nasze panie zakasują rękawy i podejmują się zadania dość ciężkiego. Mianowicie pragną przywrócić dawną świetność Kruszewicom, które po epizodzie pegeerowskim popadły w kompletną ruinę. Dawny dwór został niemal zrównany z ziemią, mieszkańcy wyemigrowali, na miejscu pozostały jednostki najbardziej zdegenerowane przez miniony ustrój i alkohol. Kuzynki mają lepszy pomysł na zdobycie pieniędzy niż unijne dotacje, trochę szkoda, bo znając niechęć Autora do biurokracji, proces zdobywania funduszy z UE przez panny Kruszewskie mógłby mieć ciekawy przebieg. Równolegle zapoznajemy się z wynikami skandynawskiej wyprawy łowców wampirów, ponieważ Arminius i Laszlo wyruszyli do Trondheim w poszukiwaniu pewnego tajemniczego architekta. Na dalszy plan zostaje zepchnięty Michał Sędziwój, niestety ma się wrażenie, że alchemik wykonał swoje zadanie w poprzednich tomach, więc tradycyjną pisarską metodą należy go wysłać w daleką podróż. Dla osłody wielbiciele jego osoby dostają historyjkę, trochę sztucznie wpisaną w całą akcję, a pozwalającą poznać kolejny epizod z bogatej przeszłości Sędziwoja.

Tom trzeci zasadniczo nie odbiega poziomem od poprzednich. Co prawda ma się wrażenie że panie stały się nieco egzaltowane, szczególnie dotyczy to Moniki i jej uczuciowych rozterek, ale z drugiej strony w codziennych zmaganiach stosują stare, sprawdzone metody. Osobowości dziewczyn nieco przyblakły. Stanisława chętniej niż we wcześniejszych częściach sięga po nahajkę, Katarzynie zbyt łatwo udaje się zastraszyć przeciwników spreparowanymi dokumentami, a wampirzyca zachowuje się jak nastoletnia, nie do końca zrównoważona emocjonalnie, panienka. Czytając „Dziedziczki” ma się wrażenie, że Autor pisał je pod presją publiki, domagającej się dalszych przygód swych ulubionych bohaterek. Może należałoby poświęcić powieści trochę więcej czasu? Ubarwić całość kilkoma świeżymi pomysłami? Dodać – w charakterze aneksu – kilka staropolskich przepisów? Cóż, przygotować książkę tak, by wszystkim dogodzić jest trudno. Na pewno z „Dziedziczek” nie będą zadowoleni wielbiciele prozy wysokiej, wysmakowanej. Pilipiuk opowiada historie za pomocą prostych zdań, sama opowieść też nie jest zbyt skomplikowana, humor nieco mniej dosadny niż w opowiadaniach wędrowyczowskich, ale nadal nie najwyższych lotów. Dla kogo zatem jest to powieść? Dla każdego, kto oczekuje literatury rozrywkowej, książki, którą się błyskawicznie pochłania, bez angażowania zbytniej uwagi czytającego. Można też, choćby z uwagi na wtręty moralizatorskie, sprezentować „Dziedziczki” znajomej młodzieży. Powinni być zadowoleni, choć idol młodego pokolenia, Jakub Wędrowycz, pojawia się w książce w ilościach śladowych.

 

Joanna Witek

 

Andrzej Pilipiuk

Dziedziczki

Fabryka Słów, 2005

Stron: 320

Cena: 26,99

 


Lekcja psychoanalizy doktora Jordana

 

okladka

To mógłby być alternatywny tytuł nowego zbiorku Anny Kańtoch z szykownym medykiem w roli głównej. Właśnie tak. O ile w „Diable na wieży” Domenic był jedynie narzędziem, środkiem do nadrzędnego celu, jaki każdorazowo stanowiło rozwikłanie tajemnicy, o tyle teraz sam jest celem. Atrakcyjnym, bo jego przeszłość to zlepek intrygujących niedomówień. Dla niektórych z nich byłoby lepiej, gdyby nie zostały wyjaśnione. Inne pozwalają pełniej zrozumieć teraźniejsze postępowanie młodszego z dziedziców Mandracourt.

Posiadłość i to, co zaszło w jej murach pewnej jesiennej nocy ma kluczowe znaczenie. Jak pamiętamy, po wydarzeniach opisanych w opowiadaniu „Pełnia lata” Jordan postanowił wrócić do rodzinnego miasteczka. Teoretycznie – w pościgu za zabójcą. W rzeczywistości jednak po to, by stawić czoła odpychanym przez piętnaście lat zmorom z przeszłości. „Mandracourt” jest tekstem najsłabszym, mimo że niezwykle istotnym dla właściwego zrozumienia pozostałych. To w nim, jak uświadamia czytelnikowi Kasandra w „Cierniach” (to z kolei najlepsze opowiadanie), obserwujemy wydarzenie przełomowe w życiu bohatera. To w Madracourt Jordan uświadamia sobie istnienie granicy między światłem i ciemnością i postanawia nigdy jej nie przekroczyć, choć mógłby wybrać inaczej. Co więcej, właśnie przeciwny wybór byłby bardziej zrozumiały, a za ten, którego dokonał, musi ustawicznie płacić wysoką cenę.

I tu pora sprecyzować zarzuty względem „Mandracourt”. Pierwszy to wyjaśnienie pochodzenia blizn Domenica. Rzecz jasna, przemoc w rodzinie jest czymś strasznym, ale zarazem boleśnie banalnym i najpopularniejszym argumentem używanym w obronie rozmaitych degeneratów: „Bo tatuś go bił”. Jedna z większych zagadek „Diabła na wieży” zostaje przez to spłycona i sprowadzona do poziomu amerykańskiego melodramatu klasy B. Rzecz jasna, to nie okrucieństwo ojca było przyczyną, dla której syn go zabił (i to mając zaledwie czternaście lat), ale chęć ratowania brata, który nie podołał temu zadaniu. Niestety, okazało się, że Domenic wyświadczył Linusowi niedźwiedzią przysługę. Zamiast wdzięczności, zyskał nienawiść starszego brata, której źródłem było upokorzenie. Ocalił życie kuzynki, ale zarazem zrujnował je, rzecz jasna nieumyślnie, bo aby uchronić go od odpowiedzialności, skłamała i straciła łaskę Bożą. Tym niemniej w bliznach był większy potencjał i trochę szkoda, że został zmarnowany.

Drugi zarzut to nierozwiązana zagadka Ptasznika. Co prawda powraca ona w kolejnych tekstach jako jedyna porażka, która nauczyła Jordana pokory i uczyniła go bardziej dociekliwym, wytrwalszym. To jego swoiste memento. A jednak, Ptasznik odegrał w życiu rodziny Jordanów, a zwłaszcza głowy rodu, zbyt istotną rolę, by tak po prostu zniknąć ze sceny. Najprawdopodobniej to właśnie on był przyczyną ich nieszczęść, przynajmniej pośrednią. Posunięcie, które może w zamierzeniu miało intrygować, w efekcie raczej irytuje. Pozostaje nadzieja, że zagadka karła zostanie jeszcze kiedyś rozwiązana w kolejnym tekście.

Początkowa retrospekcja to tylko przygrywka, sterylizacja narzędzi przed swoistą wiwisekcją, jaką, subtelnie ale konsekwentnie, przeprowadzono na nomen omen fascynacie anatomii w pozostałych tekstach, posługując się najczęściej skalpelem rodziny i koncentrując na płatach mózgu odpowiedzialnych za emocje pospoliciej zwane po prostu uczuciami.

I tak w „Strażniku nocy” Domenic poznaje rozmiar szkód, jakie wyrządził bratu i kuzynce. W „Cieniu w słońcu” dowiaduje się, że jego bratanica Laureta, oddana przez matkę na wychowanie dalekim krewnym, by Alais mogła bez reszty poświęcić się opiece nad mężem, jest na tyle nieszczęśliwa, by pragnąć przeniesienia do świata demonów. Przy okazji Domenic dowiaduje się również, że niektórzy mieli jeszcze trudniejsze dzieciństwo niż on. I że nie warto rozstawać się ze szpadą, jeśli nie umie się walczyć wręcz. Łomot, jaki spuszczają paniczykowi z Alestry rozwścieczeni wieśniacy, to swoją drogą świetny zabieg – pokazuje, że Jordan, jak każdy, ma swoje słabe strony i nie jest niepokonanym ideałem. A swoją pychą i arogancją może ściągnąć na siebie kłopoty.

We wspomnianych już „Cierniach” Domenic nie tylko słyszy zaskakująco trafną diagnozę obłąkanej dotyczącą roli przeszłości w jego życiu. Ryzykuje także życiem, by wynagrodzić kobiecie to, czego wynagrodzić nie sposób – miłość, której nie umiał ją obdarzyć. A właściwie najprawdopodobniej po prostu nie chciał, bo wszak nie o niezdolność do uczuć tu chodzi. Opowiadanie jest oprócz tego najlepsze warsztatowo (zaburzona narracja) i fabularnie (niezwykłe proroctwo, cuda, a nade wszystko zaskakujące zakończenie – zwłaszcza ostatnie zdanie).

Kolejny tekst – „Karnawał we krwi” – wnosi właściwie najmniej i chociaż nie sposób zarzucić mu coś konkretnego (może poza faktem, że wampiry zaskakująco łatwo zabić), to jednak, nawet mimo „drugiego dna” popularnej historii miłosnej opartej na faktach, które odsłania, wydaje się, w zestawieniu z poprzednim i następnym opowiadaniem, nijaki i pozostawia czytelnika obojętnym.

Tytułowe opowiadanie to kluczowy moment zabiegu, ostateczna konfrontacja braci Jordanów, poprzedzona wystawieniem intelektu Domenica na próbę za pomocą trzech wymyślnych zagadek. Z tej próby wyszedł zwycięsko dzięki rozumowi, jednak nie zawsze rozumowi trzeba ufać bezwarunkowo. Czasem lepiej słuchać przeczuć, iść za głosem serca, choćby dyktowało zachowanie kompletnie nieracjonalne, nawet zabójstwo. Domenic nie chce jednak przekraczać granicy, którą sobie wytyczył, w decydującym momencie tłumi wewnętrzny głos. Zresztą jest to jak najbardziej zgodne z jego naturą. Płaci jednak za dokonany wybór ogromną cenę. Znakomite opowiadanie utraciło laur pierwszeństwa na rzecz „Cierni” tylko z jednego powodu – zostało zakończone w najbanalniejszy z możliwych sposobów. Logika w pewnym stopniu usprawiedliwia taki finał, jednak można było przeprowadzić go inaczej, ciekawiej, bardziej zaskakująco. Nie burząc przy tym logicznej konstrukcji.

Jako całość „Zabawki diabła” są daleko lepsze niż „Diabeł na wieży”. Pod każdym względem: stylistycznym, fabularnym, narracyjnym, konstrukcji postaci pierwszego i drugiego planu. A że już „Diabeł na wieży” był bardzo dobrym zbiorem, strach pomyśleć, jaki będzie następny.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Anna Kańtoch

Zabawki diabła

Fabryka Słów, 2006

Stron: 472

Cena: 29,90

 


Na pohybel świętoszkom!

 

okladka

„Zdrowe zwłoki” stanowią kontynuację noweli „Krwawy trop”. To przygody dwóch czarujących (w dosłownym tego słowa znaczeniu) gentelmanów – niegodziwców, czyli nekromantów Bauchelaina i Korbala Broacha, oraz ich lokaja mimo woli, Emancipora Reese. Pomimo że akcja rozgrywa się w świecie znanym z „Malazańskiej Księgi Poległych”, a nasi bohaterowie pojawili się w owym cyklu, opowieści o kontrowersyjnej trójce są względem niego całkowicie niezależne. Charakterystyczną cechą tych historii jest przede wszystkim fakt, że choć nadal przedstawiają prawdziwe, współczesne problemy w realiach fantasy, to jednak czynią to, można by rzec, z permanentnym przymrużeniem oka.

Tym razem bohaterowie, uciekając przed konsekwencjami swych czynów przedstawionych w poprzednim tomiku, dotarli do miasta-państwa o wdzięcznym mianie Dziwo. Miasto z pewnością zasługuje na owo określenie. Jego niegdysiejszy władca, Necrotus Nihilistyczny, był zwyczajnym małostkowym i okrutnym tyranem, z którym dało się jakoś wytrzymać. Ot, ani lepszy, ani gorszy od innych. Niestety władzę przejął jego brat Macrotus Przemożnie Troskliwy. Od tej pory w Dziwie dzieją się dziwne i straszne rzeczy. Choćby to, że obywateli, którzy umierają zdrowo, wypycha się i wystawia na widok publiczny w szklanych skrzyniach jako przykłady właściwego życia.

Monarcha ów postanowił uszczęśliwić swych poddanych, nakłaniając ich do zdrowego, aktywnego trybu życia. Nic w tym złego, prawda? Problem w tym, że nakłania przy pomocy siły, restrykcyjnych, fanatycznych nakazów i zakazów oraz okrutnych kar. Narkotyki, alkohol, wyuzdane cielesne przyjemności, a nawet smaczne czerwone mięso, nie są już, niestety, dostępne dla obywateli. Siłą rzeczy zaistniała sytuacja zaczyna im doskwierać... Na szczęście uwielbiający swój fach nekromanci decydują się stanąć w obronie nieszczęśników i radośnie dokonać makabrycznego zła w szczytnym celu. Czytelników zapewne zauroczy sposób, w jaki się do tego zabierają.

Erikson, operując przewrotnym, czarnym humorem, z właściwym sobie kunsztem, udowadnia, że chęć czynienia dobra połączona z fanatycznym przekonaniem o własnej słuszności rodzi tylko nietolerancję, cierpienie zwykłych ludzi, a przez to rządzę odwetu, która może doprowadzić nawet do upadku cywilizacji. Jeśli ktoś decyduje za innych, jak mają żyć, czyli jakiej moralności hołdować, jaką pracę wykonywać, a nawet co pić i jeść (czy raczej czego nie pić i nie jeść), to przestaje być miło. Może być zabawnie, ale tylko dla tych, którzy stoją z boku i kiwają głowami nad ludzką głupotą.

Z premedytacją ocierając się o konwencję totalnego absurdu, autor ostrzega, że nie wolno dać się zwariować, trzeba natomiast ograniczać zapędy do władzy moralistów wszelkiej maści, bo na dłuższą metę na ich pomysłach można się tylko przejechać. Przewrotne zakończenie świetnie pokazuje, że dobre intencje mogą być wykorzystane w niecnych celach, a rygorystyczne przestrzeganie szczytnych ideałów sprzyja czemuś wręcz przeciwnemu – nadmiar cnoty tylko potęguje pragnienie grzechu.

Ta żartobliwa, świetnie napisana historyjka, stanowiąca udany mariaż fantasy i groteski, przekazuje więc w istocie myśl bardzo poważną: ludzie, nie dajcie sobie wmówić, że ktoś wie lepiej od was, jak macie żyć, nie dajcie się wmanewrować świętoszkom!

Na pohybel im!

Polecam tę nowelę wszystkim z wyjątkiem „terrorystów od zdrowego stylu życia na całym świecie”. Autor ostrzega, że ci ostatni mogą stracić wzrok – kto wie, może mieć rację.

 

Joanna Kułakowska     

 

Steven Erikson

Zdrowe zwłoki

Tłum.: Michał Jakuszewski

MAG, 2005

Stron: 120

Cena 9,90 zł

 

 

 

czytaj kolejne recenzje...

 


< 06 >