Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Idealny na zimowe wieczory

 

okladka

Nic nie może przecież wiecznie trwać, jak śpiewała swego czasu Anna Jantar. Nie można wiecznie nie pisać kolejnych bookietów do Fahrenheita, nie można – w przypadku powieści – wiecznie gnoić głównego bohatera. O tej prawidłowości po raz kolejny możemy się przekonać czytając „Przeznaczenie Błazna”, ostatni tom trylogii „Złotoskóry”. We wcześniejszych pozycjach cyklu przyzwyczailiśmy się do niesamowitego talentu Bastarda, znanego także pod wdzięcznym mianem Toma Borsuczowłosego, do gmatwania sobie sytuacji osobistej. Uprzejmie zatem informuję, że Robin Hobb zlitowała się w końcu nad swym bohaterem. „Przeznaczenie” jest zdecydowanie bardziej optymistyczne, Tom/Bastard nie spieprzy już wszystkiego, co w relacjach międzyludzkich jest do spieprzenia, zgrabnie zakończy się kilka wątków, acz nie wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

Cykl Hobb, zarówno ten wcześniejszy o skrytobójcy, jak i właśnie omawiany o Złotoskórym jest idealny na jesienno-zimowe wieczory. Wiem, stwierdzenie banalne, w dodatku możecie je teraz przeczytać w co drugiej recenzji, ale co ja poradzę na to, że tak jest? Książki Hobb to wdzięcznie opowiedziana historia, z archetypowymi postaciami, ale nie do końca przewidywalna i absolutnie nie będąca typowym fantasy. Historia opowiedziana powoli, smacznie, ale też gwałtownie przyspieszająca i z nagłymi zwrotami akcji. Dodatkowym plusem – w kontekście długich wieczorów, podczas których alternatywą dla serialowych papek staje się coraz częściej dobra książka – jest fakt, iż sześć tomów w ośmiu częściach cyklu to dobre parę tysięcy stron. Dłużyzny w książkach chwilami denerwują, ale czy z równą przyjemnością czytałoby się książkę szybką, w której bohaterowie na przemian okładają się mieczami, uwalniają księżniczkę, seksują się z nią, po czym ruszają w poszukiwaniu kolejnego questu? Obawiam się, że wątpię. Jak przystało na uczciwą fantasy księżniczka jest, młody książę musi wykonać zadanie, aby zdobyć jej rękę, o archetypach było zresztą chwilę wcześniej, prawda? Księżniczka Narczeska charakterek pokazała już w poprzednim tomie, teraz jakby trochę złagodniała, ale być może to tylko wrażenie wywołane pozostałymi postaciami zamieszkującymi matriarchalne państwo. Interesującą postacią jest też pyskata Pokrzywa, w pełni godna swego imienia, która dysponuje ciekawym talentem, nie czuje respektu przed groźnymi smokami i przy tym zwyczajnie jest dobrą dziewczyną. Na brak intrygujących kobiet nie możemy narzekać, acz moim zdaniem panowie wykreowani w powieści w niczym im nie ustępują.
Jak to w ostatnich tomach bywa, wiele postaci i miejsc przewijających się w opisywanych przez Hobb historiach pojawi się znowu. Oczywiście nie należy liczyć na łopatologiczne wyjaśnienie wszystkich zawiłości, kilka historii zostało dopowiedzianych w epilogu, ale mam wrażenie że pani Hobb pozostawiła sobie otwartą furtkę. I wcale mnie to nie dziwi, i wcale bym się nie obraziła za kolejna trylogię, z Błaznem w roli głównej na ten przykład. Podobało mi się wyjaśnienie, dlaczego nasz ulubiony bohater żyje od pewnego czasu „na pół gwizdka”, choć tłumaczenie, że aby być w pełni człowiekiem, trzeba zaznać w życiu wszystkiego i z tymi doznaniami (także przykrymi) rozstawać się nie należy, zalatuje lekko smrodkiem dydaktycznym.  
Teraz trochę o minusach. Przede wszystkim poraża brak logiki. Już mniejsza o to, że stary skrytobójca Cierń na stare lata zaczyna się zachowywać jak nastoletnia podfruwajka. OK, podejrzewam, że pragnie z procentem odbić sobie lata wcześniejszych wyrzeczeń na niwie towarzyskiej, jego prawo, całkiem zrozumiałe. Ale po kiego grzyba wieloletnia konspiracja Toma Borsuczowłosego, jeśli w pewnym miejscu połowa bohaterów bez najmniejszej krępacji zaczyna tytułować go Bastardem, to ja pojęcia nie mam. Drażni mnie też zakończenie. Być może jest to kwestia przyzwyczajenia, i trudno zaakceptować fakt że Bastardowi/Tomowi zaczyna się nagle niemal wszystko układać po jego myśli, ale końcówka jest z zupełnie innej bajki. No właśnie. Z bajki. A bajki zazwyczaj dobrze się kończą, prawda?

 

Joanna Witek

 

Robin Hobb

Przeznaczenie Błazna cz. 1 i 2

Tłum: Agnieszka Sylwanowicz

MAG, 2005

Stron: 480

Cena: 29,00

 


Czarodziej sposobem

 

okladka

Arivald z Wybrzeża jest postacią znaną już czytelnikom. Miły, sympatyczny gość, który dzięki zbiegowi okoliczności został czarodziejem. Agencja Wydawnicza RUNA postanowiła odświeżyć nam tę znajomość. Z kolei Jacek Piekara znany jest z profesjonalnego podejścia do pisania, wobec tego stworzył dwa nowe opowiadania, żeby czytelnik nie miał wrażenia „odgrzewanego kotleta”.

Poznałam przygody Arivalda już z pierwszego wydania opowieści. Ale teraz z przyjemnością do lektury wróciłam. Bardzo miło było nagle przekonać się, że pierwotny kontakt z opowiadaniami zostawił mi tylko mglistą znajomość treści, i dziś właściwie odkrywałam jej uroki na nowo.

Jako się rzekło, Arivald został czarodziejem przez przypadek. Otrzymał w spadku magiczną księgę, różdżkę i kapelusz, ale był zawsze człowiekiem inteligentnym, więc przysiadł nad księgą i poznał, na ile się dało arkana sztuki magicznej.

Jest jeszcze jedna ważna cecha Arivalda, która pomogła mu utrzymać mistyfikację: to jego człowieczeństwo. Czarodziej z Wybrzeża najpierw jest przyjacielem, podporą, ostatnią deską ratunku, a dopiero potem czarodziejem. I chyba na tym polega jego sekret.

W „Ani słowa prawdy” nie znajdziemy mrocznych tajemnic, okrucieństwa i przemocy, które szczególnie mocno charakteryzują inne znane opowiadania Jacka Piekary. Znajdziemy za to dużą dawkę humoru, lekkie pióro i zabawne czary. Autor potrafi bawić się słowem, nazwy jego czarów to istny majstersztyk. Zamiast poważnie i obco brzmiących pojęć, wprowadził na przykład: Wielki Pożar Firacego, Podpałkę Treboniusza, Izolator Gurenmansa, Wysychacz Hillarego czy Klatkę Gazboego. Prawda, że sympatyczniej niż wymyślanie „łamaczy językowych”?

Jacek Piekara garściami czerpie z kanonu fantasy. Czerpie, ale nie bezmyślnie kopiuje. Klasa autora na to nie pozwala. Jednak nie sili się na wyobrażanie nowych magicznych stworów, wobec tego mamy i krasnoludy, i złośliwe gnomy, z pełnym wachlarzem przypisanych im przez dziesiątki powieści cech. Najbardziej Arivald i spółka kojarzą mi się z czarodziejami Terry’ego Pratchetta. Ale też nie znajdziemy w nich podobieństwa, które mogłoby być uznane za plagiat. Jest Silmaniona, jest uniwersytet, są podziały i kłótnie. Czyli jak u Pratchetta. Tylko że czarodzieje Piekary są tacy trochę bardziej serio. Sami nie śmieszą, zabawne są ich przygody.

W te awantury wplata się delikatnie wątek, nazwijmy to detektywistyczny. A to trzeba odnaleźć równoległy świat i zapanować nad czarodziejkami chaosu, a to zapobiec zdradzie, a to sposobem wydać za mąż swoją władczynię. Osobiście uważam, że mógłby od czasu do czasu Piekara napisać jakiś nowoczesny kryminał. Ma do tego dryg, jego historie nie są przewidywalne. Ale to tylko moje pobożne życzenie, nie mające z Arivaldem nic wspólnego.

Wracając do „Ani słowa prawdy” – znajoma z Forum Fahrenheita ukuła określenie „literatura wanienna”. Za taką opowieści o Arivaldzie z Wybrzeża mogą być spokojnie uznane. Czysty i przyjemny relaks dla ciała, a sympatyczna, lekka i serdeczna lektura dla duszy. Polecam.

 

Karolina Wiśniewska

 

Jacek Piekara

Ani słowa prawdy

RUNA, 2005

Stron: 446

Cena: 29,50

 


Jak Łotr ze Złem walczył

 

okladka

Jacek Komuda kojarzył mi się do tej pory głównie z podgoloną czupryną, kontuszem, szabelką i opiewaniem cnót sarmackich. Nic dziwnego zresztą, zarówno tematyka książek, jak i image, umiejętnie kreowany przez pisarza, takie właśnie skojarzenia nasuwają. A że osobiście wielkiej estymy dla owych cnót nie posiadam, nie mówiąc o tym, że nie bardzo je dostrzegam, a panów braci toleruję wyłącznie w Trylogii, nic dziwnego, że dotychczas Komudowe pisanie jakoś mnie nie przekonywało. Szczerze mówiąc, opisywana przez autora szlachta ani szlachetna, ani cnotliwa mi się wydała, raczej odstręczająca.

Dlatego po „Imię Bestii” sięgałam z pewną taką nieśmiałością. Kolejny Sarmata z gębą pełną honoru, a duszą potępienia godną, ganiający z szabelką po Dzikich Polach. Tymczasem, zamiast pod Chreptiów, trafiłam gdzie indziej. Nie to miejsce, nie ten czas. Już samo to wystarczyło, żebym spojrzała na książkę życzliwszym okiem. Zasiadłam wygodnie i nie pożałowałam czasu poświęconego na lekturę.

Francja, połowa XV wieku. Nowe idee coraz natarczywiej pukają do zmurszałych wrót średniowiecznego świata. Jednak nie ma to wpływu na życie i mentalność ówczesnych Francuzów. Czy to smrodliwie żywotny Paryż, czy podupadające Carcassonne, ulubionymi rozrywkami są egzekucje, a z braku takowych obrzucanie czym się da nieszczęśników w dybach. Pasjonuje się tym nie tylko pospólstwo, wielu szanowanych mieszczan też chętnie by się zabawiło, ale pozycja nie pozwala. Tak czy inaczej, reality show górą. Hm, tu akurat niewiele się zmieniło. Ciemne masy, pazerni władcy, niepotrzebne wojny, głód, chłód i nieuleczalne choroby to idealny świat dla wszelkiej maści łotrów.

Jednego z nich, oszusta, złodzieja, stręczyciela i mordercę, uczynił Komuda głównym bohaterem „Imienia Bestii”. Nie byle jaki to zresztą łotr. Nie jakiś wymyślony w domowym zaciszu rzezimieszek, ale Francois Villon, poeta. Znany właściwie tylko z wierszy, ponieważ na temat jego życia krążą różne hipotezy. Jedną z nich, o ścisłych związkach poety z ówczesnym światem przestępczym, wykorzystał autor w swoich opowieściach.

Ironia losu, czy raczej autora, sprawiła, że Villon, u którego trudno by doszukać się pierwiastka Dobra, na mocy decyzji władz musi stawić czoła Złu. Zresztą nie ma większego wyboru. Albo zasłużony stryczek, albo wyjaśnienie zagadkowej serii morderstw w Paryżu, czy tajemniczych zjawisk w Carcassonne. Jednak walka z Ciemnością wcale go nie uszlachetnia, nie staje się przy tym lepszy, nie przechodzi żadnej duchowej przemiany. Pozostaje łotrem bez czci i wiary, ale w takim zwyczajnym ludzkim wymiarze. Natomiast to, z czym przyszło mu się zmierzyć, jest Złem przez duże „Z”. I tylko dlatego czytelnik może „temu dobremu” kibicować. Postać Villona jest zdecydowanie mocnym atutem książki. Komuda, tworząc swojego bohatera, nie poszedł łatwą drogą, nie stworzył łajdaka, który w głębi duszy ukrywa uczucia dobre i szczere. Villona nie da się polubić. Jest wstrętny. Widać to szczególnie w trzeciej części „Imienia Bestii”, zatytułowanej „Tak daleko od nieba”. Tym razem nie walczy ze złem, po prostu jest sobą i kibicować mu już nie sposób.

Muszę przyznać, że autor nie koncentrował się wyłącznie na postaci głównego bohatera. Właściwie wszyscy uczestnicy wydarzeń, łącznie z przemykającymi się w ciemnościach cieniami, zostali bardzo plastycznie i wiarygodnie opisani. Podobnie jak miejsce i czas akcji. Czytelnik może rzeczywiście oddychać atmosferą średniowiecznej Francji. Jej wszechobecny smród i brzydota są wręcz namacalne. Komuda pokazuje piętnastowieczne miasta, ich mieszkańców takimi, jakimi przy ówczesnym stanie wiedzy, higieny i panującej nędzy być musiały. Nie ubarwia, nie uszlachetnia. I to jest kolejna mocna strona „Imienia Bestii”.

Niezbędnym elementem książki jest, oczywiście, Zło. To konieczny dodatek do perypetii Francois Villona, bez niego mielibyśmy do czynienia z opowiastkami historycznymi, a nie z fantastyką. Zresztą magia, czary i demony są tu jak najbardziej na miejscu, w końcu dla średniowiecznych Europejczyków te zjawiska były czymś naturalnym, wręcz chlebem powszednim. Bez nich ta książka nie byłaby aż tak prawdziwa.

Szczerze polecam. „Imię Bestii” to książka po prostu ciekawa. Można się z niej wiele dowiedzieć, a poza tym świetnie się ją czyta. Jednak czytelnikom o wrażliwym powonieniu radzę zaopatrzyć się w chusteczki nasączone octem. Tam jednak niewiarygodnie śmierdzi.

 

Dorota Pacyńska

Jacek Komuda

Imię Bestii

Fabryka Słów, 2005

stron: 368

cena: 28,99

 


Podgryzanie tiary

 

okladka

Przeczytałam „Imprimatur”. Wczoraj. I mam dylemat, bo nie wiem, jak ocenić tę książkę. Kategorycznie moim zdaniem nie sposób. Nie mam wyjścia, muszę przedstawić dwie wersje.

WERSJA PIERWSZA – z obniżoną poprzeczką, do poziomu „czytadło rozrywkowe, szczegóły nieistotne”. Jeśli przyjmiemy taką perspektywę, czyta się całkiem miło. Więcej, rzecz czytelnika wciąga, odrobinę jeno irytując sporadyczną łopatologicznością. A jak jeszcze czytelnik lubi historię powszechną XVII wieku (albo uwielbia – mój ciężki przypadek), to już w ogóle czuje się dopieszczony. Jak czytał wcześniej „Wicehrabiego de Bragellone” Dumasa ojca, to ma fajnie, bo widzi opisane tam wydarzenia z nieco innej perspektywy. I, z drugiej strony, niefajnie, bo niepotrzebne mu przydługie objaśnienia intryg politycznych, a przynajmniej ich większej części, które zajmują całkiem sporo miejsca. Ale co tam. Jak mi się może podobać historia, którą pierwszy raz słyszę, że sparafrazuję inżyniera Mamonia?

Historia zawarta jest w pamiętniku posługacza rzymskiej gospody „Donzello”, który mając dwadzieścia lat (czyli będąc młody i głupi) pragnął zostać kronikarzem i się wprawiał, opisując wypadki dwóch wrześniowych tygodni roku Pańskiego 1683. Które w roku 1699 lekko przeredagował z wyżyn nabytego życiowego doświadczenia, postrzegając minione wydarzenia nieco inaczej.

W gospodzie bawiła w owym czasie wyjątkowo podejrzana klientela, a to: Atto Melani (opat, kastrat, szpieg Ludwika XIV), Pompeo Dulcibeni (jensenista – heretyk z Marche), Cristofano (medyk, ci zawsze są podejrzani), Cloridia (kurtyzana, komentarz zbędny), Bedfordi (Anglik – zbieg), Devise (muzyk, ergo darmozjad, ergo podejrzany element), de Mourai (stary i schorowany szlachcic francuski). I właśnie ten ostatni, wbrew pozorom, sprawił najwięcej kłopotów, albowiem wziął i umarł. Z nagła, bo w trakcie prozaicznej czynności mycia nóg, brocząc z ust podejrzaną zielonkawą substancją. Władze, wbrew opinii lekarza, uznały, że to dżuma i zamknęły gospodę, zarządzając trzy tygodnie kwarantanny. Bo z dżumą nie ma żartów. Zaraz potem Pellegrino, gospodarz, zapadł na zagadkową gorączkę. Jakaś kanalia, korzystając z jego osłabienia, ukradła mu klucze do schowka na kosztowności. W schowku, oprócz kosztowności, było zamaskowane wejście do podziemi. Opat Atto, jak na rasowego szpiega przystało, postanawia schwytać złodzieja. A żeby ładnie nawiązać do „Imienia róży”, bierze do pomocy i terminu wzmiankowanego wyżej posługacza.

W podziemnych korytarzach odkrywają (kolejno, mniej więcej): poszukiwaczy relikwii, zakrwawioną kartkę z Biblii, ampułkę z krwią (niestety nie męczennika, ku rozczarowaniu poszukiwaczy relikwii), zdechłe szczury, którym krew leci z pyska, tajne laboratorium i inne ciekawostki.

Po truchłach do maniaka, odkrywają ni mniej, ni więcej, a spisek, polegający na próbie zawładnięcia bronią biologiczną (zgrabna aluzja do Iraku, ewentualnie moja paranoja, każąca mi wszędzie widzieć zgrabne aluzje), a dokładniej rzecz ujmując, dżumą. Jako że to nie resume a recenzja, więcej nie wyjawię, bo i po co, skoro już i tak jest ciekawie? Teraz przejdźmy, z konieczności niezbyt płynnie, do

WERSJI DRUGIEJ – w miarę obiektywnej lub, jak kto woli, czepialskiej.

Otóż, wbrew temu, co zdawałam się sugerować, goście gospody nie mają napisane na czołach, kim są i czym się parają. Zwierzają się, wszyscy bez wyjątku (niespodzianka!) posługaczowi. Albo obgadują jedni drugich za plecami, a posługacz podsłuchuje.

Posługacz z opatem noc w noc łażą do podziemi i badają, w towarzystwie pary specyficznie woniejących łowców relikwii (którzy robią za przewodników, postraszeni przez opata jego znajomościami na wysokim szczeblu kościelnym, mogącymi jakoby skutecznie odebrać im źródło utrzymania), kolejne korytarze. Jest dramatycznie, dopóki nie zacznie być nudno. A i wtedy wyprawy się nie kończą.

Jeden z gości gospody prowadzi w podziemnym laboratorium szeroko zakrojone (dosłownie i w przenośni) eksperymenty na zadżumionych szczurach i jakimś cudem sam się dżumą nie zaraża. Zaraża za to innego gościa. Dziwne? E tam.

Remedium na dżumę okazuje się koniec końców muzyka. Konkretnie pewien utwór. A ja myślałam, że muzyka to tylko obyczaje łagodzi. No ale widać ja tu jestem prosta, a ona wielofunkcyjna.

Żeby czytelnik nie pogubił się w zawiłościach intrygi, co pewien czas przypomina mu się dobitnie najważniejsze już ustalone fakty, wyraźnie akcentując, które są najistotniejsze. Trochę to psuje zabawę (ależ jestem niedobra, udogodnień się czepiam!).

Obowiązkowo mamy też motyw sentymentalny, acz nie do końca. Zaginiona córka odnajduje ojca, ale się nie dekonspiruje, bo ma do niego żal, słuszny zresztą, że nie poślubił jej matki. Ona była niewolnicą, a on był z bardzo dobrego domu. Wiadomo, sentyment sentymentem, a reputacja...

I na koniec najlepsze! Rękopis, już w XXI wieku, ma posłużyć do zahamowania procesu beatyfikacyjnego Innocentego XI, który, jak się okazuje, był chciwy bezgranicznie i pożyczał na procent holenderskim heretykom, dzięki czemu podbili Anglię. Za to miał zostać zarażony dżumą, ale nie wyszło. Pan Bóg nierychliwy, nadeszła po wiekach godzina sprawiedliwości. Czy na pewno? Zależy to od decyzji aktualnych hierarchów Kościoła. Jeśli odmówią rękopisowi imprimatur (zezwolenia na druk), prawda nie wyjdzie na jaw. Czyli po Brownowsku. Pojedźmy po Kościele, zarobimy wiele.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Rita Monaldi, Francesco Sorti

Imprimatur

Tłum: Hanna Borkowska

Świat Książki, 2005

Stron: 528

Cena: 34,90

 

 

 

czytaj kolejne recenzje...

 


< 07 >