Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Bajka o kmiecym synu

 

okladka

Na tytule tej recenzji mogłabym praktycznie zakończyć, bowiem wyjątkowo trafnie podsumowuje debiutancką powieść Piotra Patykiewicza „Zły brzeg”. Nie znaczy to oczywiście, że o książce nie da się powiedzieć ni jednego słowa więcej. Owszem, da się, nawet niejedno, lecz moim zdaniem to, co najważniejsze, zawarło się właśnie w tytule – jestem bajkofilem nieuleczalnym. Domorosłym folklorystą. To z kolei oznacza, że motywy baśniowe to ja, proszę państwa, bez ograniczeń! A z tych motywów właśnie Piotr Patykiewicz czerpie pełnymi garściami – więcej nawet, cała opowiedziana przez niego historia jest ni mniej, ni więcej, a bajką.

Rosyjski badacz i folklorysta, Władimir Popp, określił w jednej ze swoich prac podstawowe cechy, określające tak zwaną bajkę magiczną. Zaczyna się ona zwykle od poniesienia jakiejś straty lub szkody, albo pragnienia posiadania czegoś, i rozwija się poprzez wyprawę bohatera.

Nad brzegiem morza jest wioska rybacka. Niewielka, spokojna, jak większość rybackich wniosek. Żyją tam zwykli ludzie, prości, spokojni, z tych, co to nie wadzą nikomu.

Syn Kościucha, Żarek, nie ma większych problemów, niż przekonanie Rudawki, by została jego żoną, kiedy nagle sprawy zaczynają się komplikować. Początkowo znaki i zmiany są niewielkie. Ot, ktoś znalazł w falach pierścień, przeklęty, bo z przeklętej Północy. Trzeba było straż trzymać, bo wilkołak czy inne ścierwo zaczęło się kręcić wokół wioski. Statek złowrogi niemal do samych brzegów przypłynął. Wciąż to jednak niewiele, owszem czasy zdają się iść nielekkie, cóż jednak może zniweczyć spokój w niewielkiej wiosce, odległej od spraw wielkiego świata? Czego mogą obawiać się rybacy, nawykli do trudów, nauczeni bronić tego kawałka swojej ziemi i swojego życia? Morza. I tego, co niego przychodzi. Dziewczyny z przeklętej Północy, jedynej, która ocalała z rozbitego statku i rozpalonego na brzegu pogrzebowego stosu, i Zła, które idzie za nią.

Wraz z pojawieniem się Gudrun Północnicy spokojne życie rybaków staje się definitywnie przeszłością. Maleńka wioska jest celem coraz to nowych ataków ze strony Zła tak wielkiego, że nikt „nie umiałby go nawet wyśnić”, a jedynym, który może coś na to poradzić, jest właśnie Żarek.

Według Poppa kolejnym etapem jest zdobycie przez bohatera magicznego przedmiotu lub pozyskanie magicznego pomocnika. I ten etap pojawia się w książce, można powiedzieć w dwójnasób. Najpierw Żarek otrzymuje zaklętą broń. Wioskowa wiedźma, Lubicha, upatrując w chłopcu wybawiciela, prowadzi go do grobu dawnego wojownika, by Żarek mógł skorzystać w walce ze Złem z potężnego oręża. Później młody rybak, już wiedziony własnym sprytem czy może raczej lojalnością i niekoniecznie dobrze pojętą odwagą, zyskuje niecodziennego sługę – diabła.

Patykiewicz w swej powieści krok za krokiem realizuje założenia dotyczące kanonu bajki magicznej, nie tylko te fabularne zresztą. Liczne teorie folklorystyczne wyjaśniają korzenie historyczne baśni i legend, wskazując przy tym na sposób, w jaki bajka odzwierciedla dawne rytuały, wśród których poczesne miejsce zajmuje rytuał inicjacji. Oczywiście w zależności od miejsca i kultury obrzęd inicjacji przyjmował różne formy, ale ta, o której chciałabym tu wspomnieć, odwzorowuje w rytuale symboliczne pożeranie neofity przez ogromne zwierzę. Wystarczy tu zajrzeć na czwartą stronę okładki lub zapowiedzi wydawniczych, by się przekonać, że i tego elementu nie oszczędził Patykiewicz swojemu bohaterowi. Cała podróż Żarka jest właściwie wyprawą w dorosłość, skomplikowanym i wielostopniowym obrzędem inicjacyjnym, który z chłopca ma uczynić mężczyznę i wojownika.

Nie próbuję tu przypadkiem dowodzić, że autor, przeczytawszy prace Poppa i innych, postanowił skorzystać w praktyce z przedstawianych tam koncepcji, niewątpliwie jednak korzystał w znacznej mierze z tego, co oferuje nasza kultura w zakresie bajek. W konsekwencji otrzymaliśmy powieść w pewnym stopniu odtwórczą. Znajdując poszczególne tropy, nie miałam najmniejszych wątpliwości, w którą stronę powiedzie mnie fabuła, i nie pomyliłam się w oczekiwaniach ani razu. W tym przypadku przygotowanie merytoryczne, nawet tak amatorskie jak moje, okazało się przeszkadzać nieco w lekturze. Być może dlatego byłabym skłonna zarzucić autorowi, że nie wykorzystał możliwości chociażby dramatycznych niektórych sytuacji. Odnosiłam wręcz wrażenie, że autor prześlizguje się przez opisy, owszem ze swadą i całkiem plastycznie, ale w zakresie funkcji emotywnej tekstu niedostatecznie. Nie mogę wyprzeć się niedosytu. W moim osobistym folklorystycznym fiole upatruję też przyczyn irytacji, jaką obudziła postać diabła. Nietypowy przyjaciel Żarka jest bowiem dziwacznym pomieszaniem mitologii słowiańskiej i chrześcijańskiej. Zewnętrznie z grubsza przypomina biesa. Kudłata postać, pałające oczy, zamieszkuje odludne miejsca, jest niezbyt pozytywnie usposobiony do przyjezdnych. Ot, niby czart. Ale nazwa „diabeł”, rogi i racice są z zupełnie innej bajki. Tak jak i szlacheckie miano – Boruta, przez wczesnych Słowian nawet niesłyszane. Oczywiście, można się tu odwołać do licentia poetica, jednak dla folklorysty, nawet domorosłego, to zgrzyt nie do końca odrobionych lekcji. Podobnie nazywanie bajkowego zła Szatanem. Z drugiej strony należy pamiętać, że im dalej od źródła, również historycznego, tym trudniej i mniej chętnie do niego sięgamy. Nawet te najstarsze bajki niewiele mają wspólnego z obrzędami i rytuałami, które w jakiś sposób opisują. Baba Jaga dzieci pożera, Jasio trafia do lasu na zatracenie, a księżniczki nie są otaczane czcią poddanych, a więzione wbrew swej woli. U Patykiewicza natomiast nie ma różnicy pomiędzy czartem a diabłem, za to definitywnie jest pomiędzy diabłem a Szatanem.

Krótko mówiąc „Zły brzeg” to uwspółcześniona bajka. Bajka o kmiecym synu, który wyrusza walczyć ze złem większym, niźli mógłby sobie wyśnić. Jak wszystkie bajki, zawierająca swoisty kod, przesłanie na temat tego, co dobre i słuszne, ocierająca się o rzeczy dla nas ludzi ponadczasowe i niezwykłej wagi, mam na myśli przyjaźń, lojalność, miłość, a wszystko to przybrane w kostium wielkiej przygody.

Ci, którzy lubią bajki, z przyjemnością przeczytają powieść Piotra Patykiewicza. Dla tych, którzy młode latka spędzili, oglądając cartoon network, a o Babie Jadze nawet nie słyszeli – może być ta książka nie lada odkryciem. Dla mnie była miłym dodatkiem do deszczowego popołudnia. Czy warto po nią sięgnąć? Oceńcie sami.

 

Dominika Repeczko

 

Piotr Patykiewicz

Zły brzeg

SuperNOWA, 2006

Stron: 413

Cena: 27,50

 


Horror w blokowisku

 

okladka

O „Domofonie” Zygmunta Miłoszewskiego głośno było w prasie głównonurtowej. Zachęcona pochlebnymi recenzjami, podkreślanym istotnym motywem domofonu i windy, jako mieszkanka bloku z obydwoma udogodnieniami po książkę sięgnęłam. Szczerze mówiąc, zachwytów krytyki nie rozumiem. Owszem, jest to pozycja napisana poprawnie, ale bez fajerwerków, średnio odkrywcza i jak na horror mało straszna. Przede wszystkim poraża szarość przedstawionego świata. Akcja powieści dzieje się współcześnie na warszawskim Bródnie, przyznaję, nie byłam tam, ale jako osoba mieszkająca w jednej z bardziej zakazanych dzielnic Wrocławia stwierdzam, że nasze miasto ma duszę. I tą swoją duszą dzieli się nawet z ostatnimi menelami. Tymczasem przedstawieni bohaterowie są jacyś płascy, nie ma wśród nich osoby z którą chciałoby się zaprzyjaźnić, nie ma – poza Wiktorem, Agnieszką i ewentualnie Kamilem – osoby, z którą chciałoby się iść na piwo. Oczywiście Miłoszewski kreśli swoje postacie charakterystycznymi kreskami, często przerysowuje, czy wręcz karykaturalnie wyostrza pewne cechy osobowościowe, ale wnioski z lektury płyną raczej smutne. Nasi rodacy są zapatrzeni w siebie, antypatyczni, nie potrafią rozmawiać, mają problemy przede wszystkim z sobą, co za tym idzie ich relacje z bliskimi są fatalne, krótko mówiąc, źle się dzieje w państwie duńskim.
Powieść rozpoczyna się od mocnego, „windowego” akcentu, zgodnie ze znaną zasadą o trzęsieniu ziemi na początku filmu. Następnie stopniowo poznajemy mieszkańców feralnego bloku. Trzeba przyznać, że Miłoszewski zgromadził na kartach powieści nader reprezentatywne typy. Mamy dawnego asa dziennikarstwa, zmagającego się z poważnym problemem alkoholowym. Mamy wiekową dewotkę, wielbicielkę popularnego polskiego serialu. W okolicznych sklepach królują babsztyle wyjęte żywcem z poprzedniej epoki. W rodzinach panuje pełne niezrozumienie między przedstawicielami różnych pokoleń. Młodzi ludzie po studiach przeżywają znane części z nas problemy związane z trudnością znalezienia odpowiedniej pracy. Ot, teoretycznie dom jakich wiele. Ale wspomniany blok skrywa pewną tajemnicę, której – co trzeba autorowi oddać – niemal do samego końca nie poznajemy. Akcja powieści toczy się rytmicznie, przyspiesza, potem zwalnia, znów przyspiesza, rzeczywistość oglądamy oczami różnych bohaterów, problem w tym, że nie boimy się razem z nimi. No, może przez moment spędzony wraz z Agnieszką w windzie czujemy pewien niepokój, ale wnet sytuacja się stabilizuje. Niestety, prozie Miłoszewskiego daleko do emocji jakie z czytelnika potrafi wydusić King.
Decydująca rozgrywka ma miejsce symbolicznie w listopadowy Dzień Niepodległości. Samo zakończenie jest jednak moim zdaniem zbyt zwyczajne, by nie rzec banalne. Po „Domofon” mimo powyższych zastrzeżeń sięgnąć można, choć niekoniecznie zimą, bo powieść absolutnie nie nastraja optymistycznie.

 

Joanna Witek

 

Zygmunt Miłoszewski

Domofon

WAB 2005

Stron: 384

Cena: 29,90

 


I tylko piach...

 

okladka

Czytając „Najemnika”, można odnieść wrażenie, że do powstania powieści wystarczą cztery elementy: walka, miłość, podróż i rozmowa. W literaturze występują dzieła wykorzystujące, co prawda, tylko jeden z wymienionych składników, ale Krzysztof Piskorski sięgnął po pełny komplet.

Drugi tom „Opowieści Piasków” został wyraźnie rozbudowany w porównaniu z „Wygnańcem”. Przede wszystkim świat przedstawiony staje się większy, pojawia się druga kraina, za granicami pustyni – zielona, obfita w wodę i... dobrze znana – ponieważ to quasi-średniowiecze, świat z epoki rycerstwa i feudalizmu, typowy dla klasycznej fantasy. Oczywiście, musi dojść do konfrontacji obu kultur – jest wyraźny powód do kontaktu quasi-średniowiecza z uniwersum quasi-arabskim, choć na razie kontakt ten ma wymiar ograniczony do osoby głównego bohatera.

Powieść ma więcej wątków, osobno bowiem prowadzone są postaci Kashima al-Shannagga, Jelayi, Nahara i Muddy. W questach właśnie występuje wspomniana na początku kombinacja czteroelementowa: bohater jedzie – rozmawia – walczy – uprawia miłość. W dowolnej kolejności, symultanicznie powtarzanej w innych wątkach. Przez co epizody nakładają się na siebie, a bestialsko linearna fabuła, staje się oczywista i monotonna.

Znać w kompozycji stosowany rygorystycznie dualizm. Opozycji można doszukać się łatwo. Oto dwie krainy – jedna sucha, lecz bogata w coś, czego brak w tej drugiej, żyznej i bujnej. Pojawia się też zmiana w obrazie Tel’Halik, które z sielankowego miasta w sercu pustyni zmienia się w rządzone totalitarnie przez fanatycznych kapłanów. Co, oczywiście, wywołuje konflikt, zarówno wewnątrz, jak i za murami. Kolejne opozycje dotyczą postaci. Dwaj wędrowcy – Kashim i Brenvan. Różnią ich role – wcześniej to Kashim był przewodnikiem, teraz jest odwrotnie. W oczy rzucają się kontrasty czysto zewnętrzne, jak kolor skóry, strój, styl walki. Wojownik pustyni i rycerz, pierwszy opanowany i wyciszony, drugi – przeciwnie. Inną klasyczną opozycję stanowią bracia – Nahar i Mudda, żołnierz i kapłan, spiskowiec i kolaborant. I tylko Jelaya pozostaje poza tymi typowo męskimi podziałami...

Wszelkie struktury literackie wspierają się na języku. W drugim tomie „Opowieści Piasków” jest to język typowy, zdystansowany narracyjnie, nie indywidualizujący postaci, li tylko figuralnych, jak w grze. Można śmiało stwierdzić, że jest to „język obrazkowy”, ponieważ opiera się niemal wyłącznie na bodźcach wzrokowych. Próby opisania innych doznań wypadają słabo, czasem z błędami – przez co jatki tracą zdecydowanie na sugestywności, a opisy wypadają po prostu sztucznie. Nie ratuje stylu automatyczne wrzucanie do wypowiedzi cytatów mniej lub bardziej znanych – nie ma to nic wspólnego z intelektualną grą w parafrazy...

Nie da się ukryć, że język w „Najemniku” stał się również wypełniaczem, swoistą massa tabulettae powieści. Dla powiększenia objętości (innego celu dostrzec nie sposób) bohaterowie dyskutują o zagadnieniach z zakresu gramatyki i fonetyki. Niżej podpisaną wielce zajmuje tego rodzaju tematyka, stąd, jak piach w zębach, zgrzytają jej popełnione tam pomyłki.

Trudno przy „Najemniku” mówić o rozwoju, co najwyżej – o rozroście, bo zmiany w stosunku do tomu pierwszego „Opowieści Piasków” są ilościowe, nie jakościowe. Nadal pozostaje wrażenie, że i poprzednia, i ta część cyklu, to po prostu składanka. Czy ktokolwiek jeszcze pamięta, co to takiego składanka? Za czasów, gdy niżej podpisana była jeszcze podlotkiem, powstawały utwory zmiksowane z różnych przebojów muzycznych. Cieszyły się nawet popularnością, która zachęcała radiowców do żmudnej przecież pracy, jaką było łączenie urywków hitów w całość pozornie mającą jakiś sens.

Dokładnie taką składanką jest powieść Krzysztofa Piskorskiego – zestawem elementów stereotypowych, sprawdzonych i oswojonych nie tylko w literaturze fantasy, lecz także w grach lub filmach akcji. I tylko problem pozostaje niezmienny: suma składników nie daje oczekiwanego, olśniewającego efektu. „Najemnik” znika bez śladu wspomnienia, nie budzi jakiejkolwiek refleksji. Zupełnie jak składanki, których też dzisiaj nikt już nie pamięta, w przeciwieństwie do przebojów, z jakich je zmiksowano...

Po lekturze pozostaje jedynie poczucie obojętności – przez umysł przesypały się jałowe ziarna słów... Aczkolwiek można budować z piasku zachwycające, choć efemeryczne, zamki. Potrzebne jest jednak spoiwo: dla literatury – owa iskra boża, quinta essentia – jak do powstania zamku z piasku niezbędna jest woda...

Ale nie ma, nie ma wody na pustyni...

 

Małgorzata Koczańska

 

Krzysztof Piskorski

Opowieść Piasków, Tom II: Najemnik

RUNA, 2006

Stron: 432

Cena: 28,50

 

 

 

czytaj kolejne recenzje...

 


< 08 >