Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Nowy romantyzm? O poszukiwaniach literackich u progu nowego tysiąclecia

 

 

Znakomita pisarka, Wirginia Woolf stwierdziła kiedyś, że brytyjska powieść gotycka została „zepchnięta do pokojów dla służby”. Fantastyka pełna grozy, nadprzyrodzonych zjawisk, eksploatująca mroczne strony ludzkiej duszy, z której wywiodły się takie gatunki jak horror (by wspomnieć tylko „Draculę” Brama Stokera, „Carmillę” Sheridana Le Fanu, czy „Frankensteina” Mary Shelley), powieść detektywistyczna (opowiadania Edgara Allana Poe’ego, Roberta Louisa Stevensona, Artura Conan Doyle’a), wreszcie powieść science fiction (Jules Verne, Herbert George Wells), w dobie triumfującego realizmu i psychologizmu istotnie zepchnięta została na literackie pobocze. Wielkie powieści realistyczne uznano pod koniec XIX stulecia za szczyt osiągnięć ludzkiego ducha, pewnego rodzaju punkt odniesienia, do którego odwoływano się dalej w literackiej krytyce, stosującej do wszystkich utworów tę samą miarkę: czy występuje w nich „prawdziwy” obraz różnych warstw społeczeństwa (najlepiej: w okresie przełomu) i czy sylwetki bohaterów są odpowiednio „pogłębione” oraz umieszczone w przedstawionej rzeczywistości. I chociaż pisarze następnego stulecia dość szybko zerwali z owym płaskim, przyziemnym odtwarzaniem świata, powstawała bowiem twórczość w nurcie symbolicznym, surrealistycznym, futurystycznym, awangardowym, to jednak oczekiwanie na kolejną wielką powieść, która zawrze w sobie wszystkie problemy współczesności, było wśród krytyków dość rozpowszechnione i pozostało, jak się wydaje, ich niespełnionym marzeniem po dziś dzień. Przypominało, jako żywo, równie niespełnione oczekiwanie oświeceniowych krytyków na kolejne wielkie dramaty w stylu Racine’a, wielce skonfundowanych faktem, że w końcu ówczesna literatura zaowocowała czymś przez nich całkiem nie oczekiwanym, a mianowicie romantyzmem.

Twórcy XX wieku dość szybko zdali sobie sprawę, że wobec żywiołowego rozwoju mediów i innych dziedzin ludzkiego bytowania, artysta właściwie przestał być niezbędny do przedstawiania życia takim, „jakie jest”. Wystarczy do tego dobry reportaż – zdolny dziennikarz jest w stanie więcej powiedzieć o otaczającej nas rzeczywistości niż zagłębiony w swoich obsesjach pisarz. Dlatego też literatura ubiegłego stulecia, tworzona pod hasłami awangardy, skupiła się głównie na eksperymentach formalnych i językowych, coraz mocniej oddalając się od oczekiwań zwykłego czytelnika. Im bardziej bełkotliwy i niezrozumiały był taki utwór, tym głośniej krytyka piała z zachwytu, objawiając snobistycznej publiczności kolejne „arcydzieło”. Ukoronowaniem tego rodzaju zabiegów było wywindowanie na niesamowity piedestał „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Chociaż garstka maniaków twierdziła, że zrozumiała ową amorficzną i pokrętną prozę, czytając zdanie po zdaniu, większość nie zadała sobie takiego trudu i a priori uznała autora za geniusza, skoro stworzył powieść, której nikt albo prawie nikt nie rozumie. Przemija jednak postać świata i czas weryfikuje tego rodzaju osądy. Obecnie Joyce godnie spoczął w literackim lamusie przebrzmiałych wielkości.

Powstał jednakże jeszcze inny nurt, także zresztą świadczący o tym, że dwudziestowieczni pisarze dość kiepsko sobie radzą ze zmienną, wielowymiarową rzeczywistością tego burzliwego, obfitującego w liczne społeczne i obyczajowe przemiany stulecia. Na nasz użytek nazwijmy go „nostalgicznym”, albowiem tworzący w tym nurcie autorzy chętnie korzystali z własnych i cudzych wspomnień, ukazując wyimaginowane, zmitologizowane dzieciństwo głównego bohatera na tle historycznych doświadczeń obu wojen światowych i rewolucji, najlepiej na skomplikowanym kulturowo pograniczu. Świetnie nadawał się do tego Gdańsk, którego „odkrywcą” stał się Gunter Grass w „Blaszanym bębenku”, a kontynuatorem na naszym gruncie chociażby Stefan Chwin. Nie tutaj miejsce, aby pisać o licznych przedstawicielach owego nurtu, ewokujących kresy dawnej Rzeczpospolitej, jak Andrzej Kuśniewicz, Czesław Miłosz, Julian Stryjkowski i wielu, wielu innych. Z bardziej współczesnych należałoby wymienić Olgę Tokarczuk, której zwłaszcza „Prawiek i inne czasy” doskonale się w tym kierunku sytuuje. Rzecz ciekawa, że w większości utworów tego rodzaju ich autorzy korzystają nie tylko z przetworzonych wspomnień, ale także rozmaitych legend i ludowych wierzeń. W „Prawieku” mamy na przykład magię, kabałę i światy równoległe, a to już pozwala umieścić go na pograniczu i doszukiwać się punktów stycznych z typową fantastyką. Jednakże jest pewna zasadnicza różnica: powieści omawiane powyżej bazują przede wszystkim na opisach i wewnętrznych przeżyciach bohatera, gdy tymczasem powieści fantastyczne skupiają się bardziej na fabule. Ich podstawą jest dobrze skonstruowana akcja, a bohaterowie charakteryzowani są przede wszystkim w działaniu.

Trawestując stwierdzenie Wirginii Woolf, można powiedzieć, że na polskim gruncie szeroko rozumiana fantastyka została zepchnięta do „pokojów dzieci i młodzieży”. Uznano ją za twórczość mało wartościową, „popularną”, co pod piórem najbardziej prominentnych krytyków stawało się natychmiast wyznacznikiem jej rzekomo niskiego poziomu. Zarzucano też takiej literaturze eskapizm, ucieczkę od rzeczywistości, co przy bliższym przyjrzeniu się okazało się podejściem z gruntu błędnym. Twórczość „fantastyczna” bowiem, tak samo jak utwory innych gatunków, całkiem nieźle odbijała, niczym w Stendhalowskim zwierciadle, problemy czasów, w których powstawała. Przywykło się ją kojarzyć przede wszystkim z kosmicznymi wyprawami, poznawaniem innych planet i walką albo szukaniem koegzystencji z rozmaitymi Obcymi. Trzeba przyznać, że tego rodzaju „twarda” science fiction królowała aż po lata 70. ubiegłego stulecia. Nieliczne próby łączenia baśni ze space operą, jak cykl „Diuna” Franka Herberta, czy też filmowe „Gwiezdne Wojny” George’a Lucasa pozostały zjawiskiem raczej odosobnionym. W większości owa literatura ukazywała problematykę wyzwań, jakie stawiały przed ludzkością zdobycze nauki i technologii, oraz zagrożenia, jakie za sobą niosły. Dość dobrze ukazały owe niepokoje i lęki na przykład powieści Philipa Dicka („Człowiek z Wysokiego Zamku”, „Ubik”, „Klany księżyca Alfy”) i Raya Bradbury’ego („451 Fahrenheita”, „Kroniki marsjańskie”). Podobnie u nas, literatura tego typu, zwłaszcza spod znaku najwybitniejszego jej przedstawiciela, Stanisława Lema, oparta była na trzech podstawowych aksjomatach: rozwoju nauki, rozkwicie techniki i postępie społecznym. W drugiej połowie XX stulecia nastąpił jednak znamienny zwrot, zarówno w oczekiwaniach czytelniczych, jak i postawie wielu pisarzy.

W krajach zachodnich, a zwłaszcza anglosaskich, przede wszystkim w USA, taką cezurą stało się rozczarowanie związane z przegraną wojną w Wietnamie i zdobyczami nowoczesnej cywilizacji. Nie bez powodu zbuntowani hipisi z przełomu lat 60.-70. zaczęli zaczytywać się „Hobbitem” i „Władcą pierścieni” Johna Ronalda Reuela Tolkiena, wędrować z nim po jego baśniowym Śródziemiu i pisać na murach „Gandalf na prezydenta”. W dziele tym zresztą, wieloznacznym i wielowątkowym, niemal każdy mógł znaleźć coś dla siebie: zrewoltowana młodzież widziała w nim symbol buntu małych hobbitów przeciw wszechwładnemu, potężnemu Systemowi, ekolodzy dostrzegli przestrogę zagrożenia przyrody ze strony niekontrolowanego rozwoju przemysłu, konserwatyści znajdowali w nim obraz świata z królami i rycerzami, wraz ze staromodnym sztafażem wartości odwagi i honoru, jeszcze inni doszukiwali się w trylogii „Władcy” metafory, choć nie alegorii, wydarzeń związanych z II wojną światową. Wyjątkowo nośna symbolika utworu sprawiła, że pomimo lekceważenia ze strony krytyki, zaczął on wysuwać się zdecydowanie na pierwszą linię, stając się dla wielu, nie tylko brytyjskich, czytelników najważniejszą powieścią XX wieku, godnie stającej obok takich dzieł jak „Sto lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza lub „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, zwierających zresztą również sporą dozę elementów fantastycznych, nadprzyrodzonych. O zmianie tonu dzisiejszej krytyki świadczy fakt, że zaczęto nazywać Tolkiena „Homerem XX wieku” i trzeba przyznać, że jest to określenie niezmiernie trafne. Tak bowiem jak „Iliada” i „Odyseja” w sposób metaforyczny i poetycko przetworzony ukazuje nam mentalność starożytnych Greków, tak jak cykl legend arturiańskich i „Pieśń o Nibelungach” zdolne są przybliżyć nam sposób myślenia ludzi średniowiecznych, w taki właśnie sposób dzieło brytyjskiego pisarza charakteryzuje ludzi ubiegłego stulecia, ukazując niczym w magicznym lustrze zagadnienie walki przedstawicieli wolnych ludów z przytłaczającym świat pragnieniem opanowania go przez złowrogich totalitarnych przywódców, pętających otumanione masy swą magią, która jest tutaj jakby rodzajem propagandy.

W ślad za Tolkienem poszły liczne zastępy pisarzy, tworzących własne fantastyczne światy, jak jego przyjaciel Clive Staples Lewis ze swymi „Opowieściami z Narnii”, czy też Ursula Le Guin z cyklem o Ziemiomorzu. W fantastyce zachodniej lat 70. i 80. coraz większe prawo obywatelstwa zaczęła zdobywać powieść spod znaku „magii i miecza”, odwołująca się do dawnych mitów i legend. Krótko mówiąc, tego typu literatura zaczęła się stawać coraz mniej „science”, a coraz bardziej „fiction”, toteż ukuto dla niej nowy termin: fantasy. Zaczęła przypominać snute przy ognisku prastare opowieści o bogach, półbogach i bohaterach. A czytelnicy, podobnie jak przedwieczni słuchacze, zaczęli się w nie wczytywać i smakować je od nowa. Proza literacka wróciła w tym przypadku do swoich pierwotnych źródeł, tak bowiem przecież narodziła się klasyczna epika.

Polska fantastyka była pod tym względem znacznie zapóźniona. W naszym przypadku należy ową cezurę zmiany literackich gustów przesunąć na początek lat 90., kiedy to czytelnicza publiczność pożegnała się z kolejnym mitem XX wieku, czyli realnym socjalizmem. Pierwszy przetarł szlaki niewątpliwie Andrzej Sapkowski i jego złożona z licznych opowiadań i pięciotomowego cyklu saga o Wiedźminie. Niebywała popularność tej prozy pozwala mówić o swoistym społecznym fenomenie. Świat wykreowany przez tego pisarza, pełen wielu literackich smaczków i całkiem współczesnych odniesień, „postmodernistycznych” aluzji i artystycznego „przymrużenia oka”, zawojował odbiorców bez reszty, tworząc ogromną rzeszę fanów polskiej fantasy. Na baczną uwagę zasługuje także podjęta przez tegoż autora w ostatnich latach ciekawa próba połączenia baśniowej wyobraźni z realiami rozdartego religijnymi wojnami Śląska XV w. w nowym cyklu fantastyczno-historycznym, z którego jak dotychczas ukazały się dwa tomy: „Narrenturm” i „Boży bojownicy”, a w kolejce wydawniczej czeka już ostatni tom trylogii „Lux perpetua”. Podobnej kontaminacji gatunków dokonuje także Jacek Komuda, który w swych stylizowanych na gawędę szlachecką horrorach („Wilcze gniazdo”, „Opowieści z Dzikich Pól”) zdołał nasycić ten zdawałoby się przebrzmiały gatunek nowymi treściami. Należy w ogóle z satysfakcją stwierdzić, że u progu nowego stulecia rodzima powieść grozy ma się również coraz lepiej. Na pewno warto wymienić tworzących w tym nurcie Jarosława Grzędowicza („Księga jesiennych demonów”) i Łukasza Orbitowskiego („Wigilijne psy”). Andrzej Pilipiuk wykorzystuje zarówno ludowe legendy i realia zapadłej wsi („Kroniki Jakuba Wędrowycza”, „Weźmisz czarno kure”), jak i motywy wampiryczne („Kuzynki”, „Księżniczka”, „Dziedziczki”), których tłem jest w większości współczesny Kraków. Wit Szostak w niezmiernie udany sposób łączy baśniową fantazję z rodzimym góralskim folklorem („Wichry Smoczogór”, „Poszarpane granie”, „Ględźby Ropucha”), Eugeniusz Dębski prezentuje z humorem przygody sympatycznych szubrawców („O włos od piwa”), Maja Lidia Kossakowska zaś tworzy własną odmianę angelologii („Siewca Wiatru”, „Zakon Krańca Świata”). Warto zresztą podkreślić w polskiej fantastyce rolę piszących pań, z których na pierwszy plan wysuwają się bez wątpienia Anna Brzezińska („Zbójecki Gościniec”, „Plewy na wietrze”, „Żmijowa harfa”, „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”, „Wody głębokie jak niebo”) i Ewa Białołęcka („Tkacz iluzji”, „Kamień na szczycie”, „Piołun i miód”). Wniosły one do z reguły „męskiej” fantasy swoiście kobiecy punkt widzenia, przesycony ironią i specyficznym poczuciem humoru, podobnie jak uczyniła to przed laty w zachodnioeuropejskiej literaturze Ursula Le Guin.

Wszyscy wymienieni powyżej autorzy mają ogromne rzesze wiernych czytelników i fanów, z którymi spotykają się na konwentach, odbywających się w ciągu kolejnych lat w niezliczonych, mniejszych i większych miejscowościach. Gatunek ten ma swoją prasę, swoje strony internetowe. Jeśli spróbujemy nazwać go „gettem” literackim, to należy zaraz zauważyć, iż owo „getto” zajmuje wcale pokaźne miejsce na mapie współczesnej Polski, z pewnością znacznie większe niż kolejni „geniusze” głównego nurtu, lansowani co sezon przez warszawskie salony, nagradzani różnymi Nike i „Paszportami”, a potem nieraz bardzo szybko zapominani. Pewną zmianą frontu było wszakże uhonorowanie Andrzeja Sapkowskiego „Paszportem Polityki” w 1998 r., świadczące być może o pokoleniowej odmianie gustów i upodobań.

Gwałtowny rozwój literatury fantasy u progu nowego tysiąclecia i transformacja literatury fantastycznonaukowej w stronę futurystycznej baśni zdają się zapowiadać epokę nowego romantyzmu, tym razem spod znaku New Age. Wydaje się to zresztą naturalnym zjawiskiem, w kulturze europejskiej całe wieki istniała bowiem tego rodzaju „przeplatanka” – po epokach scjentystycznych następowały bardziej irracjonalne i odwrotnie. Nawrót do tradycji romantycznego idealizmu jest logicznym następstwem, intelektualną reakcją na zjawiska społeczne i artystyczne, występujące w ubiegłym stuleciu.

 


< 14 >