Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 24>|>

Opowieści okrutne (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Okladka

W „Opowieściach okrutnych” Pawła Siedlara spotkamy wszystkie sytuacje towarzyszące literaturze grozy: atmosferę niepokoju, tajemne znaki i materializacje, hipnotyczne wizje oraz teleportacje. Autor żongluje literackimi rekwizytami z biegłością równą sztukmistrzom XX wieku. Sytuacje okrucieństwa kreuje Siedlar dawkując swoim czytelnikom atmosferę suspensu rodem z filmów Hitchcocka; a to zagubiony w śnieżycy autobus przekracza granice światów, to znów w pustym, wypalonym domu odżywają dawne wydarzenia, wnikając w Twoją podświadomość i odciskając swoje piętno.

Kiedy zechcesz oderwać się na moment od sytuacji piętrzących się w wyobraźni do granic strachu, znienacka dopadnie Cię hipnotyczny wzrok czarnego psa. Teraz On przejmuje nad Tobą władzę i nie wiesz już naprawdę, kto kogo obserwuje?

To „książka z dreszczykiem” dla dociekliwych, wrażliwych i niespokojnych duchem poszukiwaczy emocji z odrobiną angielskiego humoru.

Zasiedli do stołu. Doktor był głodny, jednak nie wypadało mu po prostu rzucić się na jedzenie. Skubiąc bułkę z serem, obserwował ruchy dłoni starszej pani, tak dystyngowane, jakby celebrowały rytuał. Milczał. Jadł powoli. Maleńkimi łykami pił kawę z cennej, kruchej filiżanki. Przypuszczał, że stara dama kultywuje jakąś nieznaną mu jeszcze tradycję.

W tym domku bywał ongiś jej mąż. Doktor zapamiętał też, że w pierwszej rozmowie z nim użyła słowa pomieszkiwał. A więc pewnie wizyta miała jakiś związek ze szczególnie ważną bądź ulubioną rocznicą.

Staruszka odłożyła widelczyk z odrobiną sardynki na spodeczek, jakby jedzenie nagle przestało jej smakować. Zamyśliła się. Podniosła do ust filiżankę z kawą. Zaraz jednak opuściła ją, nie umoczywszy nawet ust.

– Mój mąż mieszkał tu przez pewien okres swego życia – szepnęła.

– Wspomniała pani o tym kilka dni temu, gdy tylko przyjechałem do miasteczka.

– W rzeczy samej?

– Tak, madame.

– Dziwne.

– Powiedziała pani również, że bardzo rzadko odwiedza ten uroczy domek. Że czyni to pani tylko raz do roku.

– Tak, rzeczywiście. Co rok przychodzę tu już od wielu, bardzo wielu lat.

Baar zastanawiał się, czy powinien ją teraz zachęcić, czy raczej czekać, aż sama rozwinie opowieść. Był coraz bardziej ciekaw, lecz nie chciał jej płoszyć. Nie chciał też okazać się nachalny. To mogłoby ją zrazić.

Przekroił ostatnią bułeczkę, posmarował ją masłem i ułożył na niej kawałek sardynki.

– Może jeszcze kawy, madame?

– Ja dziękuję. Staremu człowiekowi niewiele potrzeba. Ale pan nie powinien się krępować moją obecno­ścią.

Dolał więc aromatycznego napoju tylko do swojej filiżanki.

– Mój mąż był bardzo poważanym człowiekiem, prawnikiem od ważnych spraw. Nawet z rządu po niego przysyłali kilka razy – zaczęła opowiadać. – Był znacznie starszy ode mnie. Miał czterdzieści siedem lat, gdy wyszłam za niego. Niektórzy odradzali mi to małżeństwo, bo on już wcześniej był żonaty. Nawet dwa razy. Ale ja nie mogłam się oprzeć. Miałam dziewiętnaście lat i właściwie nic poza tym. Cóż, podobno byłam piękna – dodała kokieteryjnie, opuszczając skromnie wyblakłe oczęta. – A on miał wszystko, bo i pozycję, i znakomitą prezencję, i majątek, i sławę. Pamiętam jak dziś ten bal. Stałam w kąciku, skromna prowincjonalna gąska, a on mnie zauważył. A oczy miał jak węgle albo gwiazdy i tymi oczami wodził za mną przez cały czas. Ach, uległam, każda by uległa temu czarowi, tej magii spojrzenia! – Starowinka schwyciła się za wysuszoną klatkę piersiową. – Pierwsze lata były wspaniałe. Żyłam jak królowa. Moje szczęście trwało dość długo. Nawet nie kilka, a kilkanaście lat. Niczego mi nie brakowało pod żadnym względem, choć nie wiem, czy pan... – Spojrzała wstydliwie na swego słuchacza.

Doktor uśmiechnął się i kilka razy potaknął głową.

– Pewnego dnia coś się zepsuło – kontynuowała. – Już wcześniej zdarzały się drobne, z pozoru nic nieznaczące... Jak to się teraz mówi? Zgrzyty? Aż zaczęło się dziać całkiem niedobrze. Na sąsiadów się obraził. Ich zraził do siebie. A to byli przecież zacni ludzie. Może nie najwyższych lotów, ale dotychczas mu to nie przeszkadzało. Grywaliśmy z nimi w wista, w kanastę, spotykaliśmy się na wieczorkach tańcujących, bywaliśmy u siebie z wizytami. A jakże! Pan rejent był trochę nudny, ale miał uroczą, mądrą i dobrą żonę. Aptekarz sypał dowcipami, a pan pułkownik był bardzo szarmancki i przystojny, choć nieco kulał na lewą nogę. Razem stanowili śmietankę towarzyską okolicy. Co prawda pan naczelnik policji bywał niekiedy zbyt frywolny, lecz wszyscy razem naprawdę, ale to naprawdę nie zasługiwali na inwektywy, których mój małżonek im nie szczędził z początku tylko przy mnie, a z czasem zupełnie oficjalnie, prosto w oczy. „To przyziemne bydło – zwykł mawiać. – ­Brzydzę się ich szaractwem, tępym materializmem, płytkością sądów”. A przecież wśród nich był profesor łaciny, dyrektor tutejszego gimnazjum, proszę pana. „Te bezduszne stwory nie sięgają mi do pięt” – unosił się, gdy prosiłam, by się opamiętał. „Dlaczegóż miałbym im robić ten fawor i nadal się z nimi spoufalać?” – tak mówił! A wszystko przez te książki, które sprowadzał nie wiadomo skąd i gromadził w swej bibliotece.

– Przez książki?

– Właśnie tak. Bo on gdzieś tak po sześćdziesiątce, nawet bliżej siedemdziesiątki, zaczął sobie nabijać głowę rzeczami wstrętnymi i niegodnymi.

– Wstrętnymi i niegodnymi?

– Wstrętnymi, niegodnymi i plugawymi. Robił też eksperymenty. To znaczy on tak je nazywał. Bo to nie były żadne eksperymenty, tylko obrzydliwości.

– Jakie obrzydliwości?

– Tak całkiem dokładnie, ze wszystkim, to ja nie wiem. Raz tylko weszłam do tej jego pracowni, jak ją zwał, ale zaraz mnie wyrzucił. Nic nie widziałam i nie zapamiętałam. – Zacisnęła usta.

„Jeśli tak, to skąd pani wie, że były to obrzydliwości?” – chciał zapytać Baar, lecz ugryzł się w język. To mogłoby ją urazić, a wtedy nie usłyszałby dalszego ciągu historii, która zaczynała go coraz mocniej interesować.

– W końcu zaczęli o nim źle mówić w mieście. Ludzie odwrócili się od nas. To nie było miłe. To się czuło wszędzie. Na ulicy, w sklepie, w aptece, na targu. Małżonek mój wydawał się być bardzo kontent z takiego obrotu rzeczy. Wynajął cieślę i wybudował domek na odludziu. Nawiasem mówiąc, cieśla zaraz potem zmarł. Na tężec. Podobno zaciął się brudną piłą. No i dopiero się zaczęło, bo ludzie zgodnie i bez ogródek oskarżali mojego męża, że to niby przez niego.

– Nie widzę związku – wtrącił doktor.

– Ja też go nie widzę do tej pory. Niemniej nie narodził się jeszcze taki mądry, który potrafiłby przekonać ludzi z prowincjonalnego miasteczka, że coś jest inaczej, niż sobie wbili do głów. No i mój mąż wyprowadził się na dobre z miasta i zamieszkał w tej pustelni. Nosiłam mu wszystko, czego potrzebował. Byłam wtedy, rzecz oczywista, znacznie silniejsza niż dziś. Zresztą niewiele potrzebował. Wystarczyło, że przyszłam raz na tydzień z koszykiem żywności i jakimiś drobiazgami. Nawet przywykłam do tych odwiedzin nie odwiedzin i polubiłam je, chociaż on przestał wpuszczać mnie do środka. Tylko uchylał drzwi, zabierał koszyk pełny, wystawiał pusty i tak przez całe lata bez jednego słowa. Miałam w tym czasie adoratorów, a jakże. Wciąż byłam młoda i ponętna. Nawet pan pułkownik, o którym już mówiłam, mocno się do mnie zalecał. Lecz był za stary, a zamiana jednego starca na drugiego wydawała mi się mało rozumna. Był też jeden nowy urzędnik magistracki. Ten znów wydawał mi się zbyt młody i choć spotkaliśmy się parę razy, prawdę powiedziawszy, nie chciałam go na stałe i on w łeb sobie strzelił. Odratowali go po tym strzale, który był nie całkiem celny. Bo on był fajtłapa, proszę pana. Niczego nie potrafił zrobić porządnie i do końca. Tyle że zaraz potem zwariował. Albo już wcześniej był wariatem i dlatego tak się wygłupił.

– A małżonek pani? – Baar skierował rozłażącą się opowieść na właściwy temat. – Jakże radził sobie w tych warunkach?

– Radził, nie radził – staruszka niechętnie porzuciła miły jej wątek sercowy. – Jak powiedziałam, mój mąż prawie nie wychodził z domu, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Cały czas bawił się jakimiś głuptactwami, które zwał eksperymentami transcendent­nymi, gdy próbowałam go wypytywać. Cóż, nie jestem może wykształcona, proszę pana, ale wiem, co to są eksperymenty. Do nich trzeba mieć laboratorium, asystentów, jakąś aparaturę. A to były jakieś bzdury. To znaczy tak myślałam wtedy – poprawiła się. – Aż raz przyszłam wcześniej niż zwykle. Mniej więcej tak jak dzisiaj. Coś się działo, tylko nie wiedziałam co. Zawsze obawiałam się trochę, przychodząc tutaj, choć nie było się czego obawiać. Wszystko odbywało się według utartego porządku. Tym razem dom był otwarty. Nawet się ucieszyłam w pierwszej chwili, bo pomyślałam, że to on mnie w taki sposób zaprasza do środka. Był już bardzo stary, lecz trzymał się krzepko. Powiedział mi kiedyś nawet, że albo nigdy nie umrze, albo sam wybierze czas swojej śmierci i umrze wtedy, kiedy mu się spodoba. Może się to panu wydać śmieszne, ale ja już wówczas nie śmiałam się z jego dziwactw. No i weszłam do domku. Smród, brud i bałagan były trudne do opisania. Mój mąż zawsze był pedantem, a tu, w tej swojej pustelni, żył jak w chlewie. Albo jeszcze gorzej. Znalazłam go w jego pokoju. Siedział, proszę pana, a już był trup! Tak! Wyobraża pan sobie? Umarł, siedząc sztywno, jakby kij połknął! Pośrodku tego chlewu, tego bałaganu, brudu, walających się wszędzie szmat i książek namalował na podłodze taki jakiś krąg z figurami czy wzorami i w tym kręgu siedział po turecku. W samym środku. Był całkiem nagi, wychudzony jak szkielet. Na piersi miał głębokie nacięcia, które nie wiem, czym sobie zrobił, bo niczego ostrego przy nim nie znalazłam. Tak było, proszę pana.

Zamilkła. Przymknęła oczy. Doktor również milczał. Obraz, który powstawał w jego umyśle, nie był jeszcze kompletny. Ale Baar znał nazwę okrutnej i nieuleczalnej choroby, która zniszczyła umysł męża staruszki.

– Pogrzeb mego małżonka też nie przebiegał tak, jak powinien przebiegać pogrzeb poważnego, co by o nim nie rzec, człowieka. Najpierw okazało się, że otworzyli nie ten grób, co trzeba. Potem szukali papierów, bo się gdzieś zapodziały. Nie mogli, rozumie pan, dojść, jak się ma sprawa z tym grobem i który z grobów jest właściwy. W końcu dokumenty się znalazły. Leżały na samym wierzchu. Tylko że zrobiło się już późno. Za późno na pogrzeb. Wyglądało to wszystko tak, jakby mój małżonek nie chciał się pozwolić pochować i robił wszystkim na złość nawet po śmierci. A na drugi dzień nie było już kogo chować. Ciało zniknęło, to jest, chciałam powiedzieć, on zniknął.

– Jak to zniknął?

– Całkiem i po prostu.

– Czy chce pani powiedzieć, że ktoś wykradł zwłoki? To się niekiedy zdarza.

– Nikt niczego nie wykradł. On uciekł!

– Uciekł?

– A jakby pan to inaczej określił? Wezwano policję z psami, lecz psy nie chciały się tym zająć. Przez cały czas tylko wyły, szczekały jak oszalałe i kręciły się w kółko. A były to dobre, specjalnie tresowane psy policyjne. Nie byle jakie kundle. Pamiętam jak dziś. Dopiero potem znaleziono ślad, który niczego nie wyjaśnił.

– Jaki to był ślad?

– Otóż pod kwiatami, na katafalku, gdy już uprzątnięto niepotrzebne wieńce, znaleziono jakiś znak, niby ślad, niby nie wiadomo co. Ten znak, czy też ślad, zrobił nie wiadomo kto i nie wiadomo kiedy. Ja wszystko widziałam dokładnie i wiem, że ten znak na katafalku był taki sam, dokładnie taki samiusieńki jak owe kręgi, które były wymalowane krwią wokół mego męża, gdy go znalazłam umarłego na siedząco. Jakoś nikomu oprócz mnie nie przyszło to do głowy. A ja nikomu nie pisnęłam o tym nawet słóweczka.

– Nie mówiła pani wcześniej, że znaki i kręgi były wymalowane krwią.

– A czym miałyby być namalowane, skoro on tam siedział goły i nic przy nim nie było? – nastroszyła się nie wiadomo czemu.

– Dobrze, już dobrze. Nie wszystko zrozumiałem od razu. Proszę opowiadać dalej. To niezmiernie zajmująca historia. Czy znaki na katafalku także ktoś wymalował krwią?

– Skądże znowu – zdziwiła się, że ktoś może nie rozumieć rzeczy tak oczywistej. – Znaki były takie same jak te z pokoju. Już ja się dobrze przyjrzałam. Tylko że na katafalku wyglądały jak wypalone, proszę pana. Oglądała je policja, biegli. Chodzili, patrzyli i nic z tego nie wynikło.

– No ale w kostnicy musiał być ktoś, kto czuwał nad trumną. Jacyś krewni, dawni przyjaciele, wreszcie stróż nocny czy dozorca?

– Nie było nikogo. On już wtedy nikogo nie miał oprócz mnie. Tylko ja czuwałam przy nim. Musiałam się zdrzemnąć. A potem... potem go nie było. I nikt go już więcej nie widział na oczy, proszę pana.

– No i co?

– Wszczęto dochodzenie, które ślimaczyło się niemożebnie. A później przyszły takie czasy, że nikt nie miał do tego głowy. Śledztwo umorzono. Eeech – machnęła ręką. – Minęło tyle lat, tyle lat...

– Proszę pani. – Doktorowi przyszła do głowy pewna myśl. – Czy mąż pani za życia zajmował pokój sąsiadujący z pokojem, który ja zajmuję obecnie? – Dobrze znał odpowiedź, ale gdyby nie zapytał, runąłby plan właśnie powstający w jego głowie.

– Tak. Dlaczego to pana interesuje? – W oczach staruszki pojawił się lęk.

– Oooch, nic, nic takiego, madame. Po prostu wczoraj usłyszałem tam jakiś hałas.

– Jakiś hałas?

– Odniosłem wrażenie, że to szczury grasują i nie przejmowałem się – bagatelizował, obserwując ją spod oka.

– Tu nie ma szczurów – wykrztusiła.

– A jednak słyszałem jakieś chrobotanie. Może to były myszy, a nie szczury?

– Myszy też nie ma – jęknęła słabo.

– Nie wiem, czy nie byłoby dobrze sprawdzić, zajrzeć tam i...

– Nie, nie! W żadnym wypadku. On zabronił wchodzić, zabronił ruszać cokolwiek. Nie wolno mi tego uczynić! – omal krzyczała.

– Czy to znaczy, że od czasu śmierci męża szanownej pani nikt nie otwierał jego pokoju?

Odpowiedzią było wymowne milczenie. Staruszka zatrzasnęła zwiędłe usta, jakby obawiała się powiedzieć coś więcej lub zorientowała się, że już powiedziała zbyt wiele.

 


< 24 >