Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 25>|>

Inquisitor. Zemsta Azteków (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Okladka

Demoniczny mix rozsadzający wyobraźnię!

Horror szkolnego życia plus inwazja azteckich bogów!

 

Tylko w powieści Jacka Inglota można spotkać belfra zakochanego w uczennicy, która okazuje się czarownicą opętaną przez nieczyste moce. Nauczyciel i samozwańczy inkwizytor musi stoczyć walkę o swoją Patrycję z azteckim bogiem Tezcatlipoką – to jemu przed wiekami meksykańscy Indianie oddawali cześć jako tajemniczemu i groźnemu Dymiącemu Zwierciadłu. Przybyły z otchłani demon pragnie nie tylko dziewczyny, ale i naszego świata, który zamierza przekształcić w wirtualny Chaos. W tle tej opowieści mamy porażający swą szczerością obraz polskiej szkoły, o której nikt tak nie pisał od czasów Gombrowicza. Bohater INQUISITORA jest zmuszony walczyć nie tylko ze swym demonicznym przeciwnikiem, ale i panującą w szkolnych kazamatach Ogólną Niemożnością Wszystkiego...

Naprawdę sądzisz, że o szkole wiesz już wszystko?

Tak Ci się tylko zdaje...

 

Od Autora:

Ta powieść z pewnością wielu czytelników oburzy, wielu też – na co liczę – zaciekawi. Podsumowałem w niej dziesięć lat pracy w jednym z wrocławskich liceów, gdzie zarabiałem na chleb, nauczając języka polskiego. Tam strawiłem młodość i straciłem resztki złudzeń, poznałem gorycz porażki i rzadkie chwile satysfakcji. I o tym właśnie jest ta książka: o nauczycielu tracącym wiarę w to, co robi, na dodatek skonfrontowanym z demonem spoza naszego świata, o zwykłym człowieku niespodziewanie rzuconym w środek historii niczym z koszmarnego snu. To rodzaj osadzonego w realiach szkolnych cyberhorroru z krwiożerczym azteckim bożkiem w roli głównej, z pewnością jednak wielu czytelników dostrzeże, że ten koszmar zapowiada świat, który niedługo nadejdzie. Świat jak najbardziej realny.

Następnego dnia w szkole panował całkowity spokój i nie działo się nic niezwykłego. Po ostatniej lekcji Łucjan dał mi znać, abym nie wychodził z pokoju nauczycielskiego; został też Teogderyk, jak zwykle brodzący w stosie komputerowych wydruków. Geograf zaczął bardzo oficjalnie:

– Wiesz, mówią, że znasz się na sprawach dziwnych i niewytłumaczalnych, a nawet niesamowitych i, jakby tu powiedzieć...

– Diabelskich – poddałem mu uprzejmie.

– No właśnie – z miny Łucjana przebijał wstyd racjonalisty złapanego na niezłomnej wierze w krasnoludki.

– A jakże, na diabłach i czarownicach zna się jak nikt – zaśmiał się kpiarsko Teogderyk, od początku nadstawiający ciekawie ucha. – Młodzież nazywa go inkwizytorem.

– A w czym konkretnie rzecz? – zapytałem.

Łucjan chrząknął, zakłopotany. Wyraźnie nie wiedział, jak przejść do rzeczy.

– W klopie – wyjaśnił. – To było wczoraj, już po wypadku Hermana. Lepiłem z drugiej a plastelinowy model Ślęży i ubabrałem się po łokcie. Po lekcji zszedłem do ubikacji, aby się porządnie wyszorować. Odkręciłem kran i... – przerwał i zbladł jak ściana.

– I co? – zapytał Teogderyk, wyraźnie zaintrygowany. – Fenol czy rtęć?

– Krew!!! – wybuchnął Łucjan. – Siknęło tak, że po sekundzie obryzgało mnie od stóp do głów, strumień walił z kranu jakby pod ciśnieniem stu atmosfer. Miałem ją wszędzie, na twarzy, na ubraniu, ciepłą, wstrętną, lepką i dławiącą. Próbowałem zamknąć kran, ale kurek urwał się i został mi w ręku. Strumień walił jak oszalały, potem strzeliła głowica kranu, rozerwało ją na kawałki, w ścianie zrobiła się dziura wielka jak piłka do siatkówki, skąd wylewało się to świństwo z siłą górskiej kaskady. Nie mogłem nic zrobić, stałem już po pas w spienionej krwi, chciałem dobrnąć do drzwi, ale wypadająca ze ściany struga odpychała mnie w przeciwną stronę. Zbełtana krew sięgała mi po szyję i...

– Zemdlałeś – stwierdziłem beznamiętnie. – To najprostszy rodzaj ucieczki w takich sytuacjach. Czasami jedyny.

– Znalazła mnie woźna, leżącego na wznak przy umywalce. Po krwi nie było ani śladu, ciekła tylko woda z zatkanego zlewu. W powietrzu unosiła się woń... taka bardziej gorzkawa...

– Mandragory – podsunąłem.

– Racja – przyznał Łucjan. – Skąd wiesz?

Starałem się zmazać z twarzy debilny uśmieszek tryumfu.

– Tak sobie palnąłem... wiesz, gra wolnych skojarzeń.

– Ciekawe – mruknął w zadumie Teogderyk. – Plaga indywidualnych halucynacji?

– Jakich halucynacji?! – uniósł się geograf. – Czułem smak tej krwi, plułem nią i rzygałem...

Nie potrzebował mówić nic więcej – już miałem gotową hipotezę. Po rozmowie z nieszczęsnym ojcem nasuwała się zresztą sama. Jeszcze rano przestudiowałem dziennik jej klasy i sprawdziłem zapisy.

– Uczysz przypadkiem Patrycję?

– Tę rudą? Owszem, kiedyś była niezłą uczennicą, ale rozleniwiła się bestia aż strach, huknąłem jej ostatnio lufę...

– No właśnie – uśmiechnąłem się szeroko. – Zapytaj ją przy najbliższej okazji o byle co i postaw dobry stopień. Nie powinno być więcej halucynacji.

Łucjan popatrzył na mnie podejrzliwie, jakby niezupełnie pewien, czy jestem przy zdrowych zmysłach.

– Co takiego?

– Zrób jak mówię, później ci wyjaśnię, w czym rzecz – ziewnąłem i spojrzałem wymownie na zegarek. Z moich dotychczasowych ustaleń wynikało, że Herman postawił Patrycji trzy lufy, stąd groziło jej niezaliczenie semestru. Łucjan patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, potem machnął z rezygnacją ręką i chwycił za teczkę. Przy drzwiach zatrzymał się na moment.

– Naprawdę sądzisz, że to pomoże? – spytał.

– Tak – odparłem. – A jeśli nie, to pomyślimy o czymś innym.

Kiedy tylko za geografem zamknęły się drzwi, Teogderyk obrócił się ku mnie gwałtownie.

– Co ty wyprawiasz, chłopie? Co ma z tym wszystkim wspólnego Patrycja? I co to ma być to „coś inne”?

– Spokojnie, sytuacja jest pod kontrolą – oświadczyłem, niedbale oglądając sobie paznokcie. – Po prostu moim zdaniem Patrycja jest czarownicą.

Oczy Teogderyka o mało nie wyszły z orbit. Otworzył usta i przez chwilę poruszał nimi niemo jak ryba.

– Chyba żeś ocipiał albo i zwariował – wystękał w końcu. – To czytanie tych średniowiecznych bzdetów rzuciło ci się na mózg. Czarownice w XXI wieku! Czysty obłęd! Idź się leczyć, człowieku!

– A dlaczegóż by nie? – zreplikowałem spokojnie. – Skoro istnieje Bóg i Diabeł, to dlaczego nie czarownice? No chyba że pierwszych dwóch nie ma, to rzeczywiście czarownice wraz z nimi trzeba włożyć między bajki.

– Wykręcasz kota ogonem – mruknął Teogderyk, człek bardzo pobożny. – Nie o to mi chodziło.

– Dobrze, daj mi mi w takim razie jakiekolwiek racjonalne wyjaśnienie tego, co dzieje się w szkole od dwóch dni? Plaga indywidualnych halucynacji? Co to właściwie znaczy? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że przechodzimy epidemię tropikalnego bzika, mimo że wiosna dosyć chłodna. Poza tym rozmawiałem z jej ojcem i opowiedział mi bardzo dziwne rzeczy. Z tą uczennicą naprawdę dzieje się coś niedobrego i, wierz mi, miesza w tym siła nie całkiem z naszego świata. Świadczy o tym choćby ta woń mandragory, którą czuć w całej szkole. Mandragora albo też alrauna to podstawowy składnik wielu czarnoksięskich receptur, nie tylko lubczyka.

Informatyk milczał, gryząc w zamyśleniu koniec długopisu. Nie wyglądał na przekonanego.

– No dobrze – powiedział wreszcie. – Załóżmy, czysto teoretycznie, oczywiście, że masz rację. Jej zachowanie w stosunku do nauczycieli jest w tym kontekście zrozumiałe – stawiają jej pały, to się mści. Ale co jej zawiniła Krystyna?

– To też już ustaliłem – radośnie wyszczerzyłem zęby. – Krystyna widziała Patrycję w tancbudzie o podejrzanej reputacji, zwanej Czerwonym Młynem. Mówił mi znajomy policjant, że to gniazdo młodocianej prostytucji i prawdopodobnie punkt rozprowadzania haszu. Już kiedyś wyrzuciliśmy uczennicę za konszachty z tamtejszym towarzystwem...

– Nie wiedziałem – powiedział Teogderyk.

– No to teraz wiesz.

– ...że nasza sekretarka prowadzi tak intensywne życie nocne.

 

***

 

Oczywiście musiałem go zabrać ze sobą. Siedział skulony w kącie, pociągając przez słomkę sok pomarańczowy i gapiąc się na podstawową klientelę Czerwonego Młyna. Stanowili ją cyberhippisi, poobwieszani różnymi sznurami i wisiorami mających pełnić funkcję indiańskich amuletów; i właściwie tylko tyle łączyło ich z buntowniczymi poprzednikami zeszłowiecznej epoki sweet sixty, jako że ci dzisiejsi fryzowali sobie włosy w przeróżne kształty i kolory najnowszymi żelami, w ubiorze przeważały banalne hawajskie koszule, a wszelkie formy buntu wisiały im poniżej pasa. No i pozostawał jeszcze hasz, który dystrybuowano praktycznie jawnie i bez żadnych ograniczeń.

Między nimi kręciło się multum młodych dziewczyn, poubieranych wedle stylistyki lansowanej przez kolorowe pisemka, w znacznej części jeszcze licealistek. Miałem wrażenie, że dostrzegam pośród nich kilka twarzy, znanych mi ze szkolnych korytarzy. Tej, na którą czekaliśmy, nadal nie było. Z tłumu przy barze wynurzył się Ryszard, w obowiązkowej hawajskiej koszuli i lufką do marychy w zębach. Pomachał nam wesoło ręką, podszedł do naszego stolika i klapnął na wolne krzesło.

– Eeeść pracy, ooopaki – zagaił w stylu nowoluzackim. – Powiedzcie mi, co takie pracusie jak wy robią w tym przybytku uciech zakazanych? Tropicie jakichś uczniów?

– Zgadłeś – odparłem i czerpnąłem ze smakiem piwa. – Sam mi nadałeś ten dżob z córeczką twego najlepszego klienta – starałem się nie wypaść z konwencji stylistycznej.

– To ta mała naprawdę jest czarownicą? – zaśmiał się. – Zaproś mnie na egzorcyzmy...

– Jest – powiedział naraz Teogderyk i wskazał słomką przed siebie. – Tam, przy tym podświetlanym parkiecie.

Rzeczywiście, zobaczyłem tam Patrycję, co prawda sprytnie umalowaną na demona trzeciej klasy i w ciemnych, zakrywających pół twarzy goglach, ale z rudymi kłakami nic nie mogła zrobić. Spoglądała w naszym kierunku – w ręku trzymała krwistoczerwoną różę. Obrywała płatek po płatku i jadła je powoli, w rytualnym jakby namaszczeniu. Obok niej stała dziewczyna niewątpliwie znacznie młodsza, drobna, pulchna blondyneczka o twarzy niczym aniołek. Patrzyła na Patrycję jak w gwiazdę.

– Znasz tę dzieweczkę obok? – pochyliłem się ku informatykowi. Teogderyk poprawił okulary i spojrzał uważniej.

– To chyba mała Maria z pierwszej c – powiedział po chwili. – Wyglądają na bardzo zażyłe psiapsiółki.

W tym momencie discjockey wybełkotał coś do mikrofonu, ruszył kogut ze stroboskopowym światłem, a z głośników zaryczał Guns N’Roses w najnowszym remixie. Młodzież, opalona haszem i opita piwem, wlała się na parkiet szeroką strugą. Ale natychmiast można było spostrzec, kto tu rządzi – wokół Patrycji, która tańczyła z początku samotnie, od razu utworzył się krąg pięciu młodych samców, najwyraźniej aspirujących do roli wybrańców na resztę nocy. Wykonywali ruchy posuwisto-kopulacyjne, wypinając do przodu biodra, dobrze spęczniałe w kroku. Patrycja jednak falowała zupełnie jakby oddzielnie, w sennym, odurzającym rytmie, prawie nie zwracając uwagi na dudnienie głośników. W pewnej chwili wydało mi się, że ponad ich głowami patrzy wprost na mnie. Obróciłem się ku Teogderykowi i Ryszardowi.

– Wiecie, już Przybyszewski w swoich sławnych krakowskich wykładach zwracał uwagę, że kontakty z diabłem wpływają na chuć czarownicy, staje się ona seksualnie nienasycona...

– Naprawdę? – Informatyk wpatrywał się w tańczących przez zapotniałe z emocji okulary. – Zobacz teraz.

 


< 25 >