Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Bardzo dobrze. Trzy plus

Z nową falą rosyjskiej fantastyki romans nawiązałam dość późno. Nie będę siebie samej obrzucać wymyślnymi obelgami, ale gdy dawno temu na FiFce (najkrócej rzecz ujmując jest/była to lista dyskusyjna podczepiona pod Fantazina& Fahrenheita) Pan Leksykon z Kiwaczkiem zachwycali się Łukianienką i Diaczenkami przeszłam jakoś nad tymi polecankami do porządku dziennego. Był to naprawdę duży błąd, na szczęście do nadrobienia. W tej chwili pozycji autorów zza wschodniej granicy jest w księgarniach pod dostatkiem, można wybierać w autorach, przebierać w tytułach i ogólnie cieszyć się możliwościami. Ale jak to często bywa w przypadku obfitości dóbr wszelakich, wśród perełek znajdują się pozycje nie zawsze warte poświęcanego im czasu.

Znajomość z Sergiejem Łukianienką warto zacząć od „Zimnych brzegów”, ewentualnie od cyklu o Patrolach Nocnym i Dziennym, ale niekoniecznie od „Atomowego snu”, bowiem ta ostatnia pozycja wyraźnie odstaje jakością wykonania od wcześniej wymienionych. „Atomowy sen” to zbiór trzech opowiadań, osadzonych w różnych klimatach i rzeczywistościach. Niby wszystko gra, są bohaterowie (ale jacyś tacy mało intrygujący), są Zadania do wykonania i Problemy do rozwiązania, jest zgrabnie zarysowane miejsce akcji, ale w tym wszystkim nie ma atmosfery. Nie wydaje mi się, by zamiarem autora było, aby czytelnik z tych opowiadań zapamiętał przede wszystkim układanie puzzli oraz księdza prawosławnego popalającego skręty z marihuaną. A te właśnie motywy jakoś najbardziej zapadły mi w pamięć.
Same opowiadania są średnie, nie wprawiają w zachwyt, ani nie prowokują do zgrzytania zębami podczas lektury, są po prostu wyprane z emocji. Czyta się, ale bez fajerwerków, jak to mawiał pewien profesor „bardzo dobrze. Trzy plus”. Dla fanów twórczości Łukianienki.

 

Asiek

 

 


ocena

 

Siergiej Łukianienko

Atomowy sen

Amber, 2004

Stron: 223

Cena: 29,80

 

 

 

Sapkowski niech pisze, do cholery

Z Joanną Chmielewską dzieje się ostatnio coś dziwnego. Kolejne jej powieści nie za bardzo nadają się do czytania, przynajmniej dla osób znających niemal na pamięć klasycznie wspaniałe „Całe zdanie nieboszczyka” czy „Wszystko czerwone”. Bohaterowie z uporem wypowiadają się złowieszczo, z niesmakiem, i jakich tam jeszcze wyrazów Chmielewska nadużywa? No, nie pamiętam, mniejsza. W każdym razie, jak Alicja zaczęła w „Kocich workach” bluzgać, to zrobiło mi się nieswojo. Ok, rozumiem, idziemy z czasem, postępem i osiągnięciami, ale bez jaj.

Na szczęście dla czytelników, obok działalności powieściowej Chmielewska uprawia także działalność publicystyczną. Wywiady i autobiografie można z braku lepszego określenia podciągnąć pod publicystykę, prawda? W odstępie paru miesięcy w księgarniach pojawiły się kolejno „Chmielewska dla zaawansowanych” oraz szósty tom „Autobiografii”. Tak po cichu podejrzewam, że między wydaniem wywiadu-rzeki z moją ulubioną autorką, a napisaniem „Starego próchna” istnieje ścisła zależność. „Chmielewska dla zaawansowanych” nosi podtytuł „psychobiografia gadana”. Całkiem słusznie, bowiem osoby rozpoczynające przygodę z książkami Chmielewskiej mogą się czuć nieco zagubione, a i gadania w książce jest od cholery i ciut.

Tadeusz Lewandowski wyciąga z Chmielewskiej anegdotki, tajemnice, stara się naciągnąć ją na zwierzenia, ba, często gęsto pakuje się z butami do jej łóżka, wypytując o mocno osobiste szczegóły. Chmielewska jak to Chmielewska, na głowę sobie wejść nie daje, ponadto często podkreśla fakt znany z wcześniejszych tomów „Autobiografii”: na pierwszym miejscu jest u niej praca, a potem długo, długo nic. Autorka kryminałów wychodzi ze słusznego skądinąd założenia, że Bozia dała większości dwie zdrowe ręce, w związku z czym należy pracować, a nie wyciągać owe łapki po zasiłki, względnie leżeć i czekać na lepsze czasy. Ehh, wziąć Chmielewską do rządu, od razu inaczej ten kraj zacznie wyglądać.

Słów kilka o języku książki. Dla wiernych fanów może być nieco za mało cukru w cukrze. Chmielewska ma swój charakterystyczny sposób pisania, a ponieważ omawiana pozycja jest zapisem wielu godzin rozmowy, z konieczności opracowanym i skróconym, to gdzieś się ta chmielewskość gubi. Przyznać trzeba, iż widać jak ze spotkania na spotkanie Chmielewska się rozkręca, może raczej należałoby napisać o oswajaniu się z taką formą wypowiedzi, w każdym razie im głębiej w książkę się zanurzymy, tym więcej w niej naszej ulubionej pisarki.

Co wspólnego ma Chmielewska z fantastyką, że o niej w Fahrenheicie piszemy? Autorka przyznaje się do czytywania fantastyki, ciekawostką może być to, że na pytanie Lewandowskiego o współczesne hity wymienia Sapkowskiego. Secundo, lista ulubionych twórców pokrywa się z nazwiskami i gatunkami wymienianymi przy okazji tego typu pytań przez część fantastów. A więc Sienkiewicz, książki historyczne, pamiętniki. Dalej, planuje powieść osadzoną w realiach historii alternatywnej. Swego czasu popełniła „Lądowanie w Garwolinie” i „Przeklętą barierę” – książki z motywami rodem z fantastyki. Pod fantastykę dałoby się podciągnąć więcej (włącznie z wydostaniem się bohaterki z lochów za pomocą szydełka), ale to już insza inszość.

Dla fanów Chmielewskiej pozycja obowiązkowa.

 

Asiek

 

 


ocena

 

Tadeusz Lewandowski

Chmielewska dla zaawansowanych.

Psychobiografia gadana

Kobra, 2005

Stron: 380

Cena: 37,00

 

 

 

Western i inne

Podobno pewne filmy czy książki można przeczytać tylko w młodości i lepiej do nich na... hm, starsze lata, nie wracać. Na przykład do „jednego z najlepszych w historii kinematografii westernów”, czyli do „Rio Bravo”. Zrobiłem tę głupotę (?) i obejrzałem sobie po raz drugi, całkiem niedawno. No... faktycznie. Ale zupełnie źle nie było. Po prostu, kino rozrywkowe. Trochę żałowałem, że nie popatrzyłem sobie na Felliniego, ale tylko trochę. Choćby dlatego, że z tamtego niczego bym się nie nauczył. Fellini, także kino rozrywkowe. Zasadniczo kino tandetną rozrywką jest i basta, teatr to prawdziwa sztuka! Ale, cholera, martwa. Trup, nieboszczyk. Czasami jeszcze wypuści z siebie jakieś gazy, i przy tym wygląda na żywego, ale zasadniczo zwłoki.

Otóż jest taki problem ze sztuką i kulturą. Nigdy nie miałem ambicji być bardzo kulturalnym, bo w sumie, gdy człek ze wsi Przedborowa pochodzi, to mu się chce najwyżej nie kompromitować. Nigdy też jakoś nie miałem zaufania do dzieł tak zwanej kultury wysokiej. Choćby z tej banalnej przyczyny, że nie zrozumiem, o co chodzi. Wówczas cała robota włożona w zapoznawanie się, a w szczególności próba odchamienia się, pójdzie w piach. Psu na budę się nie zda. To mniej więcej tak, jakby humanista poznawanie analizy matematycznej zaczynał od rozmaitości różniczkowalnych. Trzeba wybrać sobie film lub lekturę, adekwatną do swego obycia, do ewentualnej słomy lub już onuc, wystających z butów. I z tejże przyczyny, na przykład, rzuciłem się na western.

No więc... Nie było tak źle. To znaczy... Współczesne sztampowe sensacyjniaki mają scenariusze prawie równie kiepsko pisane. Prawie. Bywają, owszem, gorsze. I co jeszcze? Aktorzy. Jest coś takiego we mnie, że kiedy John Wayne idzie z tymi swoimi coltami...

Co u diabła w tym westernie jest?! Patrzyłem na to oczami... zawodowca? Coś mnie zmuszało do tego, by przymierzać się samemu do tworzenia historii postaci. I pomyślałem sobie, że wszystko kompletnie bym spieprzył. Ano tak: zupełnie nie czuję poetyki westernu.

Coś pewnie europejskiego dorosłemu człowiekowi przeszkadza, jakiś, ja wiem, Dostojewski wszedł w paradę i staje się taki nie do pokonania dualizm: tu Fellini, tam Howard Hawks. Z tej przyczyny, gdy trafiłem na książkę, która nie tylko ceną, ale rysunkiem na okładce sygnalizowała tandetę, musiałem ją mieć, bo na okładce był facet z rewolwerem i szlachetnym obliczem. Choć surowym.

Powiem szczerze, tak naprawdę to od bardzo długiego czasu był to mój pierwszy kontakt z westernem pisanym. Dość szybko zorientowałem się, że to nie jest ten Zahne Grey, który mi gdzieś mignął w opracowaniach o Dzikim Zachodzie. To współczesny autor, z wykształcenia, jak wynika z notatki, psycholog. Książka także samą treścią sygnalizuje, że powstała wiele lat choćby po Rio Bravo. Inny klimat... Będę boleśnie szczery, szlachetne niedoróby warsztatu Leight Brackett i Julesa Furthmana (napisali scenariusz do Rio Bravo) ustąpiły miejsca nowoczesnej doskonałości, w tym psychologicznemu... nie­praw­do­po­do­bień­stwu odmalowanemu na prawdopodobieństwo. Jest wątek strasznie fatalnej kobiety, seksualnie manipulującej mężczyznami. Jest wartka akcja. I ni czorta nie dorasta to do pięt Rio Bravo. Pojęcia nie mam, dlaczego. Po lekturze pozostał tylko niepokój: co u licha jest z tymi westernami, że człowiek się tłucze pomiędzy poczuciem kiczu, zachwytem i że jak dają w tiwi, to oglądać musi. A swoją drogą genialnie kiedyś, dawno temu, Michotek z Fedorowiczem zaśpiewali temat z „Rawhide” (bodaj „Gruby bat” to się tłumaczy na polski – także znakomicie wykonane na filmie „Blues Brothers”). I to jedno mogę polecić z czystym sumieniem. Znaczy Fedorowicza z Michotkiem.

 

Baron

 

 


ocena

 

Loren Zahne Grey

Zasadzka na Lassitera

Tłum: Jacek Jabłoński

Dla posiadaczy dowcipu

Cechą współczesnej sztuki jest to, że stara się odbiorcę walnąć w pysk. Byłem już na przedstawieniu, z pozoru spokojnej „klasycznej” (tak zwane klasyczne dzieło romantyzmu) sztuki, na którym oblano mnie wodą. Nie sposób było nie zauważyć, że to teatr współczesny. Lanie po gębie, drastyczność, dosadność, wydzieranie się do ucha, to bynajmniej nie tylko cecha tak zwanej kultury popularnej. Mam wrażenie, że sprawa ma swe korzenie u Schoenberga, którego echa brzmią w muzyce filmowej. W produkcjach trzeciej kategorii, w których bohaterka ucieka w bieliźnie przed drapieżnym tapczanem, gubiąc sukcesywnie części garderoby, dziwnym trafem w kolejności zgodnej ze skutecznością stref erogennych, że majtki tapczan pożera na samym końcu.

Istnieje jeszcze sztuka, która opiera się wszechobecnej tendencji do uniwersalizmu, pojętego w ten sposób, że od furmana (mam tłumaczyć, kto to taki?) do poety, wszyscy mają mieć takie same doznania. Jest jeszcze literatura, która zakłada, że czytelnik niekoniecznie musi doznać z bohaterem przygód niesamowitych i opisanych ze wstrząsającym realizmem. Literatura, która zakłada, że czytelnik posiada, na ten przykład, przymiot może rzadki, lecz i cenny i poręczny – dowcip. Nie taki, który objawia się rechotem do rozpuku, lecz dyskretnym, ledwie widocznym uśmiechem, przyjemnością z gry słów, dyskretnych paradoksów, który bawi się zakorzenionymi w naszej podświadomości, wpajanymi przez tak zwane kulturalne wzorce pseudoprawdami, uleganiem modom. Wszystkim tym, co niesie nasza codzienność. Tego wszystkiego, banalnych zdarzeń, nie dostrzegamy. A dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni, iż prawdziwe przygody nie obejdą się przynajmniej bez pistoletowych wystrzałów.

Prawdziwych przygód nie może przeżywać prawdziwe dziecko w prawdziwej szkole, w której nie magii uczą, lecz najbanalniejszych ułamków. I tylko najprawdziwszy pisarz potrafi z tego zrobić przygodę z konstrukcją dramatyczną, której nie powstydziłby się, na przykład, Sofokles, bowiem rzecz cała kończy się, wziąwszy właściwie proporcje, kompletną katastrofą. Urokliwym dodatkiem do książki są rysunki, kreślone przez prawdziwego rysownika, który unika nadmiaru kresek, lecz te, które stawia, to w miejscach, z których grzech byłoby je ruszyć.

Książka niby dla dzieci, w rzeczywistości dla starego chyba, w każdym razie wyrobionego czytelnika. Dla części będzie nudna, infantylna i kompletnie niezrozumiała. Niech żałują!

 

Baron

 

 


ocena

 

Rene Goscinny & Jean-Jacques Sempe

Nowe przygody Mikołajka

Przełożyła: Barbara Grzegorzewska




Jabłuszko bez dobrych snów

Tak sobie myślę, że to pokłosie po „Operze za trzy grosze”. Nie wiem, żal, że za mało czasu poświęciłem, na – żeby nie nazwać zbyt górnolotnie – ale historię sztuki. Otóż zdaje mi się, że choć niektórzy mogą upatrywać początek gdzieś w okolicy Victora Hugo, lecz ten typ obrazowania rzeczywistości, ta brutalizacja, to dopiero „nasz” ubiegły wiek XX. Więcej bym widział tu wpływu może tego nurtu, z którego zrodzili się „Chłopi” Reymonta niż powieści łotrzykowskich. Jednak nie ten lot. Zapewne, jak wynika z przedmowy autora, ambicje były wielkie. Na swój sposób musiał on mieć czyste intencje, przedstawiając realia świata przestępczego z naturalistyczną dokładnością. No, ale wiatr zawiał i do kotła wpadła gałązka jałowca. Albowiem, kto raz się zachłysnął podobnym zapachem, nie da rady sobie z wykurzeniem romantycznych, tchnących awanturami płaszcza i szpady naleciałości. To, moim zdaniem, taka forma przejściowa pomiędzy literaturą wybitną, dla koneserów, a popularną, do czytania w pociągu. Ale... literatura bardzo dobra. Najlepszym chyba świadectwem jest to, że w sporej części zasługą tego autora jest wprowadzenie do literackiego obiegu elementów gwary złodziei z Kresów. On sam, postać niezwykle barwna, znał te sfery ludzkiej egzystencji z autopsji. Literatura, którą stworzył, chyba nie wytrzymała dobrze próby czasu. Tak sobie myślę, że fatalnie na nią wpłynął kontakt z dżumą XX wieku, totalitaryzmem w radzieckim wydaniu. Sam tego doświadczyłem na własnej skórze, choć w ułamkowej części, że kontakt ze złem potrafi na długie nawet lata odebrać człowiekowi zdolność do trzeźwej oceny rzeczywistości. Długo nie może się pozbierać, by przyznać tej drugiej stronie jakiekolwiek racje. Otóż autorowi zachował się, choć widoczny dopiero w całym cyklu, ostry podział, czarno-biały. A z tego płynie dydaktyzm, a nawet tymczasowość. Już rosną, ba!, wyrośli młodzi ludzie, którzy komunę znają tylko z opowieści. I nie będą mieli żadnego stosunku do bolszewików. Bardzo mi przykro, gdy kto myślał inaczej. Tak jak my nie mieliśmy już tak naprawdę nic do Niemców.

Pozostał jednak podział na uczciwych i „złodziei”. I to jest ta „wartość uniwersalna”. Myślę, że dla niej nie od rzeczy byłoby na fali obecnego pędu do umoralniania społeczeństwa pochylić się nad tym, co w tej książce jest. Zaczynając od pierwszego zdania, motta umieszczonego przed tytułem: „Kto z was bez grzechu jest, niech na nią pierwszy rzuci kamień”. Otóż, nie daruję sobie lamentu, że nie znam żadnego „świeżego” utworu, którego autor miałby ochotę zmienić coś w ludziach, tu, a jakże, chodzi o przekonanie innych do swych, w sumie, jakże niełatwych i niewygodnych racji, że złodzieje też ludzie, a wielka część uczciwych, uczciwymi jest z przypadku. Że niewinne dzieci, potrafią się w jednej chwili zmienić w potwory, zaś złodziej, sam nie wiedząc czemu, spróbuje naprawić ich winy. Skarlała jakoś nasza literatura...

Czytać? Cóż, obawiam się, że dla sporej części współczesnej publiczności ta książka okaże się za trudna. Szkoda, bo przewrotne z pozoru moralizatorstwo przydałoby się naszym czasom. Tak, czytać warto, ale przeczytają pewnie nieliczni.

 

Baron

 

 


ocena

 

Sergiusz Piasecki

Jabłuszko

Wydawnictwo Dolnośląskie, 1990

 

 

 



Szacowne zgorszenie

Jak rzadko kiedy drży mi dłoń, no, nie z piórem, lecz złożona na klawiaturze. Polecić? Otóż kłopot. Bo z jednej strony: uznane dzieło literatury światowej. Uznane od lat kilkuset, autor urodzony gdzieś w okolicy roku 1493, dokładna data nie jest znana, zmarł w 1553. Przez kilkaset lat książka owa cieszyła ludzi i... gorszyła. Osobliwie sprawy się toczą, albowiem autor smakowitych sprośliwości wstąpił w szeregi franciszkanów i przyjął tam święcenia kapłańskie, potem był benedyktynem, studentem medycyny... W końcu został lekarzem. Drukowane bodaj już około 1532 dzieło (ostatnia z ksiąg wydana pośmiertnie około 1564 roku) od samego początku przyniosła pisarzowi sławę i potępienie Sorbony.

Otóż muszę przyznać, że po wiekach tryumfalnego pochodu przez komnaty, oberże i salony, różnej maści i koloru, po zdobyciu niekwestionowanego miejsca w bibliotekach szacownych, bez żadnych dwuznaczności instytucji, drży mi ręka, gdy mam polecić Dzieło. Drży, pomimo tego, że księgę ową, o ile mnie pamięć nie myli, za kanoniczną podaje się studentom przeróżnych filologii, nauk związanych z estetyką, adeptom humanizmu różnie pojętego. Drży pomimo tego, że jej związek z fantastyką a nawet fantasy może się zdać wyjątkowo bliski. Poprzez fabułę, poprzez miejsca i stwory tamże opisane. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jest to literatura, choć czasami określana jako satyryczna, to chyba wzorcowa, gdy idzie o bezkarne zajęcie czytelnika przygodami, bezkarne w sensie nabawienia się lęków czy wyrzutów sumienia. Oto literatura chyba wspaniale rozrywkowa, która przy okazji nie ogłupia, bawiąc uczy... choć nie wszystkich.

Otóż... drży mi ręka, albowiem zadaję sobie pytanie: od lat ilu?! Nie chodzi mi bynajmniej o zgorszenie czytelnika, choć to także. Otóż, rzecz w tym, ile lat trzeba mieć, by dostrzec estetykę traktatu poświęconego utrzyjzadkom? Ile trzeba mieć dystansu do świata i czytelniczego obycia, by zza orgiastycznych sugestii, nie pozbawionych motywów seksualnej przemocy, wyłonił się pogodny stoicyzm, w równowadze godny klasycznych wzorców? Ile trzeba dojrzałości, by poprzez ekspresję i drastyczność opisów dobiło się do zgłębiającego Księgę coś jeszcze?

No cóż, postępuję niczym autor innej literackiej smakowitości Moskwa-Pietuszki, który zaczyna od sumitowania się przed czytelnikiem, czemu mianowicie usunął pewien rozdział, który był wyjątkowo nieprzyzwoity, i z tego powodu panny od niego lekturę rozpoczynały. Z tą wszak różnicą, że w istocie, ów rozdział nigdy nie istniał, zaś po mą Księgę sięgnąć można, choć wywołując pąs zawstydzenia u obsługi książnic. No cóż, mogę dołożyć do przestróg, że przekładu na język ojczysty podjąć się mógł tylko najlepszy Narodowy Gorszyciel, bezwstydnik sromotny, Tadeusz Boy-Żeleński. Powiem jeszcze, że mimo obietnic ekscytacji, domniemam, że ten i ów zaśnie, zmożony stylem tak zawiesistym jak sosy z owych czasów, w których zające trzymano ku skruszeniu za oknem, aż te tu i ówdzie lekko zieleniały, przez co bez okowity ryzykowne było ich spożywanie. Co wytrzymalsi biesiadnicy dotrwają do końca uczty i opowiedzą, jak to też było i co, ów w drzemce był stracił.

 

Baron

 

 


ocena

 

Francois Rabelais

Gargantua i Pantagruel

Przełożył i przypisami opatrzył:

Tadeusz Boy- Żeleński


< 04 >