Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje

 

 


książka numeru!
Biesy i SMS-y

 

okladka

Polecać albo nie polecać, oto jest pytanie.

I, tak do końca, nie wiem, jak odpowiadać na nie.

Antologie, wiecznie mam z nimi kłopot. Czytać lubię, ale recenzować nie znoszę. Różne gatunki, style i, co tu kryć, niekoniecznie wyrównany poziom tekstów nie sprzyjają sformułowaniu jednoznacznej opinii o książce. A skoro tak, pozostaje omawiać po kolei poszczególne opowiadania, składające się na dany zbiór. Co też i uczynię, ale – wyjątkowo – prawie bez hamletyzowania.

Utwory składające się na antologię „Mroczny Bies” mogą służyć jako przewodnik po współczesnej fantastyce rosyjskiej. Przedstawione w niej teksty twórców, zarówno znanych już polskiemu czytelnikowi, jak i debiutantów na naszym rynku, należą do różnych fantastycznych gatunków i właściwie nie powinny sprawić zawodu. Przyjrzyjmy się im.

„Czarna ściana” Leonida Kudriacewa, autora kojarzonego w Polsce, to świetnie opowiedziana historia Eryka, który w wyniku gwałtownej śmierci, znalazł się w... Raju? To akurat nie jest takie pewne – w każdym razie Eryk ma co do tego poważne wątpliwości. Raj, nie Raj, bohater zostaje mieszkańcem jednego z tajemniczych światów i wraz ze swoim przyjacielem, Szczurzym Królem, wplątuje się w aferę, której rozmiary i powaga zdecydowanie go przerastają. Mimo to dzielnie przeciwstawia się władcy swego świata, którego to władcę i jego otoczenie szczególnej uwadze czytelnika polecam. Podobnie jak i całe opowiadanie.

„Dzień Strachu” Wiery Kamszy, dla odmiany u nas nieznanej, to znakomita opowieść o zagrożeniu i nie tylko. Dzień Strachu to dzień, w którym życie zamiera, albowiem po niebie przelatuje Pradawny. A każde stworzenie, na które padnie wzrok Pradawnego, staje się jego własnością. Pewien chłopiec nie wierzył w to i strzelił z procy do wróbelka. Konsekwencje okazały się bardzo poważne. Zaskakująca, świetnie napisana przypowieść o przypadku i historii z nieoczekiwaną pointą.

„Portret wiedźmaga w młodości” to trzy opowiadania z cyklu „Opowieści z Bakłużyna” Jewgienija Łukina. Wszyscy wielbiciele Kira Bułyczowa poczują się tu jak w ukochanym Guslarze. Ten klimat, ta atmosfera. To jest to. Po prostu czytać.

„Sztuczny dobór” to gratka dla fanów Władimira Wasiliewa i Wiedźmina z Wielkiego Kijowa. Geralt jak zwykle cierpi na brak gotówki i brak poważnych klientów. Jedyny zleceniodawca w zasięgu wzroku to niewiarygodnie wręcz, pechowa ofiara losu. Jednak propozycja jest kusząca... Wasiliew to marka sama w sobie. Nie wymaga szczególnej rekomendacji.

„A niech cię szlag trafi” Antona Pierwuszyna to ni mniej, ni więcej, ostatnia esemesowa powieść o miłości. Można by stwierdzić, że tekst jest wtórny, że to wszystko już było, gdyby nie oryginalna forma, w jaką autor ubrał znane wszystkim treści. Już za sam pomysł opowiadanie zasługuje na uwagę.

„Mroczny Bies” to najdłuższy utwór antologii. Jelena Chajeckaja zaprasza czytelników do zniszczonych walkami religijnymi Niemiec. I tu muszę, po prostu muszę, pohamletyzować. Z jednej strony autorka bardzo plastycznie, wręcz naturalistycznie przedstawia historię, najpierw oddziału kondotierów, który po klęsce przemierza zniszczony kraj, potem mieszkańców pewnego miasteczka. Umiejętnie tworzy mroczny nastrój i generalnie opowiada ciekawą historię. Z drugiej zaś strony, podczas czytania tekstu miałam kilkakrotnie wrażenie, że coś tu nie gra. Prawdopodobnie zawiniło tak zwane dziedzictwo kulturowe. Autorka, pochodząc z kraju prawosławnego, który w opisywanym okresie historycznym był praktycznie odizolowany od reszty Europy, może – choćby nie wiem, jak starannie zbierała materiały – pewnych rzeczy nie wiedzieć lub mylnie je zinterpretować. Ale to są takie małe zgrzyty, które zasadniczo utworowi nie szkodzą. Właściwym powodem mojego dylematu jest zakończenie noweli. Zaskoczyło mnie, i to w negatywnym tego słowa znaczeniu. Sprawia wrażenie doklejonego naprędce, no bo coś przecież z tymi bohaterami trzeba zrobić. Idą i idą, trzeba ich w końcu pozabijać, albo co. Nie rozumiem tego zakończenia. Niemniej nowela jest ciekawa i godna uwagi.

Reasumując, w przypadku „Mrocznego Biesa” dylematy szekspirowskie można śmiało odwiesić na kołek i po prostu poczytać sobie. Warto.

Dodam jeszcze, że ukazanie się pierwszego tomu (bo, jak się odgraża w przedmowie Eugeniusz Dębski, będą następne) tego „Almanachu rosyjskiej fantastyki” miło mnie zaskoczyło. Z zadowoleniem przyjęłam fakt rozszerzenia przez Fabrykę Słów importu o autorów rosyjskojęzycznych. Szczerze mówiąc, zaczynałam wątpić, że się tego doczekam, widok wiszącej na stronie wydawnictwa, pokrytej wiekową pajęczyną zapowiedzi „Ostatniego powiernika pierścienia” Jeskowa, zdecydowanie nie napawał optymizmem. Jeskow wprawdzie nadal kurzy się gdzieś w kącie, ale póki co spragniony czytelnik może zapoznać się z innymi autorami z Rosji & Co.

Dobrym pomysłem wydaje mi się umieszczenie w antologii ciekawej przedmowy, która obiecuje więcej i więcej. Trzymamy za słowo.

 

Dorota Pacyńska

 

Almanach rosyjskiej fantastyki t.1

Mroczny Bies

Tłumaczenie: Ewa i Eugeniusz Dębscy

Fabryka Słów, 2006

Stron: 456

Cena: 29,99

 


Smętna uczta

 

okladka

Co można powiedzieć o najnowszej książce Martina? Na pewno można popaść w banał i wskazać, że była to jedna z najbardziej wyczekiwanych pozycji w naszym fantastycznym światku. Kilkakrotne przekładanie terminu premiery podgrzewało atmosferę, a pamięć o wydarzeniach z końcówki tomu poprzedniego zaostrzała apetyty.

W końcu „Uczta dla wron” pojawiła się w księgarniach i – jeśli mam pozostać w klimatach kulinarnych – okazało się, że zamiast dania z „La Scali” otrzymaliśmy porcję z baru „Bazylia”. Co nie znaczy, że w „Bazylii” źle karmią, wręcz przeciwnie, ale umówmy się, jest różnica między stołówką dla studentów a jednym z pierwszych lokali Wrocławia.

Tak też jest z najnowszym tomem cyklu „Pieśń lodu i ognia”. Jest to książka napisana poprawnie, składnie, czyta się ją miło, pod warunkiem, że zapomnimy, kto jest jej autorem. Bowiem Martin przyzwyczaił czytelników do określonego poziomu i stylu, do plątania losów bohaterów, misternych intryg, nagłych zwrotów akcji, słowem do tego, co w powieściach tygryski lubią najbardziej.

„Uczta dla wron. Cienie śmierci” rozkręca się bardzo wolno. Dla większego zagmatwania sytuacji pojawiają się nowi bohaterowie, z kolei ci, którzy przeżyli w tomach poprzednich, nie zawsze pojawiają się na kartach części czwartej cyklu, przy czym oficjalna informacja o ich losach brzmi: przepadli jak kamień w wodę. Super. Co jeszcze mnie zirytowało: Cersei straciła jaja, wygląda na to, że definitywnie. Nie wiem, czy Martin postanowił ją pokarać przedwczesną menopauzą, czy też jest to reakcja na śmierć najbliższych, w każdym razie zniknęła gdzieś ta sprytna, bezwzględna i zimna kobieta, dążąca po trupach do celu. Bezwzględność pozostała, ale coraz więcej emocji w jej postępowaniu, a to, jak wiadomo, sukcesom nie sprzyja. I jeśli dobrze przyjrzeć się powieści, to większość bohaterów zaczyna postępować rozsądnie, rozważnie, to co we wcześniejszych tomach było odmalowane jaskrawymi barwami, w „Uczcie dla wron” zasługuje wyłącznie na pastele. Oczywiście są nieliczne wyjątki, ale ogólne wrażenie jest usypiające. Wcześniejsze części czytało się genialnie, gdy w rękach znalazła się „Pieśń lodu i ognia”, to nagle wszystkie obowiązki schodziły na dalszy plan, ponieważ wspomniany cykl jest jednym z nielicznych przykładów książek, od których naprawdę nie sposób się oderwać. Z tego trendu „Cienie śmierci” się wyłamują, na szczęście nie trzeba się zmuszać do dalszej lektury, ale też kolejne strony czyta się bez ogromnych emocji towarzyszących chociażby „Nawałnicy mieczy”. Jest i dobra wiadomość. Osoby władające lepiej językiem angielskim oraz będące już po lekturze całości tomu czwartego twierdzą, że „Sieć spisków” wniesie więcej życia. Czego sobie i Wam życzę.

 

Asia Witek

 

George R. R. Martin

Uczta dla wron. Cienie śmierci

Tłum: Michał Jakuszewski

Zysk i S-ka, 2006

Stron: 511

Cena: 37,90

 


Panie Łysiak, tak się nie robi

 

okladka

O tym, że będzie kontynuacja trylogii łotrzykowsko-heroicznej, Waldemar Łysiak mówił od dawna. Powtarzał w wywiadach, że śni mu się Farloon powracający nad Wisłę celem pomszczenia Ricka Korma, przebąkiwał, że wróci jeszcze do dawnych bohaterów. Słowem, miód na serce wielbicieli Karśnickiego. Tradycyjnie wątpliwy pozostawał termin zrealizowania zapowiedzi, wszak Łysiak częstotliwością wypuszczania nowych tytułów nie rozpieszczał swych sympatyków, ale i tu zmieniło się jakby coś na lepsze. Rok 2005 przyniósł „Ostatnią kohortę”, rok 2006 – „Najgorszego”.

Logicznie rzecz biorąc, bez zaglądania do recenzji i zapowiedzi można uznać, że oto obietnica została dotrzymana i mamy zwieńczenie tryptyku Dobry – Konkwista – Najlepszy. Otóż nie. A przynajmniej, nie do końca.

Tym, co łączy „Najgorszego” z trylogią jest postać Mieczysława Heldbauma (aka „Petro”), bowiem cały „Najgorszy” to ni mniej, ni więcej jak wywiad rzeka z autorem. Z Heldbaumem, rzec chciałam. Całe dwieście dziewięćdziesiąt trzy strony książki zajmuje dialog, przy czym prolog i epilog nie wyłamują się z konwencji. Jest to, przyznam, sztuka niemała. O czym można gwarzyć przez niemal trzysta stron? O wszystkim. O współczesnej kulturze, o historii, o zawiłościach kobiecej psychiki, jednym słowem o wszystkim, tylko nie o tym, co czytelnika faktycznie interesuje. Nie, wróć, źle. Fani Łysiaka, jak wiadomo, w jakiejś części wielbią go bezgranicznie i z zachwytem pochłoną wszystko, co ukaże się drukiem sygnowane „W. Łysiak”. I taki fan prawdopodobnie będzie głęboko usatysfakcjonowany „Najgorszym”. Ale są też czytelnicy o zdrowym podejściu do twórczości szanownego autora. Oni z kolei, mówiąc elegancko, zirytują się potężnie, że ktoś, bazując na ich sympatii do wspomnianych wyżej Karśnickiego czy Farloona, pod płaszczykiem kolejnej pozycji z cyklu wpycha im publicystyczną cegiełkę. Bo tym „Najgorszy” jest. Formalnie jest to powieść, faktycznie jest to publicystyka. Różnorodna, owszem, ale jednak publicystyka.

Panie Łysiak, tak się nie robi.

Gwoli uczciwości, przyznaję, że jakiś tam ochłap został nam rzucony. W „Najgorszym” pojawiają się nawiązania do poprzednich części, mamy ostateczne rozwiązanie zasadniczej kwestii, ale zajmująca nas treść to jakieś trzy strony. Góra cztery.

Na pozostałych stronach zapoznać się możemy z historią życia M. Heldbauma, a konkretniej z najnowszą historią Polski, ze szczególnym uwzględnieniem Armii Krajowej (nie takiej znów według autora świętej, jak chcieliby niektórzy). Parę zdań Łysiak poświęca wyborom AD 2005, jest na bieżąco z gwiazdami i gwiazdkami filmu, acz nie jest o nich najlepszego zdania. Mamy też ukłon w kierunku czytelniczek, zarzucających Łysiakowi nadmierny mizoginizm, bowiem wywiad z Heldbaumem przeprowadza niejaka pani Krysia. I co tu dużo mówić, dyskutują sobie jak równy z równym, a pamiętamy, że „Petro” gadaniem swym namówiłby psa do wyjścia z wędliniarni. Jak to u Łysiaka bywa, dyskutanci przerzucają się bon motami, składanymi naprędce i jakby mimochodem. Według mnie w pewnym momencie przesadził z tą błyskotliwością dialogów. Zwyczajnie – za dużo cukru w cukrze.

Słowem, pozycja dla fanów. A ja obiecałam już sobie, że kolejny tytuł Łysiaka przed kupnem przekartkuję dokładnie.
Tradycyjnie książka jest nieźle wydana, twarda okładka, papier dobrej jakości, tradycyjnie też na okładce pojawiają się reprodukcje Magritte’a.

W skali 1-6 „Najgorszemu” przyznaję punktów 4, z czego jeden punkt doszedł z uwagi na sentyment dla wcześniejszych dokonań autora.

 

Asia Witek

 

Waldemar Łysiak

Najgorszy

Nobilis, 2006

Stron: 294

Cena: 40,00


Moralitet szkolny

 

okladka

Zamiast sięgać po amerykańskie schematy filmowe i stereotypy wyszmacone do imentu, Jacek Inglot sięgnął do naszej polskiej rzeczywistości i przekonwertował ją na fantastykę. A mianowicie, wpuścił inkwizytora do liceum.

Nie da się ukryć, że korzystał autor z własnych belferskich doświadczeń, gdy kreował głównego bohatera – cynicznego, surowego polonistę. Nie da się ukryć także, że znając Jacka Inglota osobiście, dostrzegam podobieństwa między nim i stworzoną przez niego postacią. Dodało to lekturze „Inquisitora” dodatkowego smaczku.

Niezależnie od inspiracji, wyszła postać pełnokrwista – pompatyczna, irytująca, śmieszna niekiedy, ale zdecydowanie wielowymiarowa. Rozwijająca się z opowiadania na opowiadanie, coraz bardziej pełna gniewu, rezygnacji, rozczarowania, przeżywająca dylematy na miarę porywów romantycznych wieszczów. Nie polubiłam tytułowego bohatera, o nie! Nie wiem, czy takiego osobnika, nawet tylko kreację literacką, można polubić. Ale na pewno nie można przejść obojętnie, a to się właśnie liczy!

Oprócz tytułowej postaci, na kartach książki pojawią się inni ludzie – niektórzy, jak przyznał się autor, mają realne pierwowzory. Może dlatego nie zasilą szeregów papierowych widm. Ponieważ Jacek Inglot postaci zarysowuje wyraziście, ostro, charakterystycznie, po czym wrzuca je w świat przedstawiony zwyczajny, jak ten, który widzimy za oknem. I doprawia elementami niesamowitości, która komponuje się wcale dobrze z otoczeniem z gruntu normalnym i zdawać by się mogło, poznawalnym.

Nie napotkamy w książce oczywistych rozwiązań. Nie będzie antycznych artefaktów mocy, nie będzie typowych sabatów i równie typowych rytuałów. Będzie nowoczesne podejście do nadprzyrodzonego – zgodne z duchem czasu, gdzie podstawowym nośnikiem wszelkiego zła jest Internet i społeczność, w której zagubiły się wyraziste podziały wartości. Rozbrzmiewać będzie tubalnie przesłanie o niebezpieczeństwach nie tylko wynikających z postępu technologii, lecz o zagrożeniach niesionych przez zjawiska codziennej egzystencji – zagubienie, brutalizacja kontaktów interpersonalnych, brak poczucia granic między dobrem i złem. Banalna diagnoza ujęta w niebanalny moralitet, bo tym, niewątpliwie, jest książka Jacka Inglota.

Albowiem pomysł uważam za naprawdę udany. Środowisko szkolne, relacje z pokoju nauczycielskiego, scenki z lekcji – wyszły świetnie. Do tego znakomicie wkomponowane wątki horroru – wiedźmy, stare obrzędy, dawni bogowie – to wszystko składa się w całość spójną i intrygującą. Nowe średniowiecze, współczesny Torquemada i cyber-moralitet, jak przystało na XXI wiek.

Umie autor budować fabułę, umie powiązać średniowiecze ze współczesnością, potrafi na małym obszarze szkoły zmieścić obserwacje o znacznie szerszym zasięgu, zabarwić je satyrą i cynizmem, a do tego bezwzględnie panuje nad językiem, jak przystało na polonistę. I z belferskiego nawyku cytuje i nawiązuje do Kanonu Lektur, choć nienachalnie – aby wejść do gry na tym poziomie, czytelnikowi wystarczy znajomość literatury z liceum. Ponieważ i na szczęście, autorowi nie przeszła chęć, by odbiorcom choć na chwilę jeszcze założyć ów przysłowiowy „oświaty kaganiec”...

Uzupełnieniem obserwowanej przez Jacka Inglota rzeczywistości i zarazem dodatkowym kluczem interpretacyjnym są dwa opowiadania: jedno, dziejące się współcześnie; drugie – w okresie wieków średnich. Nie są to teksty bezpośrednio związane z historią tytułową, ale podkreślają nadrzędną ideę spinającą książkę – wskazują na aspekt przestrogi zawartej w przesłaniu, na wymiar moralitetu.

Wszystko to składa się na książkę wyrazistą, sprawną warsztatowo i ciekawą fabularnie.

I w zasadzie, nie powinnam narzekać. A nawet – na utwór narzekać nie mam zamiaru, bo bawiłam się naprawdę świetnie przy lekturze „Inquisitora”. Dawno, dawno temu. Ponieważ obecne wydanie to książka uwspółcześniona w realiach, wzbogacona o znaczniki nawiązujące do rzeczywistości ostatnich paru lat, ale nadal – to ten sam „Inquisitor”, co ongiś. Świetny pomysł, równie dobre wykonanie, ale... No, właśnie! To mnie dręczyło nieustannie: chciałam czegoś nowego, całkowicie nowego, kontynuacji przygód tego wrednego, irytującego belfra! Nowych epizodów, a nie tylko odnowionych historii! Chciałam po prostu więcej...

Zdaję sobie sprawę, że minęło wiele lat od pierwszego wydania. Dlatego bez wahania polecam książkę Jacka Inglota tym, którzy jeszcze nie czytali – to kawał naprawdę dobrej literatury fantastycznej. Młodsze pokolenie – w te pędy do księgarń i czytać „Inquisitora. Zemstę Azteków”! Ale rówieśników niżej podpisanej wypada uprzedzić: znamy to, czytaliśmy. Wszystko – również interesujących „Konsumentów” i „Szalonego” - opowiadania publikowane w śp. „Fenixie”. Niestety. I choć kolejny kontakt z książką nie rozczarowuje bynajmniej, to jednak nie jest to ciąg dalszy...

A ja chciałabym. I z tego miejsca się upomnę: autorze, żądam nowych opowiadań, nowych pomysłów, nowych książek! Natychmiast, zaraz! Niechaj i starsi czytelnicy mają frajdę!

 

Małgorzata Koczańska

 

Jacek Ingot

Inquisitor. Zemsta Azteków

SuperNOWA, 2006

Stron: 368

Cena: 27,50

 

 

kolejne recenzje...

 


< 05 >