Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


A bracia Montgolfier chcieli nas zrobić w balona

 

okladka

To, z konieczności, będzie krótka recenzja. Raz, że kontynuacja, czyli bohaterów przedstawiać nie trzeba, realia też są już czytelnikowi znane, dwa, że treści za bardzo zdradzać nie wypada, a trzy, że najważniejszą zaletą książki jest nie tyle opowiedziana historia (choć nie przeczę, ciekawa), ile sposób jej opowiedzenia. I tu właśnie leży pies pogrzebany. Jak mam omówić humor zacnej jakości? Zanalizować? Zmierzyć w chichotach? Nie da się. Pozostaje tylko uchylić rąbka tajemnicy co do dalszych losów bohaterów.

„Wojna balonowa” Romualda Pawlaka, bo o niej tu mowa, to dalszy ciąg przygód Rosselina, maga pogodowego trzeciej kategorii – nawet ci, którzy nie czytali pierwszej części, domyślą się z łatwością, że czwartej kategorii nie ma. Pogodnik, wraz ze smokiem Filipponem, kotką Latarnią i ukochaną Annabell mieszka w Pałacu, ma dojścia do samego tronu i niezłą posadę. Ale jak pech, to pech. Filippon się stawia i knuje, spragniona ślubu Annabell naciska, a pracodawca do łatwych nie należy. Dodajmy do tego, że dwór pełen jest intrygantów, którzy tylko myślą jak zaszkodzić naszemu bohaterowi, chłopcu o szczerozłotym serduszku. Anioł to prawdziwy. Owieczka wśród wilków.

Knowania podłych intrygantów sprawiają, między innymi, że Rosselin musi, wraz z wiernym Filipponem, z bólem serca opuścić ukochaną. Nie czytając książki, nie sposób wyobrazić sobie rozpaczy maga – do tego potrzebna jest wyobraźnia-gigant. Nasz bohater rączo... hm, to znaczy, niechętnie wyrusza na Wolwin, w celu stłumienia okrutnego buntu, co zresztą w ogólnym rozrachunku, ludzkości, a szczególnie braciom Montgolfier, wychodzi na dobre.

Oczywiście te bohaterskie dokonania nie wyczerpują zawartości tomu. Pogodnik dowie się też, co naprawdę kryją podziemia Akademii Magicznej, a dwór cesarski pozna skutki linienia pewnej przerośniętej jaszczurki.

Choć mnie korci, więcej ani słowa. „Wojna balonowa” jest lekturą, która zapewni czytelnikom chwilę odprężenia. W miłym towarzystwie Rosselina, Filippona & Co.

 

Dorota Pacyńska

 

Romuald Pawlak

Wojna balonowa. Pogodnik trzeciej kategorii – tom 2

Fabryka Słów, 2006

Stron: 328

Cena: 27,99

 


Kłamać każdy może...

 

okladka

Niech kłamstwo logiczniejsze będzie od wydarzeń

Aby znużeni wędrówką znaleźli w nim ukojenie...

Czesław Miłosz – „Dziecię Europy”

 

Patrząc na tytuł, oczekiwałam opowieści o misternych intrygach, subtelnie wprowadzanym mącipolu, dezinformacji i krętactwach, na jakich opierać się będzie fabuła tej książki. I nawet mi ślina pociekła, bo oto, pomyślałam, książka, która mnie zaskoczy...

Oczywiście, żadnych zaskoczeń nie przeżyłam. To książka o specjaliście od czarnej roboty, niewygodnych zleceń, etc. Tytułowym kłamcą jest Loki, syn Odyna z mitologii germańskiej, nazywany Ojcem Kłamstw.

Szczerze mówiąc, jak na ojca kłamstw, to słabiutko wypada tytułowa postać. Ot, jeszcze jeden spec ze spluwą i nadzwyczajnymi umiejętnościami, załatwiający dla zleceniodawców coś, czego legalnie załatwić się nie da. Oszukuje, i owszem – kuglarsko, prosto, bez subtelności, bo większe znaczenie mają jego nadprzyrodzone umiejętności niż bystry umysł, który potrafiłby wysnuć intrygę. Machiawellicznego myślenia, fint w fintach i innych pokrętnych koncepcji nie znajdziemy w „Kłamcy”. Znaczy, umówmy się, ta dystynktywna cecha bohatera, choć podkreślana narracyjnie, nie znajduje żadnego poparcia w fabule – to zwykłe chciejstwo autora, które na krótkich nóżkach wyłazi już na początku lektury.

Choć początek sugeruje, że „Kłamca” to powieść, jest to również sugestia mylna. Mamy do czynienia z serią epizodów – opowiadań o zleceniach Lokiego, jakie wykonuje dla zwycięzców wojny bogów. Czyli dla aniołów, nie do końca chrześcijańskich, lecz tych, które powstały raczej w wyobraźni Mai Lidii Kossakowskiej. I znać podobieństwo nadprzyrodzonej płaszczyzny obu uniwersów – albowiem Bóg, ten chrześcijański, pozostawił swoje sługi samopas...

Zbiór dzieli się na trzy części – uporządkowane chronologicznie, z elegancką klamrą kompozycyjną. Aż szkoda, że nie można pochwalić treści, wypełniającej strukturę...

Akcja kolejnych historii rozgrywa się w świecie, któremu brak określoności. I nie jest to bynajmniej wspomniany plan nadprzyrodzony, czy może „tamten świat”, lecz uniwersum z założenia realne. Jednak to, że autor wskazuje lokacje geograficzne, nie zmienia poczucia, że to tylko tekturowe dekoracje, na tle których równie nieokreślone pojawiają się efemeryczne postaci. W miarę wyraźnie widoczny jest tylko tytułowy kłamca – bo tak naprawdę jest to sztuka jednego aktora. Z zakończeniem otwartym, zawieszonym, pozostawiającym niedosyt lub obawę, że może być ciąg dalszy...

No, cóż... Kłamać każdy może. I o ile dobrze to świadczy o autorze personalnie, że na kłamstwach się nie zna, o tyle, jako twórca literatury winien umieć kłamać uroczo, barwnie i ciekawie ku uciesze czytelnika. Czymże jest bowiem literatura, jeśli nie kłamstwem, ułudą wyobraźni, o której wiemy, że to fikcja? I chodzi tylko o to, by była po prostu piękna, pociągająca, interesująca...

Niestety, „Kłamca” nie sięga do tej dziedziny ułudy, kędy zapał tworzy cudy, nowości potrząsa kwiatem...

 

Małgorzata Koczańska

 

Jakub Ćwiek

Kłamca

Fabryka Słów, 2005

Stron: 272

Cena: 25,99

 


Heros spętany

 

okladka

Dawno temu przeminął czar epopei i herosów stworzonych do Wielkich Czynów. Ich miejsce zajęły opowieści nie tak patetyczne i wysokie, o bohaterach pośledniejszych, po ludzku zwyczajnych. Oto pewien niziołek uratował świat, a za nim w mniej lub bardziej poważnych misjach ruszyli w drogę niedouczeni czarodzieje, spragnieni przygód wojacy, bynajmniej nie doskonali, złodziejaszki wszelkiej maści, kaci...

Aż nastał czas grabarza. Czyli czas „Wyjątkowo wrednej ceremonii” Tomasza Bochińskiego. Choć ten zbiór opowiadań nie dotyczy tylko jednego bohatera, jednak na grabarzu na razie pozwolę sobie skupić uwagę. Oto Elizabediath Monck, nieco cyniczny, ponury typ, parający się starą i równie ponurą profesją, jaką jest przeprowadzanie pogrzebów i czuwanie nad nekropoliami. Jak się okazuje, zawód ten ani łatwy nie jest, ani też monotonny, przygodę niejedną przeżyć można...

O tak, rzuca się w oczy podczas lektury postać ponurego grabarza! Wcale nieźle wypadają również inni bohaterowie czterech opowiadań – odmalowani plastycznie, z wyczuciem, sugestywnie. Mówiąc banalnie: oni żyją!

A jednak po lekturze mam poczucie niedosytu. Bohaterowie w trójwymiarze nie zaspokajają moich apetytów na książkę, która mnie zaskoczy, wzruszy, rozśmieszy... Albowiem zdaje mi się, że świetne postaci poruszają się w uniwersum tak boleśnie teatralnym, chciałoby się rzec, tekturowym, sztucznym. Może przez zbytnią stereotypowość świata przedstawionego, jeszcze jednego quasi-średniowiecznego miejsca, pełnego udziwnionych nazw brzmiących z angielska czy celtycka. A przecież fantastyka to kreacje światów właśnie. Zabrakło mi brawurowej wyobraźni, tej samej, która wykreowała bohatera oryginalnego, nowego... I rzuciła go w ciasny światek stereotypowych dekoracji fantasy.

Nieco mniej niedosytu pozostawiają pozostałe dwa utwory, dziejące się w tym samym, jak mi się zdaje, uniwersum, co przygody Moncka. Co prawda, wewnętrzny wątek opowiadania „Trzy razy szczęście” nie wygrywa do końca archetypu trzech kobiet, tak znaczącego w mitologii, że aż się prosi, by rozwinąć ciekawsze wyjaśnienie, ale za to urzeka nastrojem, może nieco patetycznym, lirycznym, to jednak zbudowanym z umiarem i opanowaniem, dzięki czemu nie zraża przy lekturze i nadaje opowieści sugestywności. Oko strukturalisty cieszy również forma utworu, kompozycja szkatułkowa, opowieść w opowieści – miła odmiana po linearnych questach grabarza.

Również drugi tekst, „Czapka dla miasta”, ma podobny nastrój i nosi znamiona nielinearnej kompozycji. I znowu utwór kompletnie odbiegający od klimatów grabarskich, mroczny, liryczny. Z ciekawym pomysłem, który przywiódł skojarzenia z Lovecraftem, choć opowiedziany zupełnie innym stylem, o wiele lżejszym w obrazowaniu.

A jednak po lekturze całości pozostało mi uczucie, że to wszystko za mało. Postaci, zarysowane wyraziście, wielowymiarowo, po prostu wyłażą z płaskiego tła, jakby niedokończonego, rozmytego. Otwarte, niedopowiedziane, zawieszone zakończenia niektórych utworów, denerwują nieco, pogłębiając wrażenie, że pomysły nie zostały wyssane do szpiku, wykorzystane do końca tak, że po lekturze nic już nie można dopowiedzieć, a jedynie westchnąć z satysfakcji i wrócić do czytania po raz kolejny.

 

Małgorzata Koczańska

 

Tomasz Bochiński

Wyjątkowo wredna ceremonia

Fabryka Słów, 2006

stron: 368

Cena: 27,99

 


< 07 >