Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Czekając na Hamleta

 

 

Czasami trzeba wleźć pod ławę i odszczekać. Coś podobnego muszę uczynić, w pewnej części, wobec postawionych przez siebie tez. Choć po niewielkim udziale w dyskusji, jaka się odbyła (bo nie rozgorzała, bo nie trwa, po prostu się odbyła) na liście dyskusyjnej SFFiH, po jakimś spotkaniu z Jackiem Inglotem, coś trzeba sprostować. Rzecz się zaczęła od skargi młodego człowieka, że nasz pisarz, z właściwym sobie taktem oraz delikatnością, miał informować młodych twórców, co warte są ich prace. Nie wiem, jak było, ale wiem, że za to Jacka kochamy, że potrafi wywalić między oczy. Wszelako nie w tym sedno, ale w sposobie obrony przed bezczelną napaścią starego malkontenta, zaprezentowanej przez owych młodych twórców, a także innych miłośników gatunku czy gatunków.

Jednak zacząć muszę od odszczekania sugestii, że głównonurtowi twórcy nie tworzą sobie a muzom i na koszt podatnika. Wyszło mi, po uważniejszym śledztwie, że owszem, tworzą. Na przykład poezję. Na wierszach się nie znam. Wszelako ocena zjawisk towarzyszących potwierdza moją obserwację, jak najbardziej subiektywną ocenę, że bynajmniej nie chodzi tu o trudną – z jednej strony ważną, lecz niezrozumiałą poezję współczesną, która wykuwa drogi ku przyszłości. Zjawisko niszowego piśmiennictwa jest mi doskonale znane na przykładzie choćby prac fizyków. Podobno poza recenzentem (recenzentami) owe prace mają w porywach do 0,4 czytelnika na sztukę. Lecz żaden chyba przy zdrowych zmysłach szczęśliwie w dzisiejszych czasach pozostający człowiek nie oczekuje, żeby te upstrzone matematycznymi robaczkami pisma miały masowego czytelnika. Nawet jeśli chodzi o prace takie jak ta, w której Feymann i Freeman Dyson stawiają hipotezę wszechświatowego absorbera promieniowania elektromagnetycznego, która może być podstawą do niezwykłych przeżyć intelektualnych. Nawet ta praca, która zawraca nam w głowie strzałką czasu, uświadamiając problem strzałki promieniowania, jest wspominana, wymieniana kurtuazyjnie w literaturze, ale poza wąskim kręgiem – naprawdę bardzo wąskim – nazwijmy to, specjalistów, nikt jej nie czyta.

Tak więc rozumiem doskonale, że są teksty, które z jednej strony bardzo ważą na losach ludzkości, a a z drugiej – pies z kulawą nogą do nich zagląda. Rozumiem to, że trzeba je drukować, że warto ich autorom płacić, hołubić na wiele sposobów.

Otóż pies z kulawą nogą nie zagląda w tomiki z poezją. Dlaczego? Zajrzałem. Co prawda nie jestem psem, kuśtykam czasami. Ale za to wyję do księżyca, więc może to z tego powodu. Spojrzałem i znalazłem poezję. Tak, to były niewątpliwie wiersze. Nie grafomania, nie wypociny, a wiersze. Rzekłbym, standardowe. Rodzaj wypowiedzi literackiej, która – moim zdaniem, najbardziej prywatnym – jest najgorszą możliwą ze wszystkich przypadków. Bo, na przykład, grafomania wkurza. Wiersze naiwne dają nadzieję dorośnięcia poety, który co prawda nie maźnie czego lepszego, ale zorientuje się, jak to naiwnie brzmi, co wypisuje i ku uldze otoczenia przestanie pisać. Otóż mamy poezję nie za optymistyczną, nie za pesymistyczną, nie za mądrą, nie za głupią, umiarkowanie obrazoburczą, umiarkowanie pesymistyczną, grzecznie katastroficzną, w sam raz, by nie niosła ze sobą żadnego przekazu. To znaczy... i owszem, są treści, lecz powszechnie znane. Że człowiek się starzeje i smutno mu, gdy pomyśli, że umrze. Ciekawe? Ciekawe może być, jak poeta banały mówi. No... właśnie. Zapewne gdzieś tam, ukryta przed moim, profana, wzrokiem tkwi głębia i finezja tak zwanych środków wyrazu, lecz niestety. Cóż dostrzega profan? Jakieś powszechnie znane metafory, przenośnie, skróty.

Pamiętam zamieszki, jakie wywołał na spotkaniu z Andrzejem Ziemiańskim jakiś młody osobnik, w swoim mniemaniu wierszokleta. Krzyczał, wymachiwał rękami i tłumaczył, że wszystkich ma gdzieś. Do zaprezentowania nic nie miał, lecz przynajmniej wkurzył ludzi. Te wynalezione przeze mnie dzieła „prawdziwych poetów” nie są nawet tak złe, żeby zirytowały. Są w zdecydowanej większości doskonale średnie. Niezauważalne. I to jest chyba zasadnicza przyczyna, takiego zadziwiającego zjawiska: dziwimy się, że istnieje w jakimś stopniu twórczość Mirona Białoszewskiego, która czort znajet, czy jest poezją, bo Białoszewski, na przykład, śmieszy i tumani grubiańsko, wręcz wydurnia się. A tej poezji nie czyta nikt, choć poezja jak najbardziej, i nikt się nie dziwi, że nikt nie czyta. Więc tak to się układa, że leży sobie bykiem owa poezja, choć nie czytana samym faktem powstania i leżenia, zapewnia zjawisko spokoju ducha. Że mamy i poetów, i poezję. Chyba jakoś tak?

Jest coś patologicznego w sytuacji, gdy twórca tworzy, a nikt go nie odbiera. Literatura piękna z definicji niejako ma szukać sobie czytelnika w szerokich kręgach. Nie ma innego powodu swego istnienia niż to, że ktoś chce czytać dla samego czytania. Ojczyzną tej literatury jest jakaś grecka tawerna, w której ślepiec, znany później jako Homer, recytuje, a może śpiewa swoje pieśni. Robi to na tyle dobrze, że za wysiłek coś dostaje, już dzban wina, już jakąś monetę. Homer, tak zwana wielka literatura, pomimo że wielka, pomimo że wymagająca jak cholera, funkcjonuje i dziś w powszechnym obiegu. Bardzo wątpliwe, że to na przykład wynik upływu czasu, który narzucił szlachetną patynę na jakieś bele-co i teraz przez szacunek do starocia ktoś nakręci co jakiś czas ekranizację „Odysei”. Dlaczego ja w ogóle mam tłumaczyć, że Homer poetą wielkim jest i basta? Jakaś paranoja! No cóż, pojawiły się wątpliwości. No więc, jest wielkim poetą i basta! A jak nim został? Ja sobie myślę, że to wynik tego, że Homer, jak coś zaczął wymyślać, straszyć nowoczesną formą czy jakim strumieniem świadomości, to nie dostał swego dzbana wina. Mógł nawet dostać samym dzbanem po głowie. Wszelako nie mógł udawać śpiewaka, fałszując i gadając jak wszyscy. Musiał znaleźć jakąś równowagę, by utrzymać uwagę słuchaczy. I z tego zrodziła się sztuka: z szacunku dla odbiorcy.

Tymczasem powstają elity. Takie, które nie gromadzą się w tawernach. Dziś mówimy TWA („Towarzystwo Wzajemnej Adoracji”). Okazuje się, że przy współczesnej industrializacji, nawet w prowincjonalnym mieście, znajdzie dość ludzi, którzy w zamian za to, że ich pochwalimy, będą chwalić nas.

Nie chcę podawać żadnych szczegółów, bo mierzi mnie modne dziś szczucie jednych na drugich, by samemu rządzić. Nie mam pewności, czy samo choćby natrząsanie się z tej działalności nie narobi wielkich szkód. Albowiem kwoty pieniędzy, o które tu chodzi, są mikroskopijne. Jeśli poeci przestaną dostawać te marne grosze, diabli wezmą jakieś środowisko, choćby i TWA, ale ze szczególnym rodzajem wrażliwości. No cóż, nie stać nas na lepszych poetów, musimy zadowolić się takimi, jakich mamy. No cóż, chciałem powiedzieć tylko, że da się prowadzić przedziwną działalność, która w naszym środowisku miłośników fantastyki ani trochę by nie przeszła. Jak cię nie czytają, to ciebie nie ma. Nie wystarczy publikować. Musisz być przez kogoś czytany. Amen.

Przyczyną tego, że piszę, były pełne wyższości porównania „nas” do tych „majsztrimowców”. Że jak się przyjrzeć, to jesteśmy lepsi i basta. Tamci wypisują takie właśnie rzeczy, że nikt nie czyta. Jak nie czyta, to się mówi, że za trudne dla niego, niech się czytelnik marny wstydzi. A tak naprawdę jaja sobie robią z ludzi jakimiś eksperymentami z formą, przecież każdy to widzi. Generalnie to prawdziwa literatura jest w „u nas”. Przyznam, dobrze mieć wysokie poczucie własnej wartości, podobno dobrze wpływa na wrzody żołądka i życie seksualne. W nielicznych przypadkach, gdy na przykład owo poczucie tyczy tego, że jest się znakomitym kierowcą, grozi – gdy nieuzasadnione – śmiercią, lecz zasadniczo dobrze mieć dobre mniemanie o sobie. Prawda?

Niestety, gdybym miał choćby zaprzeczyć, że nie istnieje TWA skupione wokół literatury F i SF oraz H, to głos by mi zadrżał. Pewnie zakrztusiłbym się i nie powiedział nic, z trwogą spoglądając na niebo, czy Gromowładny nie posłał za mną swego pocisku. Teoria mówi, że tu utwory są poddawane rynkowej selekcji. Te nieczytelne wypadają, są krytykowane, wyśmiane. W związku z działaniem takich mechanizmów coś, co nie ma wartości, jest eliminowane. Ja wiem, sprawa gustu, ale ta sprawa ma się tak, że część utworów, która „w środowisku” cieszą się popularnością, dla ludzi „spoza getta” jest po prostu nieczytelna. Ich poziom, dramatyczna nieporadność powodują, że po kilku kartkach ciepią nimi o ścianę. Nie mówię tu o swoich reakcjach, ale o tym, co widziałem. Jeśli czasami „nasi” podnoszą lamenty, dlaczego krytycy nie zauważają, dlaczego gazety pomijają dyskretnym milczeniem, dlaczego zdarza się usłyszeć westchnienia politowania, to właśnie dlatego. Średnio jest bardzo źle. Tak zwany „normalny” czytelnik podnosi znad lektury, którą mu wielkim entuzjazmem podsunął fan krasnoludów z toporami, oczy pełne zdziwienia i pyta: „jak takie coś mogło zostać wydrukowane?!” Opinie „zwykłych” czytelników ocierają się o chęć posłania tych książek na stos za szkolne, ewidentne błędy. Od fatalnej korekty zaczynając, której efektem są błędy ortograficzne w drukowanym tekście, poprzez interpunkcję, podstawowe błędy kompozycji, których powinna uczyć szkoła. Do bardzo kiepskiego smaku, gustu określanego często jako „marynarski”. Miałkości, naiwności, psychologicznej nieporadności, po nieporadne naśladownictwo „dorosłej” kompozycji, symulujące na przykład rozwój bohatera. Większości utworów brak jakiegokolwiek przesłania. Autorów nie stać na takie najprostsze chwyty, dzięki którym żyją ci od Harlekinów, na przykład na to, by wyszło, że miłość zwycięża, że warto mieć przyjaciół, czy co temu podobnego. W porywach mamy jakieś świadome psychologiczne zróżnicowanie bohaterów na „Flipa i Flapa”, czy jakieś inne równie odkrywcze świadomie zastosowane środki wyrazu.

Jeśli cokolwiek uległo w tej bryndzy ostatnimi laty drobnej poprawie, to poziom edytorski. Trzeba przyznać, że coś zmusiło wydawców do wysupłania kilku złotych na korektę. Ortograficzne byki, które można wyłapać pierwszym lepszym słownikiem pierwszego lepszego edytora tekstu, zdarzają się rzadziej. To tyle. I nic więcej.

Nie mam nic przeciw fantasy, czy jak go tam zwał, w samej istocie tej formy. Wszelako, stało się tak, że ciągnie ona tabuny wszelkiej maści młodych kandydatów na narodowych wieszczy. Osobliwie nie tak, jak kiedyś science fiction pociągała niebezpiecznych młodzieńców – takich, co w zamierzchłej przeszłości, mieszając saletrę z cukrem i nadziewając nią rakiety z tubek po paście Nivea, marzyli, że kiedyś głosem budzącym głębokim szacunek i znamionującym pogardę dla śmierci zameldują Houston, że mamy problem. To chyba był chyba zupełnie inny gatunek. Wiedzieli, czym jest płaszczyzna ekliptyki, czytelne było dla nich ryzykowne zagranie pilota Pirxa, który, żeby wybić truchło muchy, spadając na Księżyc, jeszcze przyspieszył silnikami rakiety. Myślę, że dla większości czytelne były pytania o istotę i sens człowieczeństwa w nadzianym doskonałymi automatami świecie, jakie stawiał Stanisław Lem. Dziś, jak zauważył Tomek Pacyński, tryumfuje sztuka czysto rozrywkowa, bezproblemowa. Ponadto światy magii i miecza zdają się proste i pozbawione pułapek zastawionych na autorów. Czytając kolejnego epigona Tolkiena (to prawda, kusi mnie, by rzucić od niechcenia tytuł i nazwisko), doznaje się wrażenia, że pisać każdy może. Dosadniej mówiąc: przecież, do czorta, ja taką chałę też wystukam: jednym paluchem co prawda, bom się jeszcze nie nauczył trafiać w klawiaturę, ale w czym problem? Tak sobie myśli chwilowo czytelnik, za moment debiutujący autor. Bo z powodu diabelnej łatwości publikowania tekst w najgorszym razie wyląduje na jakiejś stronie internetowej. Efekty są fatalne. Chyba najgorzej z tymi, co faktycznie zostają autorami. Na przykład... No dobra. Nie powiem, kogo miałem na celowniku. Jak powiem, to ów nie tylko nie walnie się w piersi, ale zacznie rozpaczliwą obronę Troi i jeśli nawet polegnie w ogniu krytyki, to z poczuciem, że w słusznej sprawie ducha oddaje. Wy wszyscy jesteście wspaniali, mówiłem o innych autorach. Prawda? Ci młodzi ludzie nie mają często pojęcia, że nie są w stanie się wyrwać z czegoś, co się zowie „fanfikiem”. A co w istocie rzeczy ma tyle wspólnego z twórczością, co opowieść zaczynająca mniej więcej tak: „Wiesz, fajny film oglądałem...”

Istnieje wiele mechanizmów ściągania poziomu w dół. Bywają niezależne, bywają wstydliwe, bywają szlachetne i tragiczne niczym los Konrada Wallenroda. Bywają banalne, trywialne niczym kiszona kapusta. O jednym chciałem opowiedzieć. Zastanawiałem się, co mianowicie tak selekcjonuje pomysły, że efekty wysiłku młodych twórców skupiają wokół miecza i magii, ewentualnie potyczek z wampirami. Otóż, wychodzi mi, że jednym z najistotniejszych czynników jest lenistwo. Mianowicie, ktoś odwalił za nich, autorów – ale i czytelników – potężny kawał roboty, tworząc świat przedstawiony. Jedni nie muszą pisać, drudzy czytać, co bywa równie fatygujące. Pomijam fakt wymyślenia w sposób, który zapewni mu elementarną spójność, pomijam odebranie (przeczytanie ze zrozumieniem) owej spójności jako wrażenia czytelniczego. Myślę, że to nie w tym problem nawet. O wymyślaniu nie ma mowy. Po prostu w pamięci mamy rodzaj gotowca. Pisałem o tym... jeszcze w ubiegłym stuleciu. Na przestrzeni kilku lat nic się nie zmieniło. Może tylko tyle, że miejsce gotowca wykonanego przez Tolkiena zajął w jakimś stopniu świat „HP”. Ale nic poza tym. Przypomnę, co pisałem wiele lat temu: tak zwany „zwykły czytelnik”, spoza kręgu fanów, zgłupieje z powodu niedopisania co się należało. Przestanie rozumieć, bo jeśli nie czytał Tolkienia, to nie będzie wiedział, co u diabła wyrabiają te krasnoludy. Zgłupieje, gdy go bez żadnego uprzedzenia przeniosą do świata magii i nie wytłumaczą zakresu pojęciowego słówka „artefakt”, które niekoniecznie pokrywa się z tym będącym w powszechnym użyciu . Dostrzeże to, co dla fana jest niewidoczne: szmat niewykonanej roboty, że nie mamy do czynienia z „dziełem” samodzielnym, ale właśnie „fanficznym”. Prawdziwe nieszczęście, gdy nie w sposób założony. Taki tekst, do którego trzeba by od razu, w charakterze wyjaśnień, podpiąć kawał Tolkiena, żeby się dało nie pogubić w tym z kretesem.

Wśród dziesiątek nieszczęść popularnej literatury SF i F, czy jak zwał, jest szczególny rodzaj eklektyzmu. Zjawisko to dotyka szczególnie tych najlepszych. Niestety, w krystalicznej formie prezentuje go na przykład Andrzej Sapkowski. Nie mam zamiaru tu atakować Mistrza, bo istotą zjawiska jest to, że dotyczy mistrzów i tylko mistrz tak znakomicie nadaje się do zaprezentowania zjawiska. Powiem od razu, dla pewnej równowagi, że jeszcze lepszym chyba przykładem jest niekwestionowany bestseller „Wahadło Faucoulta” Umberto Eco, lecz to właśnie ten zakichany „majsztrim”. Zjawisko, które nie miałoby prawa chyba zaistnieć jakieś pięćdziesiąt lat temu, może nawet trzydzieści. Od tamtego czasu się cykl wydawniczy cholernie skrócił. Bo mamy elektroniczną formę zapisu, dzięki której właściwie z klawiatury autora tekst może iść od razu na maszyny (gdyby autor użył LaTeX-a). Otóż dzieje się to chyba tak, że autor odnosi sukces, wydawca widzi rozgrzaną publikę i siedzi naszemu wspaniałemu Mistrzowi na karku, by ten czym prędzej wystukał... cokolwiek. Byle dużo! Bo publika czeka i z rozpędu kupi wszystko. Umberto Eco powyciągał wszystkie swoje próby literackie, co było na dysku (dyskietkach, taśmach?), wrzucił nawet jakiś program pisany w Basicu. Sapkowski bardziej się krygował, ale i u niego znajdziemy kawałki ni z gruszki, ni z pietruszki, o ekologii, jakieś rozważania o problemach z okresem u dziewczynek. Cóż, sam dokonałem czegoś o wiele bardziej wrednego, choć uprzedzając o tym czytelnika, jednak w taki sposób, że mógł nie uwierzyć, wpakowałem w jakiś tekst mniej więcej dwie trzecie wygenerowane na komputerze. Niby zamierzony efekt literackiego bigosu „na winie” (wszystko, co się nawinie) w rzeczywistości rozpaczliwe zapychanie dziury, groch z kapustą, mieszanka, po której pewna jest tylko zgaga.

Bardzo podobny efekt „rozdymanego” tekstu można zobaczyć u niejakiego Cebuli. Znacie typa? Wszelako u niego geneza ogromnej liczby produkowanych znaczków pisarskich jest zupełnie inna. Banalna nieporadność. Chciałby się wypowiedzieć, ale że trafia na tak zwane trudności leksykalne, że ma kłopoty ze składnią, strasznie wiele musi napisać, żeby przynajmniej zdawało się, że coś powiedział. Otóż znam typa. Wiem, że jak go przycisnąć, to potrafi się zmieścić w zadanej liczbie znaków z dokładnością do kilku liter, niemal bez względu na to, ile napisał. A że nikt specjalnie nie grymasi, że woda się leje, że jeśli grymasi, to nie dość dotkliwie... Tym bardziej, że jeśli zrobić i treściwie i na wymiar, to już na pewno nikt nie pochwali, więc po co zadawać sobie ból?

Co jest wart taki „dmuchany” tekst? Czy trzeba tłumaczyć, że nic? A czy trzeba tłumaczyć, że rozdęty utwór „zdechnie” bez ratunku, że nie przetrwa roku, co dla tak zwanej twórczości, której jakość z reguły doceniamy jakieś pięćdziesiąt lat po śmierci autora, to prawie mgnienie?

Nasi autorzy nie są durniami, potrafiliby skrobnąć całkiem mądre, dobre i trwałe rzeczy. Jestem o tym przekonany. Ale trzeba im dać na powieść liczącą dwieście, maksimum trzysta stron, jakieś dwa, trzy lata. Trzeba, by wydawnictwo najęło do współpracy z autorem, znającego się na rzeczy redaktora, który by mu tę powieść wygładził. Wyciął, co się zdarza autorowi nie dostrzec, kazał dopisać. W systemie pospiesznej konsumpcji, epoce literackich fast foodów, to se ne da. Nie opublikowałeś niczego w ciągu kilku miesięcy, już cię nie ma. Musisz „dmuchać” teksty. Musisz dawać byle co, byle szybko i byle dużo, czytelnik nie kupi za trzydzieści PLN książki o objętości dwustu stron, gdy obok za tę samą cenę stoi cegła licząca osiemset albo wielotomowy cykl. Kiedyś opowiadano kawały o milicjantach kupujących książki na metry, dziś to praktyka powszechna. No więc, gdy autor w czasach dwudziestoprocentowego bezrobocia wpadł na pomysł, że będzie się utrzymywał z pisania, to zdechł pies, musi produkować taśmowo hamburgery. Wszelako nie da się uciec od tego w sposób z pozoru prosty i skuteczny: utrzymując się z jakiejś innej pracy. Z banalnego powodu: siedzisz, człeku, w tym towarzystwie niczym rodzynek w cieście (pozostańmy przy pozytywnych skojarzeniach). A z powodu niesamowitej łatwości publikowania jest ogromne ssanie na teksty. Nie napiszesz? Koledze nie napiszesz?! Doprawdy, to, że nie masz nic do powiedzenia, to nie może być powód!

Zwłaszcza że środowisko akceptuje byle co. Przyzwyczaiło się. Można powielać informacje gazetowe, obiegowe opinie, wątki z brazylijskich seriali. Wszystko przejdzie, wszystko da się przeczytać, byle nie łamać konwencji. Przyzwyczailiśmy się, jak do szynek nadymanych wodą z żelatyną. Co prawda gastrolodzy mają więcej roboty, ale to już szczegół. Dopóki się da, udajemy w towarzystwie, że beka się po zbyt wielkiej ilości Pepsi... No więc, nie wierzę, że czytelnik zdurniał. Nawet jeśli coś się zrobiło z edukacją w szkole, to nie powód. Czytelnik sam by się wyedukował, jeśli czyta. Ale że na fali ogólnego entuzjazmu czyta, co czyta, to się przyzwyczaja, do tej bylejakości. Nie ćwiczy rozumu na tekstach trudniejszych. Że jak mu autor wytnie numer i umieści przedakcję, nie daj Panie Boziu, opis przyrody (błe!), zatrzyma akcję, opisując, co mianowicie bohater czuje, to ten czytelnik gotów wrzasnąć „Przebóg, jam zdradzon!”. Nie tego oczekiwał! Oczywiście, ma rozum i sam by się z onej pułapki szybko wydostał, lecz żaden rozsądny autor nie zaryzykuje, by narazić go na takie termina. Jeszcze sprawa w sądzie się znajdzie i trzeba będzie płacić dożywotnią rentę za trwałe wykształcenie!

No i kręci się to wkoło. Widzieliście kiedyś „diabełki” nad rozgrzaną łąką z sianem? Powietrze powinno się unosić spokojnie i majestatycznie w górę. Lecz wystarczy jakiś przypadkowy ruch, i zaczyna się wiercić meteorologiczny młynek. Podnosi w górę siano śmieci. Nie ma żadnego powodu, żeby się kręcił, poza tym jednym, że się już kręci. Fizyka przewiduje takie cuda.

Nie bez przyczyny unikam jak diabeł święconej wody wszelkich tytułów i nazwisk, wylewając pomyje w próżnię ogólności. Bo mamy w Polszcze ostatnio modę na wzajemne dopieprzanie tym z tej drugiej wsi, na wszelkie sposoby. Od lustracji zaczynając, na wyciąganiu wszelakiej maści haków, że ktoś coś powiedział nie dość wyraźnie, kończąc. Radosne obrzucanie się śmierdzącymi pecynami błota. A mnie tymczasem chodzi o to, by dostrzec pewne zjawisko. W samotności, w pochyleniu nad książkami. Bynajmniej nie dlatego, żeby jakiegoś autora odsądzić od czci i wiary. Bynajmniej nawet nie po to, by larum zagrać, by ratować świat przed zalewem kiepskiej literatury. Nie. Mnie chodzi o to, by ujrzeć go we właściwych proporcjach. To się przydaje. Żeby sobie powiedzieć, że co prawda tam w „majsztrimie” jest TWA, ale i u nas też, i że zdaje się funkcjonować tak samo. Żebyś, czytelniku, nim wrzaśniesz, że czynię modnym samobiczowanie się, wspomniał właśnie w samotności, że byli tacy pisarze, jak Worcel, Morcinek, Zegadłowicz, dla przykładu, ale też Witkacy, gdyby kto potrzebował skandalistów operujących fantastycznymi wizjami. I gdy zwiesz kogo mistrzem, zastanów się, jak ma się on do wymienionych albo czy jesteś władny dokonać oceny. Pochyl się, pisarzu, nad swoją wiedzą. Zastanów się, czego chciałbyś czytelników nauczyć, czego do tej pory inni nie uczyli. Powiedz sobie, że istnieje probierz jakości, który wyceni, coś napisał. Czas. Spróbuj sobie wyliczyć, ilu ludzi i ile tekstów odesłał w cholerę, i zastanów się, co zrobi z Tobą.

Możesz oczywiście jakoś rozstrzygnąć, czy lepiej być autorem spełniającym marne gusta i czytanym, w choćby wąskim środowisku, czy sadzącym się na literackie ambicje i w ogóle nie czytanym. Otóż apeluję, żeby nawet to przeprowadzić w cichości ducha. Tak naprawdę namawiam do tego, by się wziąć za rogi z własnymi nieomylnymi przecież przekonaniami. Własnymi, a nie cudzymi.

Geniusze rodzą się w liczbie kilku na stulecie. Trudno wymagać, by w epoce Internetu ludzie pisali rzeczy genialne, skoro pisze się ich tak wiele i tak dużo trzeba napisać. Ale na przykład autorzy mogliby się po prostu trochę starać. Żeby świadomi własnej nieporadności sięgnęli po proste, podręczne środki ratunkowe. Spuśćmy wymagania do samego dna. Bo jeśli już, kurna, musicie „fanficzyć”, epigonić, to mistrzów przynajmniej sobie znajdźcie porządnych! Wiem, że nie ma własnych pomysłów. Wiem, że tworzeni w tych ilościach historie i bohaterowie muszą być skądś zerżnięci. Trudno, niechby i żywcem, ale udatnie, z porządnej klasyki. Cóż byłaby to za rozkosz poczytać o komandosie dmącym na próżno w swój róg wobec walącej na niego watahy barbarzyńców, który czując, że dusza niego ulatuje, pamięta, by paść twarzą do wroga! Albo o dzielnym młodym detektywie, który pracując w komisariacie opanowanym przez popleczników mafii, miast wystrzelać wszystkich, sprowadza trupę aktorów, z którymi odgrywa historię zdrady i zabójstwa swego ojca. I żeby to wszystko było nie tylko bardzo śmieszne. Miło by było, ale nie będzie, bo to zbyt trudne zadanie dla większości „naszych” literatów. Część musiałaby sobie po prostu zadać trud przeczytania ze zrozumieniem.

Choć właśnie ta konkluzja może być oceną – o konstrukcyjnej wartości – fantastycznego stanu rzeczy, tak naprawdę chodzi mi tylko o to, by w cichości ducha zdać sobie sprawę z dystansu, jaki dzieli „naszych” od tych naprawdę najlepszych. Nie ma bowiem wielu gorszych rzeczy, które mogą spotkać człowieka, od nabawienia się przekonania o własnej doskonałości. Wiem, że, na przykład, choćby dobrej kopii Hamleta raczej nie doczekam się, ale na tę odrobinę dystansu niektórych – tak, niektórych – do doskonałości przedstawicieli i nurtu (co to za nurt, SF i F?) mam bezczelność liczyć.

 


< 11 >