Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 15>|>

Każdemu Apokalipsy według jego potrzeb

 

 

Chyba dobra konstruktorska zasada to poprawianie tego, co się raz zrobiło. Z tej przyczyny, że nie ma takiego geniusza, co od razu wszystko by przewidział, co od razu wszystko, co trzeba, dobrze wymyślił. Jedno zaś ze złośliwych praw Murphy’ego mówi, że konieczność dokonania zasadniczych poprawek staje się najwyraźniejsza, gdy projekt jest na ukończeniu. Poglądy nie podlegają takim regułom, ale niestety, gdy się chce zamienić poglądy na swego rodzaju przepisy, bądź na zrozumienie czegoś, bądź na wykonanie jakiejś roboty, czy podjęcie właściwej decyzji w sprawie roboty, to gorzej. Taki pogląd zaczyna podlegać działaniu praw legendarnego złośliwca. I to jest przyczyna, dla której muszę powrócić do pewnych spraw.

Istnieje szereg póz dobrych, by wydobyć ze społeczeństwa profity. Jedną z najskuteczniejszych jest pokazywanie nadciągającego niebezpieczeństwa, zaś posada wróżbity przewidującego klęski wszelakie jest w miarę bezpieczna i gwarantuje powodzenie do późnych lat życia. Z tej przyczyny ludzie ćwiczą się bardzo intensywnie w sztuce zarówno straszenia, jak i wróżenia.

Straszenie ludzi wykształconych i zorientowanych wymaga zupełnie innych strachów niż dla ludności w swej istocie prostodusznej. Na przykład, inżynierowie raczej nie przestraszą się upadku obyczajów, zaniku ducha patriotyzmu i rozwiązłości współczesnej młodzieży. Inżyniera można ewentualnie przestraszyć wyczerpaniem się surowców albo krachem na giełdzie. Ale, tak szczerze mówiąc, to inteligencja raczej nie daje się przestraszyć strachem zmontowanym z klocków, którymi się zajmuje. Najgorzej jest ze straszeniem inteligencji technicznej, takie mam wrażenie. Zaś szeroko ostatnio opisywane wrażenie znikania inteligencji, jak mi się zdaje, ma dość mocny związek z tym wszystkim. Strach to właściwie „wrażenie strachu”, gdyby się kto pytał. Otóż, dobrze mieć wrażenie schyłku, końca cywilizacji. Bo wtedy można mówić z emfazą o upadku.

Na przykład, przeciętny metalurg wie zapewne bardzo dobrze, że tak mniej więcej jedna piąta składu skorupy ziemskiej to metale. Mniej więcej na tonę skały przypada jakieś dwieście kilogramów „żelastwa” w różnych odmianach, od aluminium poczynając. Poczesne miejsce zajmuje tu właśnie żelazo – około pięć procent masy skorupy ziemskiej . Metalurg wie zapewne, że bogate i rozpoznane złoża tego pierwiastka powinny nam wystarczyć na czterysta lat eksploatacji przy obecnym poziomie zapotrzebowania. Metalurga nie da się więc przestraszyć wyczerpaniem się złóż metali. Owszem, będzie się trochę martwił perspektywami wyczerpywania się niektórych spośród nich, bodaj najbardziej krucho jest z cyną.

Metalurg wie jednak, że z metalami jest tak, że w wielu wypadkach daje się coś wykombinować, by jeden zastąpić jakimś innym, albo na przykład w ogóle wyeliminować potrzebę jego stosowania. Cyna, na przykład, jest stosowana do lutowania elementów elektronicznych. Jednak jest to co prawda bardzo wygodna, ale tylko jedna z bardzo wielu metod wykonywania połączeń elektrycznych. Inną równie skuteczną, a nawet skuteczniejszą, jest zgrzewanie. Problem w tym, że zgrzewarki są droższymi, bardziej skomplikowanymi urządzeniami, więc mogą się pojawić poważne kłopoty, gdy zechcemy przygrzać coś do ścieżek laminowanej miedzią płytki drukowanej. Jednak niewiele osób zdaje sobie sprawę, że przemysł elektroniczny na przestrzeni lat, nie rezygnując z lutowania, dramatycznie ograniczył ilość cyny na jedno połączenie. Dziś w montażu powierzchniowym na jedno złącze potrzeba zapewne kilkaset razy mniej lutu niż w połączeniach, jakie były stosowane w układach lampowych. Nie wiem, jaki to jest przelicznik, bo nie bardzo wiemy, ile cyny „szło” w tamtej technologii. Według moich obserwacji, przy łączeniu „na sprężynkę” około pół centymetra sześciennego. W przypadku układów do montażu powierzchniowego są to złącza o grubości około jednej dziesiątej milimetra i powierzchni ćwierć milimetra kwadratowego, czyli jakieś dwadzieścia pięć tysięcznych milimetra sześciennego. Gdyby się tylko udało uniknąć strat, to ta ilość, pół centymetra sześciennego czyli jakieś pięćset milimetrów sześciennych lutu wystarczy na dwadzieścia tysięcy połączeń. Nie wystarcza, przynajmniej według pewnie przestarzałych informacji autora, bo złącza „zasysają” więcej. Rzecz jest jednak do opanowania i jest także chyba znakomitym przykładem tego, że z wysychaniem źródełek surowców można sobie znakomicie radzić, i to na szereg sposobów. Od całkowitego zastąpienia materiału czymś innym, do dramatycznego ograniczenia jego zużycia.

Tymczasem postraszą nas, na przykład, kurczeniem się zapasów boksytów, z których wyrabia się jeden z najważniejszych dla współczesnej technologii metali, czyli aluminium. No i co my na to, w sytuacji gdy wiemy, że glin jest jednym z głównych składników skał?

Zapewne odpowiemy coś takiego – że problemem jest to, iż nie wykonano odpowiedniej pracy badawczej nad opracowaniem technologii pozyskiwania owego aluminium z innych niż klasyczne źródeł. Nazwa lekkich skał, z których są zbudowane kontynenty, czyli „sial” pochodzi w połowie od wielkiej zawartości tego pierwiastka (krzem Si i glin Al). Wniosek zabrzmi, niestety, bardzo niepoprawnie politycznie: potencjalnej rudy jest cholernie dużo. Szczerze mówiąc, trudno znaleźć minerały, które zawierałyby mało cennego pierwiastka. Oznaczać będzie to, że zamiast biadać i zmuszać harcerzy do zbierania puszek, trzeba wydać albo pieniądze na naukowców, albo pomóc tym naukowcom, samemu zabierając się do roboty. Zasadniczym nieszczęściem w naszej tezie jest to, że sprowadzamy tak zwany problem uniwersalny, godny tragedii Antygony, do poziomu nie posprzątanej ulicy. Trywializujemy zagadnienie ekologiczne, robimy ze sprawy etycznej sprawę – psia go mać – techniczną, durną inżynierską, w której na nic czucie, ba, niewiele już nawet sprytu i pomyślunku, ale trzeba się durną, rutynową robotą wykazać.

Wszelako są na naszym globie sprawy, w których doszliśmy niemal do kresu możliwości Planety, niewątpliwie wielką literą pisaną, bo o naszą planetę chodzi. Na przykład brakuje wody. Bez wody nie da się żyć. Dodajmy dla ścisłości, słodkiej wody. Na przykład w wyniku wybudowania Tamy Assuańskiej chyba gdzieś koło piętnastu procent wód Nilu spływa do oceanów, zaś prawie wszystko jest kierowane do nawadniania pól. Podobnie ma się sprawa z tragedią ekologiczną Morza Aralskiego, które, na skutek skierowania wód zasilających go rzek do nawodnienia pól bawełny, powoli znika i dziś już podzieliło się na dwa jeziora o ogromnym zasoleniu. Czyż trzeba bardziej dobitnej wizji Apokalipsy?

No cóż, już o tym pisałem tutaj.

Pozwolę sobie jednak przypomnieć, albowiem spojrzenie na problem i przyczyna przywołania są całkiem inne. Na przykład miasta leżące nad ocenami, takie jak Nowy Jork mają prawie unikalną możliwość, by do spłukiwania kibli wodnych używać słonej wody. Sól nie przeszkadza. Nadałaby się nawet ta z Morza Martwego, tyle że byłby kłopot potem z utylizacją ścieków. Woda oceaniczna spokojnie może posłużyć. Jest tylko jeden problem: trzeba wykonać podwójne instalacje i te doprowadzające wodę, i te ściekowe. Ale z technicznego punktu widzenia, to żaden problem. Znów: trzeba wykonać pewną rutynową robotę, trzeba włożyć pracę w INFRASTRUKTURĘ. Ocenia się, że na cele wychodkowe zużywamy około siedemdziesięciu litrów wody dziennie. (Inne dane, które sam przytaczałem, to dwadzieścia litrów). Ile, może zależeć od krajów i obyczajów, w Polsce ponoć na twarz wylewa się dobowo sto czterdzieści pięć litrów, w NiuJork dwieście siedemdziesiąt, czy coś temu podobnego. Ale rzecz w tym, że potrzeby wychodkowe to nawet dwie trzecie zapotrzebowania na wodę; w każdym razie znaczący procent. Oznacza to tyle, że możemy zaoszczędzić ogromne ilości wody pitnej. Prawdopodobnie coś dałoby się urwać jeszcze przy okazji prania, czy mycia naczyń w zmywarkach. Jeśli zauważymy, że największe miasta leżą właśnie nad oceanami, to metoda ta zapewni odsunięcie wizji suszy dla dziesiątek milionów ludzi. Dodajmy dla porządku, że owszem, można się spodziewać, że awarie słonych wodociągów mogą spowodować zasolenie terenu. Tak jak rozwalenie miski olejowej powoduje zapapranie trawnika olejem i „wypalenie” brzydkiego placka, z tą różnicą, że zasolenie samo ustąpi na skutek działania deszczów, a placek po oleju wytrzymuje kilka lat, więc niech zieloni nie biadają.

Do tego miejsca podążałem mniej więcej swoimi tropami. Wszelako poprzednio rzecz zrelacjonowałem, nie wdając się w tak zwane głębsze dywagacje. Głębsze w tym sensie, że mające konsekwencje wykraczające dość daleko poza problem oszczędzania wody i ratowania naszej planety przed wyschnięciem. Dodam, dla wydobycia owych wniosków, że bodaj w Czechach budowano domy z podwójnymi instalacjami – wodą pitną i sanitarną. Było to gdzieś w okolicach lat trzydziestych dwudziestego wieku (wiadomość pokątna). Nie ze słoną wodą, ale z brudniejszą. I zaprzestano tych eksperymentów. Dlaczego? Odpowiedź jest dość zaskakująca, w świetle ekologicznych teorii o konieczności ratowania świata: bo wydajność współczesnych zakładów uzdatniania wody jest tak wielka, że nie ma sensu zawracać sobie głowy. Pamiętam lamenty wrocławskiego MPWIK, że na skutek instalowania wodomierzy, perlatorów i pędu do oszczędzania w polskim mieście, leżącym w kraju, o którym pisze się, że ma ubogie wodne zasoby, przepływy w sieci były zbyt małe dla utrzymania standardu czystości wody. Dochodziło do wtórnych zakażeń i zanieczyszczeń już w samej sieci i żeby im zapobiec, najlepiej byłoby odkręcić sobie jakiś hydrant. No więc jak z tym brakiem wody?

Owszem, sens ma oszczędzanie z punktu widzenia lokatora, bo go grabią zakłady obsługujące instalacje. Pobierają haracz za odprowadzanie ścieków, przy czym duża jego wysokość wynika w lwiej części z monopolistycznej pozycji owych zakładów. Przypomnijmy jeszcze, że straty w gospodarstwach domowych dość zgodnie ocenia się na około osiemnaście procent, co oznacza, że likwidując przecieki – zwyczajnie doprowadzając urządzenia do stanu technicznej sprawności – zyskamy kilka, kilkanaście procent pitnej wody więcej, a przynajmniej o kilka, kilkanaście procent niższe rachunki. Dla porządku, warto przypomnieć o wprowadzanych z wielkim hałasem instalacjach do odzyskiwania różnych wód, na przykład wody z dachu, spływającej rynną. Za moich młodych lat nagminnie stawiało się pod rynną wanny. Właśnie w tym celu. Można wreszcie opowiedzieć, jak ludzie sobie radzą w sytuacji, gdy naprawdę z jakiegoś powodu muszą wodę oszczędzać. Na przykład, do przelewania kibelka używają wody po praniu w pralce automatycznej. W niektórych wypadkach, gdy w domu są małe dzieci, daje to dwukrotne prawie zmniejszenie zużycia wody. Sposób ma wadę, mianowicie trzeba gdzieś tę wodę zmagazynować. Otóż, jak się zdaje, oszczędzanie wody w gospodarstwie domowym ma wymiar rezygnacji z części komfortu we własnym mieszkaniu. A ludziom się nie chce z niego rezygnować, bo nic ich tak naprawdę do tego nie zmusza. Nie widzą powodu, by to zrobić, i mam wrażenie, że faktycznie owego powodu nie ma. A wręcz przeciwnie, gdy się pojawi, szybko się przestawią. Jeśli więc mowa o kryzysie w wodzie pitnej, to możemy się obawiać, że trzeba będzie na początek trzymać w łazience wiadro z brudną wodą, ewentualnie zamontować zbiornik na tę wodę. Można dość dobrze wyszacować, że rozmiar tego dyskomfortu, to od dwóch do sześciu wiader wody, które nam się będą poniewierać w okolicy kibelka przez czas, gdy ludzie wreszcie się dogadają, by wybudować brakujący zakład uzdatniania wody i brakującą oczyszczalnię ścieków. I to jest właśnie wymiar ostrego kryzysu wodnego w obszarze cywilizacji wielkomiejskiej.

A co z Morzem Aralskim? To zupełnie inna para kaloszy. Tu chodzi, (a raczej chodziło) o rolnictwo. Podobnie jest w okolicy Nilu. Owszem, w rejonach o dobrym klimacie i dobrej glebie, ze względu na spodziewane zyski, chce się mieć możliwie najwięcej wody. Im więcej tej wody, tym większe możliwe zyski. A pieniędzy ludziom zawsze za mało, dlatego w tych rejonach za mało jest wody. Jak widać, z ekologią, z zagrożeniem ludzkiego gatunku i z ratowaniem Ziemi ma to niewiele wspólnego. Można zaproponować, by spragnieni zainwestowali w, na przykład, przerzucenie wód rzek syberyjskich do Syr-Darii i Amur-Darii. Więcej danych na temat owych wodnych problemów znajdziesz Czytelniku na przykład w moim artykule.

Tu chciałem przypomnieć podstawowe fakty, dla wysnucia ciut innych wniosków. Jednym z owych faktów jest to, że nikt jakoś poważnie nie zabrał się za wykorzystanie słonej wody w rolnictwie. Metod jest pewnie sporo, ja wyczytałem tylko o próbach wyhodowania słonolubnych (słonotrwałych) odmian zbóż. Zapewne jest możliwe, w pewnym stopniu, by nikt nie wpadł na pomysł blokowania parowania z gleby, o którym pisałem w artykule o „Uziemianiu Ziemi...” lecz, jako że sam problem jest doskonale rolnikom znany – po to wszak przeprowadza się podorywki, by zatrzymać wodę w glebie – trudno mi uwierzyć, że nikt nie wpadł na inne pomysły, jakieś mądrzejsze. Otóż, jak sądzę, wpadł. Problem w tym, że na świecie mamy rolniczą nadprodukcję. Nie ma problemu, jak wyprodukować żywność na słonej wodzie dla głodującej ludzkości. Jest problem, jak na tym ZAROBIĆ w warunkach wielkiej rolniczej nadprodukcji. To zaś powoduje, że wydanie jakiejkolwiek kasy na rolniczą INFRASTRUKTURĘ, jest niemożliwe. Ani nie doczekamy się przerzutu wody z Syberii do Morza Aralskiego, ani zmyślnych instalacji, które jakoś wykorzystają słoną wodę w okolicach Nilu. Nie, bo koszty, czyli włożona w to ROBOTA, nie może być za wielka. Może być tak na prawdę maciupeńka, bo w sytuacji gdy przeliczamy wszystko na „$”, ilość owych jednostek monetarnych za tonę zboża czy mandarynek, czy bawełny okaże się za wielka i kupiec kupi tam, gdzie owych inwestycji nie robiono. Mówiąc inaczej, z punktu widzenia światowej gospodarki i zaopatrzenia globu w surowce, owe inwestycje są kompletnie niepotrzebne.

Z tejże paskudnej perspektywy, ekologiczna apokalipsa Morza Aralskiego czy wojny o wodę na Bliskim Wschodzie spadają z piedestału problemów zasadniczych świata współczesnego do poziomu politycznego bałaganu – ekonomicznej zawieruchy wywołanej chciwością. Stają się tak naprawdę zwykłymi przypadkami wandalizmu człowieka, takimi jak zburzenie Kartaginy czy zbombardowanie Drezna. Problem nie w kosmosie, nie dotarciu do jaźni Ziemi, ale w przezwyciężeniu bardzo elementarnej głupoty, takiej na poziomie szkoły podstawowej. Tak na marginesie, gdyby doszło do pogodzenia się wojujących ze sobą bez przerwy Afroafrykanów i gdyby zaczęli oni jako taką rolniczą produkcję, to mielibyśmy kolejny problem z nadwyżkami żywności, które obecnie giną w tym worku bez dna. Zapewne też okazałoby się, że o wszelkich „budowach socjalizmu” w celu uratowania Ziemi, lepiej zapomnieć – być może spuścić wodę z Tamy Assuańskiej – bo żarcia jest dosyć i nie ma żadnych problemów.

Popularnym motywem ekologicznych horrorów czy wizji zapaści ekonomicznej świata jest wyczerpanie się źródeł ropy naftowej. Właśnie ropy, a nie kryzys energetyczny w ogóle. Ciekawym jest, że wróżący gospodarczą ruinę – już o tym co najmniej raz pisałem – nie zdają sobie sprawy z banalnej prawdy, że transport oparty o ropę, to wynalazek ostatnich siedemdziesięciu lat. Jeszcze w trzydziestych latach dwudziestego wieku były produkowane samochody... parowe. Natomiast w latach siedemdziesiątych testowano konstrukcje z silnikiem Stirlinga. Ogólnie można powiedzieć, że choć silniki ze spalaniem wewnętrznym i transport kołowy zdają się być znakiem postępu i symbolem cywilizacji, to w rzeczywistości są jednym tylko z wielu możliwych rozwiązań i to prawdopodobnie dość przypadkowym, wynikającym między innymi z decyzji rządu USA, by ścieżką wyjścia z wielkiego kryzysu były roboty publiczne, polegające właśnie na budowie dróg. Przy założeniu, że te wszystkie opowieści są prawdziwe.

Otóż powiedzmy sobie, że prawdziwie europejskim sposobem na komunikację była kolej. Moim zdaniem, co już kilkakrotnie starałem się uzasadnić, wynalazek o wiele mądrzejszy od samochodu i mający większą przyszłość. Sęk w tym, że lwia część kolejowej INFRASTRUKTURY pochodzi z dziewiętnastego wieku. Niewiele urządzeń ma mniej niż dwadzieścia, trzydzieści lat, mało jest młodszych i nowocześniejszych rozwiązań.

Moim zdaniem, bezpośrednim skutkiem albo sposobem na poradzenie sobie z brakiem ropy naftowej, który w najmniejszym stopniu naruszyłby nasz sposób życia, byłoby to, co już stosowano: transport hybrydowy, polegający na tym, że samochód jest przewożony na kolejowej platformie w pobliże celu podróży. Jak wiadomo, próbuje się z kiepskim skutkiem zbudować elektryczny samochód, zaś koleje elektryczne są z dobrym skutkiem od dawna. Biorąc pod uwagę, że po mieście wielkości Wrocławia z powodzeniem można się poruszać na rowerze, ostatnio nawet bywają rowery napędzane silnikiem elektrycznym, to można ograniczyć powiedzmy dziesięć czy dwadzieścia razy zużycie ropy na osobnika. Samochodem może on jeździć na terenie Europy tylko na krótkich odcinkach – od stacji kolejowej do celu. Będzie jeździł znacznie rzadziej, bo wówczas, gdy będzie się udawał gdzieś dalej. Nic się nie zapadnie, ponieważ mamy tu zbudowaną INFRASTRUKTURĘ kolejową, mamy łatwość odtworzenia nawet zdemontowanych linii, bo istnieją nasypy, przyczółki wiaduktów, większość roboty została wykonana przez naszych rodziców, dziadków i pradziadków. Brak ropy nie rozwali nam cywilizacji, zmusi co najwyżej do wykonania jakiejś roboty, ale bynajmniej nie tytanicznej, raczej niewielkiej. Musimy na przykład doprowadzić kolej do stanu używalności.

Tu warto wrócić na chwilę do kwestii surowców. Jak wiadomo, kolej jest żelazna. Czy nie załatwi jej wyczerpanie się złóż tego najintensywniej wykorzystywanego metalu? No cóż, w kwestii intensywności, to gdzieś od lat osiemdziesiątych mamy kryzys przemysłu stalowego. Popyt na stal poleciał na łeb. W efekcie jak około roku 1980 (polegam tu na zawodnej pamięci) mieliśmy w PRL około pięćset trzydzieści kilogramów produkcji na twarz, to w RP (trzeciej!) w połowie lat dziewięćdziesiątych ledwie sto trzydzieści kilogramów i dalej trudno powiedzieć jak zrobić, żeby sprzedać stal i zarobić. Jednym z większych nieszczęść przemysłu stalowego okazał się postęp metalurgii, wzrost wytrzymałości stali do bodaj dwustu kilogramów na milimetr kwadratowy, podczas gdy w czasach Kruppa było to około pięćdziesięciu kilogramów. Produkcję stali uwalił także w lwiej części postęp w budownictwie. Ktoś w końcu zauważył, że stropy dźwigają przede wszystkim same siebie i że jakby zrobić konstrukcję wyraźnie lżejszą, to na lżejszym stropie postawić będzie można tyle samo, co na ciężkim, a belkę stalową „dwuteową” zastąpimy drucianką zalaną betonem.

Jak dobrze poczytać, to można dojść do podejrzeń, że kłopot jest ze złomem. Stale produkowane ze złomu należą do najgorszych jakościowo. Nie mam pewności, czy to prawda, ale taką informację wyczytałam kiedyś bodaj w „Muratorze”, przy informacjach, że w USA poszły w górę ceny drzewa.

Tak więc, gdyby „co do czego”, to bez kłopotu możemy sobie wytopić stal na szyny kolejowe, na malownicze mosty. Nie warto budować lokomotyw, zwłaszcza na parę, bo to pomysł z dziewiętnastego wieku, gdy były kłopoty ze zbudowaniem jednostki napędowej. Dziś umieszcza się silniki bezpośrednio pod wagonami.

Tak zwany „prawdziwy” kryzys energetyczny, wyczerpanie się źródeł energii możemy włożyć między bajki. Po pierwsze, ludzie w bogatych społeczeństwach pozwalają sobie na rezygnację z najpotężniejszego jak do tej pory źródła – reaktorów atomowych. Sens tego postępowania jest żaden, najwyżej jest to zaspokojenie politycznych ambicji osób wprawionych w straszeniu społeczeństwa. Zamykane są też kopalnie. Wreszcie, gdy chodzi o ropę naftową, to oszacowania, że zabraknie jej za czterdzieści lat opatrzone są informacją o „obecnej technologii wydobycia”. Oznacza to tyle, że w początkach przemysłu naftowego wydobywano ze złoża dziesięć do trzydziestu procent ropy – różne źródła różnie podają. Dziś podobno daje się odessać do osiemdziesięciu procent. Efekt jest taki, że powrócono do złóż porzuconych kilkadziesiąt lat wcześniej, na przykład w Europie. Wyliczmy jeszcze coś, a rachunek to banalny. Nie rozwalimy cywilizacji, zmniejszając zużycie ropy dwadzieścia razy, choćby prostymi metodami o jakich wyżej pisałem. To oszacowanie powstaje bez uwzględnienia równie banalnego zmniejszenia masy pojazdów, którymi tłucze się zwykle jedna osoba, że rozwija się telekomunikacja, z nią telepraca i konieczność wożenia się po świecie można radykalnie ograniczyć. Wynika tylko z tego, że na dziś szacuje się, iż dziewięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu pięciu procent przejazdów jest niepotrzebnych. Piszą to nie tylko „zieloni” – podobne wyliczenia można znaleźć w wielu miejscach. Oznacza to, że likwidując dramatyczne marnotrawstwo i bałagan, wydłużamy czas eksploatacji znanych złóż razy dziesięć lub dwadzieścia. Dziś ocenia się je na czterdzieści lat „znanych” i możliwych do eksploatacji według „znanej technologii”, więc gdyby się postarać, ropy wystarczy na jakieś osiemset lat.

Wymiarem niebezpieczeństwa grożącego nam kryzysu energetycznego jest to, że w diabły ciepnięto węgiel. Dodajmy, że problemem jest potencjalne bogactwo – tak zwana biomasa, czyli na przykład słoma, że rolnicy ją wypalają na polach, bo nie zainwestowano w energetyczną INFRASTRUKTURĘ, i nie ma jej gdzie przetworzyć, na przykład na ciepło do ogrzewania mieszkań. Ilość biomasy dla Polski, według „zielonych”, to mniej więcej równowartość dziesięciu milionów ton węgla. Tak więc, gdy straszyć inżyniera kryzysem energetycznym, to on zamieni to na konieczność ponownego uruchomienia kopalń, na – po pierwsze – konieczność wprowadzenia energooszczędnych technologii. Powie nam, że w zasięgu ręki jest, na ten przykład, zmniejszenie wydatków energetycznych na ogrzewanie mieszkań o jakieś powiedzmy osiemdziesiąt procent, czyli że nie zmniejszając sobie komfortu cieplnego, lecz stosując typowe rozwiązania, jak ocieplone ściany czy rekuperatory w systemie wentylacyjnym, opędzimy się jedną piątą zużywanego obecnie paliwa. Pokaże, że tak zwane energooszczędne żarówki, które są w rzeczywistości świetlówkami z elektronicznym zasilaniem, dadzą także ponad osiemdziesiąt procent oszczędności energii elektrycznej i pokaże, w ilu miejscach można je jeszcze wkręcić. A w końcu przypomni, że – na przykład – wieszając grubsze przewody wysokiego napięcia, lub jeszcze lepiej stosując wiązki przewodów, zmniejszymy straty przesyłowe i na zwyczajne grzanie się przewodów, i na tak zwane uloty, i że jest to całkiem konkretna ilość energii do odzyskania – rzędu kilkunastu procent. Znacznie więcej niż wynosi produkcja za pomocą tak reklamowanych wiatraków.

Co powie inżynier, którego postraszyć plagą czasów współczesnych, terroryzmem, to także pisałem. „Skoro budujecie absurdalnie wysokie budynki, nie dziwcie się, że tak łatwo spowodować katastrofę budowlaną. Taka historia, jak w przypadku WTC mogła się zdarzyć nie tylko w wyniku zaplanowanego ataku, ale choćby na skutek niewielkich wstrząsów sejsmicznych.”

Jakby jeszcze było mało straszenia, odpowiedzi na realne czy wyimaginowane zagrożenia są dość absurdalne. Na przykład, nic nie wiemy o tym, by wyciągnięto wnioski co do budowlanych zasad po katastrofie WTC. Owszem, przeprowadzono zupełnie udaną, militarną akcję, w której wyniku, całkiem prawdopodobne, że zagrożenia atakami terrorystycznymi wzrosły. Owszem, są pomysły, jak skomplikować sobie życie w pierwszym świecie, by pozbawić go zasadniczej, bo kulturowej przewagi nad trzecim światem, który podobno jest wylęgarnią terrorystycznej zarazy. Pisałem o podstawowym środku, który przeciwdziała powstaniu masowych zniszczeń i pozwala uniknąć w razie ataku wielkiej liczby ofiar. To znane z lekcji PO i ze studium wojskowego banalne rozśrodkowanie. O tym sza.

Tymczasem, w gazetach pojawiają się poradniki, jak – na przykład – zachować się w sytuacji ostatecznej, gdy kto nam lufę do łepetyny przyłoży. Że też ich autorom nie przyszło do głowy, że z problemem tym szarpie się całkiem ładny kawał literatury światowej pisanej od tysięcy lat i z marnym skutkiem... Tymczasem, choć ponoć w USA po ataku na WTC wykupywano kombinezony dla ochrony przed BŚT (bojowymi środkami trującymi), nikt nie próbował rozpropagować tego, by ludzie zaopatrzyli się choćby w zwykłe filtry do wody. Banalna sprawa. Te filtry mocno ograniczają skuteczność ewentualnego ataku biologicznego na wodociągi. Filtry odwróconej osmozy oraz z węglem aktywnym mogą zatrzymać nawet trucizny. Ale nawet jeśli nie zatrzymają, to dzięki temu, że często pije się wodę zmagazynowaną, przefiltrowaną wcześniej, wiele osób ma szansę poznać, że coś jest nie tak, bo sąsiad czy kolega właśnie nalał sobie z kranu, a nie z butli, i zamarł w dziwnej pozycji. Albo zobaczy się ostrzeżenie o ataku w telewizji. Brutalne może, jednak skuteczne – i w razie czego może nie tylko wielu uratować życie, ale także zniechęcić do ponownych ataków, gdy liczba ofiar okaże się mało przekonująca dla potencjalnego napastnika. Właśnie, mało przekonująca, gdyż problem terroru w coraz większym stopniu należy do sfery mediów, nie realnego zagrożenia. Dlatego też walczy się z nim metodami medialnymi, a nie skutecznymi. Z medialnym skutkiem.

Wszelako, istnieje sfera, gdzie straszenie sięga jeszcze większego absurdu. Choćby choroba szalonych krów. Jak się zdaje, zmarło na nią kilka osób oraz wyrżnięto dziesiątki tysięcy krów. Więc znajomy biolog wytłumaczył mi, że co do śmiertelnych ofiar owej plagi zwrot „zdaje się”, że to było przyczyną ich zgonu, jest jak najbardziej adekwatny. Nie ma bowiem żadnej pewności, iż u domniemanych ofiar nie doszło do mutacji – może w skutek promieniowania kosmicznego – i wytworzyło się białko prionowe. A może winne były krowy. Nie wiemy, było dwa, może pięć zgonów. Sprawa przestała być modna, pojawiła się ptasia grypa, która gdyby tak zmutowała, żeby się przenosiła na człowieka i zachowała swe jadowite własności, byłaby bardzo groźna. I choć tu liczba ofiar jest większa, to reakcja na zagrożenie po prostu monstrualna, i całkowicie nieskuteczna. Owszem, rozłożono maty na przejściach granicznych, ale dzikie kaczki i gęsi, cholery jedne, ignorują administracyjny podział Europy i w żadnym wypadku nie chcą się poddać celnej kontroli.

Jak napisał pewien autor w serwisie internetowym poświęconym Linuksowi: „Nie boisz się, to cię nie ma”. Pamiętam strach w oczach pewnego sprzedawcy komputerów, gdy mu wyznałem, że jestem właśnie tym spod znaku pingwina. Patrzył na mnie tak, jak za dawnych wieków pewnie spoglądano na zapowietrzonego. W jego oczach widziałem rozpaczliwe „Modliliśmy się, palili kadziła, godzinki śpiewali, a jednak przyszło i do nas!” Otóż, autor owej notatki i tego ważnego dla mnie powiedzenia, pisał o pisaniu o nowych wirusach komputerowych – o alarmistycznym tonie, w jakim informował dziennikarz jakiejś popularnej gazety o pojawieniu się nowego robala. Że niemal grozi apokalipsa. A tymczasem pingwiniarzom rybka. Straszni ludzie, bo gdy inni się boją, oni nie.

No więc, ktoś w końcu dostrzegł, że jednak pingwiniarze psują obraz przestraszonego świata i postanowił, że choć, co prawda, samych ich wystraszyć się nie da, to jak się ludziom powie, że się boją, to będzie jakoś lepiej wyglądać. Bodaj nazywa się to Kaspersky Lab. Firma ta poinformowała o znalezieniu wieloplatformowego wirusa, co i na Linuksie chodzi. Wirus w końcu dotarł do pingwiniarzy i okazało się, że na aktualnym wydaniu jądra nie chodzi. Tymczasem chodzić powinien. Sam Linus Torvalds wziął w swe ręce sprawę i odkrył, że faktycznie – w kernelu jest błąd. Napisał więc odpowiednią łatę i wirus wreszcie ruszył... Z tego, co zrozumiałem, trzeba pobrać tę łatę z Internetu, nałożyć ją na źródła kernela i zrekompilować jądro. Następnie uruchomić system z nowym jądrem, nadać wirusowi odpowiednie prawa dostępu, bo ich sam nie zdobędzie i uruchomić go. Słynny „wirus albański” przy tym to mały kotek, co zawstydzony miauczy zza nogi stołu. Albowiem, gdyby kto chciał zawirusować komputer komuś innemu (przecież o to chodzi wirusom) ten musi umieć powtórzyć te wszystkie czynności. Wyobraź sobie, Czytelniku, film grozy, gdzie jak muchy padają komputery linuksowe, a powiedzmy jeden, bo musi być jakiś wyjątek, tego dramaturgia wymaga, się ostaje, bo jego właściciel to lamer niedorobiony, tutka, komputerowa fujara. Źle wpisał przy rekompilacji jądra parametry płyty głównej i przy próbie uruchomienia dostawał „kernel panic” . Wysłał co prawda zapytania na stosowne listy dyskusyjne co zrobić, bo komputer mu jeszcze działa, wirus nijak ruszyć nie chce, może całe glibc trzeba wymienić, wersja GTK nie taka, może QT nie świeże? Niestety, naturalną koleją losu ci, co wiedzieli, nie odpowiedzieli, bo ich komputery już nie działały, więc bidak popróbował jeszcze trochę, a po dwu tygodniach zniechęcił się do wirusa i z nudów uratował świat. Prawda, jaka uroczo dramatyczna historia?

W tych strachach jest jednak ziarno prawdy. Ludzie nie tylko straszą innych – sami się boją. Na przykład tego, że coś wykopie ich z ciepłego dołka, że trzeba będzie się zabrać do roboty. Jak mi się zdaje, boją się jak diabeł święconej wody roboty dla tak zwanego „dobra wspólnego”, czyli budowania owej tyle razy wspominanej INFRASTRUKTURY. Na przykład wodociągów, akweduktów dla tych wodociągów, które będą służyć wszystkim. Także konkurencji. Że, co prawda, odsunie się groźba wstawiania sześciu wiader do łazienki, ale nie tylko u mnie, ale i u nielubianego sąsiada. Jeśli się czegoś boję, to tego, że tak naprawdę wyglądają strachy, które nawiedzają straszących nas ludzi.

Poza tym technik czy inny inżynier ma kłopot z zaistnieniem w towarzystwie. Bo zasada „jak się nie boisz, to cię nie ma” faktycznie działa. I dlatego inteligencja znika.

 


< 15 >