Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Wieża

 

 

Wyobraź sobie, że stoisz na jeszcze mokrej od rosy trawie. Promienie wschodzącego słońca otulają ziemię, a wiatr jakby od niechcenia rozdmuchuje liście, bawiąc się z nimi w berka. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, soczyście zielona trawa, tylko wokół wieży, na odległość kilku kroków od niej, rozciąga się pas nagiej ziemi. Przelotnie dotyka cię wspomnienie starej kobiety, mówiącej coś do ciebie. Coś na tyle nieistotnego, by nie zawracać sobie tym głowy. Cudownie gładka wieża bez okien, sięgająca ku niebu, poza pole widzenia, rozjaśnia się od słonecznego światła. Jej zimne piękno przyciąga delikatnie, niemal niepostrzeżenie. Zbliżasz się do półokrągłych drzwi, zdobionych szlachetnymi kamieniami. Niektóre z nich widzisz po raz pierwszy, a inne być może znałeś wcześniej.

Przybyłeś tu z daleka, czy też podróż zajęła ci zaledwie kilka chwil? Nieważne.

Ważne, że tu jesteś. Gnany pragnieniem, ciekawością lub czymkolwiek innym, to również nie jest teraz istotne. Powody są znane tylko tobie i niech tak pozostanie. Chcesz wejść i tylko to się tak naprawdę liczy.

Otwierasz drzwi. Wchodzisz. Ciemność to pierwsze, czego doświadczasz. Drzwi zatrzaskują się, skrzypiąc przy tym odpychająco. Przez chwilę masz wrażenie, jakby cały świat stanął na głowie. Teraz znów wszystko wraca do normy. Sięgasz do torby po pochodnię, spoglądając jednocześnie na niziutką srebrno-złotą furtkę, i wtedy zdajesz sobie sprawę, że pochodnia nie jest ci przecież potrzebna. Lekkie światło sączy się niemrawo, gdzieś z głębi korytarza, oświetlając zawieszoną na półokrągłym sklepieniu wejścia tabliczkę. Litery na niej starannie układają się w wyrazy, a te w zdanie. Jednak nie potrafisz odczytać jego znaczenia. Być może zapomniałeś, a być może nigdy nie znałeś języka, w którym je zapisano. Popychasz lekko furtkę, a ona ustępuje, wydając przy tym miły pomruk. Kawałek dalej za nią, znajdują się schody prowadzące w górę. Zapewne tego się spodziewałeś. Pierwszy stopień w kolorze purpury, pierwszy krok z nutą oporu. Później kolejne, te przychodzą już łatwiej. Purpurowa poświata wypełnia korytarz i rozbudza zmysły. Idziesz spokojnie, bez pośpiechu, delektując się każdą chwilą. Być może nawet przepełnia cię duma zdobywcy, odkrywcy, pioniera. Spoglądasz nieco wyżej, tam schody zmieniają kolor na złotożółty. Zatrzymujesz się na ostatnim z purpurowych. Czy nie lepiej zawrócić? A jednak idziesz dalej. Kolejne stopnie krętego korytarza umykają pod twymi stopami. Może liczysz teraz każdy z nich. Jeśli tak, to wiesz, że złotych jest około dwustu dwudziestu. Jeśli nie, i tak nie ma to teraz znaczenia. Robi się trochę cieplej i duszno, ale tylko na moment. Schody znów zmieniają kolor, tym razem na zielony. Jednak nie jest to zieleń traw i nie jest to zieleń liści. Ta zieleń jest niespokojnie magiczna, inna niż wszystkie. Znów przystajesz na granicy. Słyszysz cichy odległy szept. Ty wiesz, co mówi do ciebie ten głos. Kolejny krok przychodzi ci z trudem, ale być może, myślisz sobie: „Przeszedłem już tyle stopni, ten nie zrobi różnicy.” Idziesz więc dalej. Migotliwie odrzucające, ale i zarazem pociągające błyski wypełniają korytarz. W końcu dotarłeś. Stoisz teraz przed drzwiami, podobnymi do tych, którymi wszedłeś do wnętrza.

Otwierasz je i wchodzisz. Znów ogarnia cię to dziwne uczucie, jakby cały świat stanął na głowie. Po raz kolejny zapada mrok i słychać skrzypienie zamykających się drzwi, i teraz wiesz, że zamknęły się już na zawsze. Znajdujesz się w okrągłej sali. Na środku – postument, a na nim księga otwarta mniej więcej w połowie. Nie zwracasz na nią większej uwagi – ona też jest bez znaczenia.

W komnacie jest siedmioro drzwi, nie licząc tych, którymi wszedłeś, bo tych już nie ma. Podchodzisz do księgi, możliwe nawet, że z twojej skroni spływa cienka strużka potu. To samo zdanie, które widniało na furtce, ktoś zapisał i tutaj.

A ty być może pomału zaczynasz zdawać sobie sprawę, że to nie tu chciałeś trafić. Zza wszystkich drzwi dochodzą krzyki, każdy inny, każdy równie okropny, nieludzki, przenikający. Ponownie skupiasz się na zdaniu. Powietrze, jeśli jest tu w ogóle, robi się coraz gęstsze, a sklepienie komnaty cięższe i cięższe. Już wiesz. Czytasz półgłosem jakby jeszcze z niedowierzaniem: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...” i w tym momencie jedne z drzwi otwierają się wolno, jakby specjalnie chciały podsycić strach i niepewność. Za nimi jest korytarz, a dalej... Ty wiesz najlepiej, co...

 


< 21 >