Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Smocza łza

 

 

Nad doliną przemknął groźny cień. Owce, pasące się dotąd spokojnie, pierzchły na wszystkie strony, przeraźliwym beczeniem zachwalając pod niebiosa smak mięsa najbardziej nielubianej w stadzie Damulki. Ta z kolei rozpaczliwie tarzała się w kupce łajna, by zadać kłam tym pochwałom, a tym samym uniknąć zainteresowania ze strony polującego smoka. Najtłustszy z baranów, zwany przez pozostałe Żarłokiem, desperacko wciskał sobie prawe kopyto do pyska, powodowany powszechnym przekonaniem, że smoki są wybredne, a rzygający baran to chory baran. Pastuch Jaśko, wioskowy głupek, który już od kilku dni uśmiechał się znacząco do Damulki i podtykał jej co świeższe pęki trawy, aż się zachłysnął z obrzydzenia na widok łajna w jej wełnie.

– Świnia, a nie owca! – wrzasnął, ale gdy zobaczył przyczynę paniki stada, zamilkł natychmiast i skulił pod drzewem. – Nie martw się, kochanie, weźmiemy wspólną kąpiel w strumyku – szepnął w jej kierunku.

Młody smok popatrzył znudzonym wzrokiem na to, co działo się pod nim. Wczoraj pożarł zdechłą krowę i zupełnie nie był głodny. Czuł się szczerze rozbawiony, widząc wszystkie zabiegi, które miały odwieść go od polowania. Nie miał pojęcia, skąd wzięły się legendy o wybrednym guście i delikatnym podniebieniu smoków. Z taką samą przyjemnością zjadał świeże mięso, jak i padlinę. A i rzygającym baranem by nie pogardził.

Miał na imię Leonard i liczył sobie sto sześć lat. Wedle norm swojego gatunku był ledwo dorosły i bywało, że pobratymcy nie pozwalali mu o tym zapomnieć. Co gorsza, znacznie różnił się od swoich braci – jego ciało miało kolor popiołu, a to było ewenementem wśród złotych smoków, do których teoretycznie się zaliczał. Szczęście w nieszczęściu, był też przy tym silniejszy i większy niż przeciętne smoki. A to oznaczało, że gdy któryś z nich rzucił mu w pysk znienawidzone przezwisko Popiołek, zazwyczaj musiał potem spędzić stosowny czas w Smoczych Górach, w oczekiwaniu aż odrosną mu wyrwane łuski. Najbardziej zaś Leonard nienawidził bezpodstawnej plotki, jakoby popielaty kolor zawdzięczał temu, iż jego matka puściła się z królem Szarych Olbrzymów, Galahirem.

Dlatego też zmieniał się w olbrzyma daleko od Smoczych Gór, gdy miał ochotę popływać w oceanie.

Barwa łusek i paskudne pomówienia sprawiały jednak, że nie cieszył się wśród pobratymców wielkim poważaniem, a to, co wymusił siłą, było zaledwie żałosną namiastką szacunku. Dlatego też, usłyszawszy historię nieszczęsnej smoczycy więzionej za siedmioma górami, za siedmioma lasami przez złą księżniczkę, natychmiast postanowił uwolnić ją i zyskać sławę.

Pierwszy las pojawił się dopiero za jedenastą górą, co doprowadziło Leonarda do niemałej konsternacji, ale gdy za siódmym pojawił się ósmy, smok był już prawdziwie zaniepokojony. W końcu jednak zwalił błędy nawigacyjne na karb nieścisłości w legendzie i leciał dalej.

Po dwudziestu dniach, za siedemnastym lasem i kolejnymi trzema górami, na horyzoncie pojawił się cel jego podróży. A przynajmniej coś, co mogło za ten cel z powodzeniem uchodzić.

Inne smoki mogły wytykać Leonardowi nieodpowiedni kolor łusek czy też pochodzenie, ale nie mogły odmówić mu zdrowego smoczego rozsądku. Jako dumny posiadacz tego ostatniego Leonard wiedział, że do poważnych spraw nie ma się co zabierać z pustym brzuchem. Przy akompaniamencie przejmującego burczenia w kiszkach, wygłodniały Leonard wylądował pośrodku wioski, nad którą szczęśliwym zbiegiem okoliczności właśnie przelatywał. Bezceremonialnie zerwał dach okazałego chlewu i chwycił w zęby tłustego świniaka. Gdy wyciągnął łeb z resztek budynku, dostrzegł, że otaczają go uzbrojeni w widły wieśniacy. Kmieciom wyraźnie drżały kolana.

Mając w pamięci cel swojej podróży, Leonard uznał, że nie powinien zaczynać realizacji misji od zdobycia miana ludożercy i dzikiej bestii. Nie wypadała to zresztą smokowi z jego wykształceniem. Zdobył w końcu tytuł mgr – mózg-gra-rolę – na uniwersytecie w Smoczogrodzie.

– Mhm... pfff!!! – wykrztusił z siebie.

Wieśniacy popatrzyli na siebie niepewnie, ale nie cofnęli się ani o krok.

Leonard wypuścił wieprzka spomiędzy szczęk i odezwał się przepraszającym tonem:

– Wybaczcie, nie powinienem mówić z pełną paszczą...

A potem nabrał powietrza w płuca i ryknął z całych sił. Powiew omal ludzi nie poprzewracał, pozostali jednak na swoich miejscach, patrząc tępo na Leonarda.

– To znaczyło: już was tu nie ma albo jesteście deserem – wyjaśnił uprzejmie. Niewiele to jednak dało: zaledwie dwóch czy trzech kmiotków zamrugało niepewnie. Leonard obrzucił ich uważnym spojrzeniem, po czym wrzasnął:

– AAA!! SMOSMOKSMOK!!!

– AAA!! SMOSMOKSMOK!!! – podniósł się lament. Rozległ się słyszeć tupot bosych nóg i chwile później nie było już nikogo, kto mógłby przeszkodzi smokowi w posiłku.

Leonard z zadowoleniem dmuchnął delikatnie ogniem na zabite zwierzę, przysmażając je lekko. I stosowną chwilę później z żalem opuścił gościnną wieś. Pragnienie ugasił w pobliskim strumyku. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, z ulgą potarł swędzące miejsce między pośladkami. Teraz syty i kontent owinął się dookoła kilkusetletniego dębu i zapadł w sen.

Rankiem pokrzepił się dzikiem, tamten po zjedzeniu sporej dawki sfermentowanych żołędzi obijał się o każde mijane drzewo i nie był pewien, przed którym z dwóch smoków-bliźniakow powinien uciekać. Ta wątpliwość kosztowała go życie, a najedzony i wypoczęty Leonard wzbił się w powietrze. Teraz mógł się bez reszty oddać wypełnianiu misji. Szybując na ciepłych prądach powietrza, podążył w kierunku zamku.

Im bardziej zbliżał się do owej ponurej budowli, tym większe miał wątpliwości co do tego, że to właśnie tutaj zdobędzie sławę. Spodziewał się armii na murach, śmigających pocisków z katapult, kusz i łuków, zgiełku bitwy i fanfar, które oczywiście miały mu przeszkodzić w uwolnieniu pięknej smoczych, a co za tym idzie, w zdobyciu nieśmiertelnej sławy i szacunku tych wszystkich złotych zarozumialców. Tymczasem zamczysko świeciło pustkami i dziurami w murach. Wyważona brama zwisała smętnie na jednym zawiasie, fosa niemal wyschła, a zwodzony most był w stanie nikogo zwieść, że jest zwodzony.

Zniesmaczony Leonard wylądował tuż na skraju lasu i przygaszonym wzrokiem obrzucił ruderę.

– Popiołek do końca życia – jęknął i zaryczał gniewnie.

Nie przebrzmiało jeszcze echo jego gniewu, gdy z najwyższej wieży pustego zamku trysnęła struga smoczego ognia i rozległa się żałosna kobieca skarga. Smocza, rzecz jasna.

– Ha! – ucieszył się. – Nie wszystko stracone! Tylko... czemu sama się nie uwolni? Przecież tutaj chyba nikogo nie ma?

Czułe uszy Leonarda wychwyciły nagle odgłosy końskich kopyt zwielokrotnione echem, które królowało na pustym dziedzińcu zamczyska. Młody smok wysunął potężne pazury i obnażył kły, gotując się na przyjęcie szarży konnicy. Zaryczał wyzywająco.

Z bramy wyjechał samotny jeździec zakuty w pełną zbroję.

– Bohater! – rozpromienił się Leonard. – To dlatego nie ma żadnej armii! On sam pewnie wart jest tysiąca rycerzy!

Rozanielony postanowił zagrać fair i zrezygnować z przypalania ogniem. Pokonać bohatera wręcz, to dopiero sława i zaszczyty w Smoczogrodzie! Ruszył w kierunku przeciwnika.

Ukryty pod pancerzem rycerz westchnął ciężko. Pocił się obficie na kacu i omal nie zarzygał sobie przed chwilą hełmu, ale wolał zginąć w walce z potworem niż znosić wrzaski swojego nieszczęścia. Pogodzony z losem opuścił kopię i ostrogami zmusił równie zobojętniałego wierzchowca do lekkiego kłusa.

Pełen walecznego zapału Leonard zawahał się nagle. Coś tu się nie zgadzało. Co to za bohater, który kłusem naciera na smoka? Do tego bez bojowych okrzyków i ewidentnie bez wiary w zwycięstwo. Bez wysiłku uskoczył przed kopią i ze zdumieniem przepuścił przeciwnika, który nie zaszczycił go nawet jednym spojrzeniem.

Rycerz zaklął pod nosem, przełknął zawartość żołądka, która po raz kolejny podjechała mu do gardła, i zawrócił. Tak naprawdę to marzył tylko o tym, żeby ten dzień się już skończył. Złośliwa bestia jednak po raz kolejny uskoczyła przed drżącą kopią, obserwując poczynania człowieka z coraz większym zdumieniem.

– Nie wytrzymam – stęknął zrozpaczony zbrojny.

Podniósł przyłbicę, przechylił się w siodle i zwymiotował.

– Młode wino – mruknął z odrazą. Małe sam na sam z winem własnej produkcji nie wyszło mu na zdrowie. – Makabra!

– Panie bohaterze! – usłyszał nagle tubalny głos smoka. – Skoro żeś chory, to może przełożymy nasze starcie na inny termin?

– Bohaterze? – zdziwił się rycerz. – Przestań smoku, bo umrę ze śmiechu! Jeśli wcześniej ten przeklęty kac nie rozerwie mi głowy...

Smok zagryzł dolną wargę i żuł ją przez chwilę w zamyśleniu.

– Nazywam się Leonard – odezwał się w końcu. – I myślę, że należą mi się wyjaśnienia!

– Zenon – przedstawił się blady jak ściana rycerz. – Nie masz pewnie kapeczki wina przy sobie? Albo choć piwa? Niechby było i cienkie.

Przeczący ruch łba pozbawił go złudzeń.

– Pójdźmy więc do strumienia, ja będę pił, a ty możesz zadawać pytania.

– Nie obawiasz się towarzystwa smoka, sir Zenonie? – zdumiał się Leonard, zagłębiając się jako pierwszy między drzewa i torując drogę.

– Co najwyżej mnie pożresz, a to nie jest jeszcze takie najgorsze.

Kiedy sir Zenon ugasił pragnienie, beknął z ulgą i z brzękiem zbroi zwalił się w trawę obok zniecierpliwionego smoka. Wydmuchał czerwony, wielgachny nochal starego opoja w niemiłosiernie wymiętą chustkę w grochy.

– Ale mnie łeb napier... – zaczął, ale widząc ostrzegawcze spojrzenie Leonarda, zaczął opowieść. – Dziesięć lat temu istniało tutaj bogate królestwo, ale zła macocha wygnała dzieci do lasu, żeby się zgubiły. W lesie znalazły chatkę na kurzej łapce...

– Opowiadasz mi Ognistego Jasia i Małgosię Złotołuską – zauważył cierpliwie smok. – Tyle że w ludzkiej wersji.

– Oooo.... Rzeczywiście! – zdumiał się sir Zenon.. – Nigdy nie pij wody na kaca, mości Leonardzie... Nigdy! Więc z tym królestwem miałem rację, istniało. Potem przy porodzie zmarła królowa i zostawiła króla z dziewczynką o wdzięcznym imieniu Kunegunda. Jak to bywa w życiu, pojawiła się oczywiście zła macocha, która okazała się wiedźmą. Całkiem ładniutką, muszę nadmienić. A jakie miała nogi.. – Wspomnienie na chwilę oderwało rycerza od opowieści.

Leonard chrząknął znacząco.

– A tak – oprzytomniał człowiek. – No więc owa wiedźma miała na usługach demona Sofoklatesa, wielce uczoną bestię, która jej najlepszą drogę do objęcia władzy podpowiadała i w czarach ćwiczyła. Król się zorientował w poczynaniach małżonki, ale zdołała ona pogrążyć całą jego armię w magicznym śnie, a sam monarcha był raczej filozofem, niźli wojownikiem. No to klasycznie obiecał pół królestwa, rękę córki i tak dalej za głowę wiedźmy. Kiedy zginęli wszyscy śmiałkowie, podwyższył nagrodę do osiemdziesięciu czterech procent królestwa. No tom się zjawił i skrócił czarownicę. Tyle że, kurew jedna, zanim szczezła księżniczkę mi przeklęła. Zamieniła ją w olbrzymkę. To by jeszcze było nic, kochanego ciałka nigdy za dużo, ale zrobiła z niej paskudną, wredną zołzę o twarzy niczym gorgona i takim charakterku, że nic, ino się na suchym konarku obwiesić. I tylko pięćdziesiątka smoczej łzy z syropem malinowym i sosem tabasco, bez przepitki, zdoła odczynić zaklęcie. Poddani pouciekali gdzie pieprz rośnie, sąsiedzi kraj rozdarli, ale zamku tknąć się boją. A ja, jako że honorem związany, poślubić ją musiałem i od pięciu lat opróżniam piwnice z wina, znosząc kaprysy swojej małżonki.

– To dlatego zniewoliła smoczycę! – wykrzyknął Leonard. – Ale przecież smoki nie płaczą! Nigdy nie uda jej się zdobyć łzy – zreflektował się.

– W starych księgach macochy moja ślubna znalazła zaklęcie, jak usidlić smoka. I teraz nie masz szans na uwolnienie Grety. Dołączysz do niej w sąsiedniej wieży albo trafisz na patelnię. A ja, gdy w końcu chciałem polec z honorem, musiałem trafić na smoka z zasadami!

– Grety? – zaciekawił się Leonard.

– No – mruknął sir Zenon. – Szara jak ty.

– Szara?! – ucieszył się smok. – Idę po nią!

– Mówiłem ci – westchnął ciężko rycerz. – Ona zna zaklęcie...

Urwał, bowiem powietrze zafalowało lekko, jakby z gorąca i w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał wielki smok, siedział teraz szary olbrzym, łudząco podobny do Galahira, którego sir Zenon spotkał przed laty w Popielatych Górach.

– Ależ... – wyjąkał. – Ty jesteś podobny do...

– Ani słowa! – zadudnił Leonard. – Jeśli się wygadasz, wsadzę ci głowę w krowi odbyt i napoję krasulę ziołami na przeczyszczenie! Myślisz, że jak roztoczę swój czar przed twoją olbrzymka, to zmięknie i pozwoli mi zabrać Gretę?

Nie czekając na odpowiedź, tratując drzewa, pobiegł do zamku.

– Czekaj! – wrzasnął rycerz, zapominając o kacu. – Jeśli zaczniesz ją podrywać, to pożałujesz!

Olbrzym jednak już go nie słyszał, sporządzając prowizoryczną spódniczkę z gałęzi i snując szatański plan uwiedzenia pani zamku.

– Kundzia ma swój czas w miesiącu! – jęknął sir Zenon, opadając bezsilnie w trawę.

 

***

 

Z sufitu zrujnowanej kuchni kapała mętna woda. Wśród stosu walających się wszędzie garnków stała kobieta tak brzydka, że do jej opisu nie nadawały się nawet najpaskudniejsze słowa. Jej twarz przypominała rozgotowaną na papkę kaszę gryczaną, którą ktoś zmiażdżył butem. Nieproporcjonalnie małe oczy świeciły złośliwym blaskiem wśród tłustych, pozlepianych włosów, opadających na niskie czoło. Paskuda co chwilę dłubała w przypominającym kartofel nosie ogromnym paluchem i z uwagą przypatrywała się temu, co jej się udało wydobyć z przepastnej otchłani. Odziana była w pozszywane, a raczej powiązane byle jak szmaty. Pochylała się nad odrapanym kotłem, w którym gotowała się potrawa o podejrzanej konsystencji. Co jakich czas zanurzała brudną rękę w owej potrawie i mieszała leniwie, nie zważając na temperaturę. Nagle wyprostowała się gwałtownie i zaczęła uważnie nasłuchiwać.

– Lady Kunegundo! – zahuczał na dziedzińcu głos Leonarda. – Gdzie jesteś, o piękna pani?

Olbrzymka wydała z siebie wściekłe warknięcie i chwyciła w dłoń wielki pogrzebacz. W tej samej chwili do kuchni wtargnął rozpromieniony syn Galahira i złotej smoczycy.

– ŁAAA!!! – wrzasnął z przerażenia, gdy księżniczka ukazała w zimnym uśmiechu psujące się zęby. – Łaa... Ła... Ładnie dziś wyglądasz, o pani!

Przełknął ślinę. Z ledwo skrywanym obrzydzeniem obrzucił olbrzymkę krytycznym spojrzeniem. Nawet ojciec uciekłby gdzie pieprz rośnie, pomyślał, po czym głośno dodał:

– Nie spodziewałem się, że z dala od Popielatych Gór żyje tak cudna kobieta! I w dodatku znająca najnowszy krzyk mody! Maseczki z kaszy gryczanej podobnież doskonale na cerę działają. A i dobrego smaku, o pani, odmówić ci nie można. Kreacja... Oryginalna, a jakże! Wyjątkowo oryginalna!

Tanecznym krokiem podszedł do kotła, nie zauważając, jak bieleją kostki zaciśniętej na pogrzebaczu pięści. Bez pytania zdjął ze ściany chochlę, nabrał obrzydliwej papki i skosztował.

– Jejku! – Skrzywił się, upuszczając prowizoryczny sztuciec. Otrząsnął się z obrzydzeniem. – To jest straszne... Znaczy chciałem powiedzieć: strasznie dobre! I jakie pikantne!

Przysunął się do niemal gotującej się z wściekłości Kunegundy.

– Wiesz co, pani? – Mrugnął znacząco okiem. – Myślę jednak, że jeśli założyłabyś mini-spódniczkę, każdy olbrzym w promieniu tysiąca mil byłby twój...

Wrzask, jaki wydała z siebie księżniczka, był prawdopodobnie słyszalny właśnie mniej więcej w tym promieniu. Wielkim łapskiem chwyciła Leonarda za kędzierzawe włosy na piersi i z całej siły wyrżnęła go czołem w nos. Stół, na który upadł zamroczony lekko olbrzym, runął z głośnym trzaskiem, wzniecając tuman kurzu. W zaciśniętej pięści gospodyni pozostała garść szarych włosów. Zamek zadrżał w posadach. Nagle Leonard poczuł piekący ból w plecach. W ruch poszedł pogrzebacz. Przerażony i poobijany Leonard czmychnął czym prędzej na dziedziniec i, nie oglądając się, pognał przez opuszczony most w las. Gdy już był bezpieczny między drzewami, z ulgą wrócił do własnej postaci. Skrzywił się, widząc kilkanaście wyrwanych łusek na piersi.

– I co, mości smoku? – usłyszał nagle kpiący głos. – Tak szybko wróciłeś? Więc już wiesz, dlaczego większość czasu spędzam w zamkowej winiarni, a nie na doglądaniu swych włości. No i dlaczego nie mam potomka.

Posiniaczony Leonard zaległ w trawie obok znudzonego rumaka sir Zenona i spojrzał ze współczuciem na rycerza.

– Nie chciałbym być w twojej skórze, panie – westchnął. – Nie ma widoków na odczarowanie lady Kunegundy. Smoki nie płaczą...

– Chłopaki też! – oznajmił dumnie rycerz.

– Więc od pięciu lat opróżniasz zamkową piwnicę. Pewnie świeci pustkami, skoro nie ma kto uzupełniać zapasów?

– Ha! – ożywił się sir Zenon. – Nie uwierzysz, mości smoku, ale ostatnio przyłapałem kilku członków LPR z sąsiedniej krainy U.

– LPR? – zdumiał się Leonard.

– Liga Przemytniczo-Rozbójnicza. Jako że mój skarbiec pozostaje pełniutki, puściłem ich wolno pod warunkiem, że każdego miesiąca dostarczać mi będą za opłatą ową miksturę spirytusem przez nich zwaną. Po rozrobieniu przegotowaną wodą wychodzi całkiem znośna gorzałka!

Na wzmiankę o pełnym skarbcu Leonardowi zaświeciły się oczy. Jak każdy smok i on miał słabość do bogactw, a w jego jaskini jak na razie zalegał tylko mały złoty pierścień, na którego powierzchni pojawiały się nieznane litery, ilekroć dmuchał na niego ogniem. Mój sssskarbie! – pomyślał z rozrzewnieniem. Trzeba mu było zostać tam, gdzie i pierścień, a nie włóczyć się po przeklętej okolicy i podrywać niezrównoważone olbrzymki.

– Sir Zenonie! Może jednak nie jesteś skazany na ponurą starość u boku monstrum. Przypomniałem sobie legendę, wedle której istnieje flakonik zawierający smoczą łzę. Uronił ją ze wzruszenia pewien władca smoków, gdy po pięciu latach zatwardzenia dopadła go biegunka. W regulacji stolca pomagała mu wówczas stara znachorka, babcia Jaga, która nie przegapiła okazji i zdołała złapać ową łzę do bańki po mleku. Zrobiła na tym fortunę. Ostatnim znanym posiadaczem smoczej łzy był książę elfów Elrondel. Z tego, co mi wiadomo, wsiadł na statek płynący za morze, pewnie chciał zobaczyć większy kawałek świata.

– Więc jest nadzieja! – rozpromienił się sir Zenon, ale nagle przygasł. – Tylko jak ja się dostanę za morze?

Leonard uśmiechnął się szelmowsko.

– Smok potrafiłby bez kłopotu przenieść cię na grzbiecie przez ocean...

– A jaki miałby w tym interes? – Rycerz spojrzał nieufnie na wielkiego gada.

– No cóż... – Skromnie spuścił wzrok Leonard. – Wspomniałeś o pełnym skarbcu...

– Połowa! – przyhamował go zimno sir Zenon. – Muszę za cos później żyć.

– Siedemdziesiąt pięć procent! – targował się smok.

– Dostajesz połowę skarbu, prawa autorskie do legendy i odchodzisz z Gretą. To moja ostatnia propozycja!

– Twardo się targujesz – mruknął Leonard, udając niezadowolonego. – Niech będzie. Ruszajmy!

– Momencik, Leonardzie. Mogę tak do ciebie mówić?

Smok skinął przyzwalająco głową.

– Muszę skoczyć galopem do zamku, przebrać się i spakować trochę zapasów.

– Masz na myśli to paskudztwo, które gotuje twoja żona? – zdumiał się syn Galahira.

– Oszalałeś? – przeraził się sir Zenon. – Chcę zabrać parę bukłaków gorzałki i odrobinkę wina. Nie będę przecież pił wody!

 

***

 

Silny wiatr wyciskał łzy z oczu sir Zenona usadowionego na grzebie smoka. Lecieli już dwa dni bez przerwy i rycerz odczuwał silną potrzebę pokrzepienia się łyczkiem czegoś mocniejszego. W dodatku zerwał się silniejszy wiatr i Leonardowi łatwiej było bez wysiłku szybować wysoko nad falami oceanu, natomiast człowiek na jego grzbiecie drżąco dziękował opatrzności, że przed wyprawą pamiętał o założeniu ciepłej bielizny pod kolczugę. Mimo tego, co silniejsze podmuchy przeszywały go chłodem aż do szpiku kości.

– Popatrz! – Usłyszał nagle. – Wyspa!

Ucieszony podniósł wzrok i ujrzał wielki ląd, poznaczony wysokimi wzgórzami, na których nawet z tej odległości dało się dostrzec niezliczone stada kóz i owiec pasące się na urodzajnych łąkach.

– Bogata kraina – zauważył sir Zenon mimochodem, marząc o łyku gorzałki.

– Bogata, nie bogata, przynajmniej będzie mięsiwo na kolację i śniadanie – zauważył radośnie Leonard. – A na lot przez morze trzeba nam dużo sił.

Wkrótce znaleźli się nad wyspą. Smok zapikował gwałtownie i zgrabnie porwał dwie owce ze stada. Wylądowali po drugiej stronie wzgórza na skraju małego lasu.

– Tutaj spędzimy noc – zadecydował Leonard. – Nie wiemy, kto zamieszkuje ten ląd, a nie mam ochoty na walkę z armią rycerzy. Lubisz mięso bardziej czy mniej wypieczone?

Gdy nasycili głód, sir Zenon przezornie owinął w liście kilka sztuk pozostałego mięsiwa i spakował do sakwy. Zerknął ukradkiem na smoka, który spał owinięty wokół drzewa. Ostrożnie wyciągnął bukłak z winem.

– Tylko przepłuczę usta po obiedzie – mruknął i przywarł ustami do naczynia.

Godzinę później, nieźle już wstawiony, poszedł za potrzebą na skraj lasu. Podciągał właśnie spodnie, gdy rozległy się czyjeś naprawdę ciężkie kroki. Zmrużył oczy, by wyostrzyć wzrok i dostrzegł olbrzyma z białą laską i opaską na jedynym oku, który niezgrabnie zaganiał stado owiec.

– A ten co? – mruknął. – W pirata się bawi?

Cyklop, jego to bowiem dostrzegł sir Zenon wśród zapadających ciemności, zatrzymał się.

– Kto to powiedział? – warknął wściekle.

– Nikt – pisnął cichutko przestraszony rycerz.

– NIKT?! – ryknął gotujący się ze złości cyklop. – NIKT? Masz czelność pojawić się tutaj po tych wszystkich latach i drwić z tego, kogo oślepiłeś?!

Aż się zapienił, obrzucając zaskoczonego rycerza wyszukanymi wyzwiskami.

– Kogo tak klniesz, Polifemie? – rozległ się nagle inny głos.

To przechodzący obok drugi cyklop przypatrywał się z ciekawością pobratymcowi.

– Nikogo! – zaryczał ślepy olbrzym. – Znów jest tutaj, suczy pomiot!

– Kto? – zdumiał się tamten.

– NIKT! – zawył obłąkańczo Polifem.

– Jeszcze ci nie przeszło, kretynie? – zdenerwował się jego rozmówca. – Znów się upiłeś i robisz awanturę, stary durniu?

Odwrócił się na pięcie, nie zważając na krzyki, oddalił szybkim krokiem.

– Nie widzę cię, ale usłyszę każdy twój ruch, Nikt – szepnął dyszący nienawiścią Polifem. – Nareszcie mam okazję do zemsty!

– Nie wiem, o co wam poszło, ale jeśli chodzi o te dwie owce, to możemy zostawić ci bukłak doskonałej gorzałki, mości cyklopie – rozległ się nagle głos smoka. – Zwierząt masz mnóstwo, ale takiego trunku jeszcze nie piłeś, zaręczam. Wprost z krainy U!

Zaskoczony cyklop wciągnął głęboko powietrze.

– Nie jesteś człowiekiem – stwierdził. – Pachniesz inaczej, a i twój głos jest potężniejszy. Jeśli jednak Nikt jest twoim towarzyszem, zginiecie tutaj obaj!

– Moim towarzyszem jest sir Zenon Moczymorda – odparł smok. – Niezrównany opoj i mistrz sikania z wysokości! Zaręczam ci, że skoro wytrzymał pięć lat ze swą żoną, to z pewnością nie jest nikim!

Rycerz poczerwieniał, ale nie ośmielił się odezwać, by nie spowodować kolejnego ataku szału starego cyklopa.

– Dlaczego zatem przedstawił się jako Nikt? – spytał nieufnie Polifem. – Niech się wytłumaczy!

Leonard spojrzał ponaglająco na sir Zenona.

– Ee... Nie zdążyłem skończyć zdania, sir Polifemie – zaczął rycerz. – Chciałem rzec, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby nazwać cię panie piratem.

– Ty mnie tak jednak nazwałeś! – zazgrzytał zębami cyklop, wyraźnie jednak mile połechtany szlacheckim tytułem, którego użył sir Zenon.

– Ale on nie jest przy zdrowych zmysłach, sir Polifemie – uderzył we właściwą strunę smok. – Czy ktoś normalny załatwiałby swoje potrzeby tysiąc kroków nad ziemią z grzbietu smoka?

– Nieborak – zasmucił się cyklop. – Pewnie wyśmiewają się z niego. Jako że wiem, co to znaczy być uważanym za obłąkanego, przyjmę wasz trunek i zapomnę o tej sprawie!

– Jesteś wielce wspaniałomyślny, panie – odetchnął z ulgą Leonard. – Zenonie, poczęstuj sir Polifema!

Krzywiąc się niemiłosiernie, rycerz sięgnął do sakwy i wcisnął spory bukłak do łapy olbrzyma.

– Tylko trzeba rozrobić, i poczekać, aż się przegryzie, bo... – zaczął i zaniemówił, albowiem cyklop przytknął szyjkę do ust i dwoma łykami opróżnił naczynie.

– ...to czysty spirytus – dokończył z podziwem.

– Mocne! – dmuchnął w zaciśniętą pięść Polifem. – Będę łaskawy, rankiem możecie wziąć sobie jeszcze jedną owcę!

Chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Gdy znikł za wzgórzem, dało się słyszeć sprośną piosenkę. Nagle ucichła i rozległo się głuche tąpnięcie. Zaniepokojony Leonard wzbił się w powietrze i poleciał sprawdzić, co się stało. Wrócił wkrótce z szelmowskim wyrazem oczu.

– Przewrócił się na stóg siana i chrapie jak stu ludzi!

Wylądował i popatrzył groźnie na skruszonego sir Zenona.

– A jeśli jeszcze raz po pijaku będziesz wszczynał burdy z miejscowymi, to będziesz sobie radził sam. Kładź się i śpij. Ruszamy wcześnie rano. Jeśli ten cyklop będzie miał jutro kaca, to może oskarżyć nas o próbę otrucia!

 

***

 

Gdy dolecieli w końcu nad kontynent po drugiej stronie wielkiego morza, sir Zenon był krańcowo wyczerpany. Znikoma ilość wody, którą wypił w czasie pięciu dni podróży zapobiegła wprawdzie całkowitemu odwodnieniu, ale nie była wystarczająca, by utrzymać go w pełni sił. Kiedy smok wylądował nad brzegiem wielkiego jeziora, rycerz na chwiejnych nogach dotarł do wody i pił łapczywie. Tuż obok zanurzył pysk zmęczony Leonard.

Pierwszy pragnienie zaspokoił sir Zenon. Odtroczył ze smoczego grzbietu swoje sakwy oraz broń, po czym zaczął się posilać resztkami cuchnącego już lekko owczego mięsa z wyspy cyklopów. Z niepokojem przejrzał swoje zapasy alkoholu. Z bólem serca doszedł do wniosku, że zabrał ze sobą zbyt mało, by wystarczyło na całą wyprawę. Przepłukał usta kilkunastoma łykami wina, po czym beknął głośno.

– Zastanawia mnie, dlaczego elfy porzuciły swoje miasta na wschodzie – mruknął. Zdjął służący mu za pancerz ćwiekowany kaftan i szykował się do snu. – Ich odejście zaniepokoiło największych ludzkich wróżbitów. Obawiają się kolejnej wielkiej wojny, podobnej do tej, gdy poszło o jakiś pierścień.

– Pamiętam – odparł sennie Leonard. – To było wtedy, gdy Czarnym Władcą został ten niski malarz pokojowy z idiotycznym wąsikiem...

Sir Zenon nie usłyszał jednak jego słów, pogrążony w głębokim śnie.

Spali całe popołudnie. Gdy wieczorna szarzyzna przygasiła blask dnia, Leonard otwarł jedno oko i rozejrzał się apatycznie dookoła. Nie widząc niczego podejrzanego, ziewnął potężnie i na powrót złożył wielki łeb w trawie.

Rankiem obudziło go mocne szturchnięcie w pokryty łuskami bok. Nie otwierając oczu, przeciągnął się z trzaskiem stawów i rozprostował ogromne skrzydła. Wrzawa, jaka się po tym podniosła, zmusiła go do otwarcia oczu. Zamrugał ze zdziwienia, gdy zobaczył otaczający go szczelnie kordon elfów z napiętymi łukami. No może nie tak szczelnie, bo rozprostowując skrzydła wepchnął kilka z nich prosto do jeziora, skąd teraz wychodziły, prychając gniewnie.

– Nie waż się ruszyć, smoku, albo nasze strzały zamienią cię w jeżozwierza! – usłyszał nagle drżący z przejęcia głos.

Na ogół nie przejmował się takimi drobiazgami jak strzały, ale fakt, że na piersi nie miał kilkunastu wyrwanych przez lady Kunegundę łusek nieco go deprymował. Spojrzał na elfa, który ośmielił się odezwać jako pierwszy, trzymającego długi, groźnie wyglądający łuk, ze strzałą wymierzoną prosto w smocze oko.

– Byłbym zobowiązany, mości elfie, gdybyś łaskawie raczył wycelować ten patyk w inną stronę – powiedział spokojnie smok. – Ręka drży ci znacznie, zapewne po jednej z tych sławnych elfich imprez. Jeśli uśmiechniesz się ładnie do sir Zenona, którego, jak widzę, twoi rodacy trzymają związanego niczym prosię, to zapewne użyczy ci swego magicznego trunku z krainy U. Zapewniam, że drżenie minie, a i żołądek znacznie się uspokoi.

Elf popatrzył niepewnie po swych ziomkach. Wszyscy wyglądali na zmarnowanych. Po drodze, od momentu gdy opuścili Zaklętą Polanę, rzygali niemal wszyscy. Zaklęta Polana była między innymi zaklętą z uwagi na to, że w jej obrębie czas płynął zupełnie inaczej. Dokładnie tak jak w opowieściach. Bywało, że nim skończył się noc, w rzeczywistym świecie upływał rok. Kiedy więc elfy opuszczały Polanę po skończonym balu, czas ruszał błyskawicznie i w ciągu chwili data stawała się znów aktualna. Problem polegał na tym, że po rocznym wlewaniu w siebie trunków, kac był morderczy i żadna magia nie skutkowała, nie mówiąc o tym, że na ogół rzucający zaklęcie sam był w nie lepszym stanie niż pacjent.

– Minie? – zapytał nieufnie.

– Po pięćdziesiątce na łebka i jak ręką odjął! – przytaknął żywo sir Zenon, choć perspektywa ponownego uszczuplenia zapasów wcale go nie radowała. – Musicie jednak zwrócić nam wolność!

Elf rzucił mu chytre spojrzenie.

– A co powstrzyma nas od przejęcia tego lekarstwa? Jesteście w naszej mocy i nie macie dobrej pozycji wyjściowej do układów!

Rycerz zarechotał rubasznie, kręcąc z politowaniem głową.

– Widać, mości elfie, żeś nigdy nie miał w ustach czystego spirytusu. Wypali ci to śliczne gardziołko i będziesz miał szczęście, jeśli się nie udusisz! Jeśli zaś rozcieńczysz go za bardzo, nie zadziała. Tylko ja wiem, jak i czym go rozrobić. Czy nasza pozycja wyjściowa do układów uległa zmianie?

– Opuśćcie broń – polecił elf swoim. – Rozwiązać tego człowieka!

Niedługo potem, krzywiąc się okrutnie, każdy elf pociągał łyk z bukłaka spirytusu rozrobionego naprędce wodą z jeziora. Wkrótce wypity klin poprawił ich samopoczucie i rozwiązał języki.

– Nazywam się Yacci. Elmar Yacci. A wy kim jesteście, szlachetni... eee... panowie?

– Jestem Leonard, wbrew pozorom złoty smok ze Smoczych Gór – odparł swoim basem Leonard. – A mój towarzysz to sir Zenon zza siedmiu gór i siedmiu lasów. Przybyliśmy zaoferować księciu Elrondlowi nasze usługi.

– Więc i za morze dotarły już wieści o naszych kłopotach... – zasępił się Elmar. – Przeklęty Palacz!

– Doszły nas pewne słuchy – powiedział szybko smok, widząc, że sir Zenon już otworzył usta, by wtrącić swoje trzy grosze. – Ale nie znamy dosyć szczegółów, by móc pomóc wam w tej... strasznej sprawie.

– Strasznej, zaprawdę strasznej! – elfy pokiwały smętnie głowami, potwierdzając słowa dowódcy. – Tajemne siły uknuły spisek mający na celu wyniszczenie naszej rasy! Kilka miesięcy temu, nagle, z dnia na dzień, zaczęły się porwania. Znikały elfy z najprzedniejszych rodów, by kilka dni później pojawić się z powrotem. Za każdym razem wyglądało to tak samo – oślepiające światło i ból z tyłu głowy. Każdy z uprowadzonych pamięta tylko, że był przywiązany do łóżka i wlewano w niego jakąś miksturę. Jest jeszcze jeden szczegół, który łączy wszystkie porwania – tajemniczy mężczyzna w czerni nieustannie palący fajkę. W miejscach, gdzie uprowadzono wszystkie elfy, zawsze znajdowano wytrzepany popiół z fajkowego ziela.

– Skoro porwani wracali bez szwanku – zaczął sir Zenon, ale Elmar przerwał mu podniesionym głosem:

– Bez szwanku?! Każdy z nich stał się stuprocentowym gejem! Nie dość, że wieczne posądzanie o pedalstwo z powodu naszej urody zmusiło nas do opuszczenia kontynentu ludzi, to jeszcze na dodatek tutaj, w kolebce elfiej rasy, owe oszczerstwa stały się faktem!

– Opuściliście swoje miasta na Ziemiach Wschodu, bo pederaści łapali was za dupy?! – chwycił się za głowę sir Zenon. – Przecież teraz połowa ludzkich monarchów szykuje się do jakiejś wyimaginowanej wojny, a wróżbici odchodzą od zmysłów, bo gwiazdy uparcie wskazują na tysiąc lat pokoju!

– O, a jakże! – zaperzył się Elmar. – Będzie tysiącletni pokój! Już teraz połowa moich ziomków brzydzi się mieczem, bo mogą pokaleczyć swoją nieskazitelną skórę! Dodatkowo gejów do armii nie przyjmują, więc liczebny stan naszego wojska uległ drastycznemu zmniejszeniu. Za kilka miesięcy nie będziemy w stanie w ogóle się bronić! Wyobrażasz sobie sir Zenonie tak łakomy kąsek jak pozostawione bez ochrony bogactwa naszej kultury?

Rycerz pokiwał w oszołomieniu głową.

– Zaprowadź nas tedy, czcigodny Elmarze, do swego władcy. – Leonard starał się nie okazywać radości na wieść o rozmiarze nękającego elfy problemu. – Jako że nie należymy do waszej rasy, łatwiej będzie nam rozwikłać ową zagadkę.

 

***

 

Stolica elfów była iście imponująca. Strzeliste wieże pięły się wysoko w niebo, a wyłożone marmurowymi płytami drogi lśniły czystością. Ściany wszystkich budynków pokryte były wykonanymi przez mistrzów dłuta płaskorzeźbami, surowość marmurów łagodziła zaś zieleń niezliczonych, bajecznych ogrodów. Powiewające na szczytach wież ogromne, kolorowe proporce poszczególnych rodów sprawiały wrażenie, że owa sławna na cały świat metropolia wije się w radosnym tańcu.

Na widok osobliwego pochodu, jaki przebijał się ulicami, tysiące elfów zawisło w oknach, by choć raz w życiu bezpiecznie obejrzeć smoka. Sir Zenon, który ukradkiem pociągał z bukłaka, z zainteresowaniem przyglądał się tłumowi pięknych postaci. Ze zdumieniem dostrzegł mnóstwo trzymających się za ręce elfów silniejszej płci. Z obrzydzeniem pociągnął większy łyk wina. Co by nie mówić o wolności obyczajów, on był zadeklarowanym zwolennikiem naturalnego porządku świata.

Gdy przybyli do pałacu, siedzący na przepysznym tronie książę obrzucił ich ponurym spojrzeniem, po czym zapytał:

– Czego smok i człowiek szukają w królestwie elfów?

– Przybyliśmy zaoferować ci naszą pomoc, Wasza Wysokość – skłonił się sir Zenon. Wypite wino pozytywnie podziałało na jego kreatywność.

– I zapewne przebyliście tysiąc mil tylko w tym celu – zadrwił stojący za tronem wysoki, niezmiernie przystojny elf.

Książę władczym gestem uniósł dłoń.

– Spokojnie, Lovelasie, pozwól im przemówić – uciszył swego podwładnego.

– Książę Lovelas – zadudnił swoim basem Leonard – ma niezwykły dar przechodzenia od razu do sedna sprawy bez zbędnej dyplomacji...

– Co ostatnio niemal doprowadziło do otwartej wojny z krasnoludami – wtrącił złośliwie Elmar Yacci.

– ...więc my również będziemy mówić szczerze – kontynuował smok, by nie dopuścić do kłótni między elfami. – Przybyliśmy do twego królestwa, książę, by zdobyć ostatni flakonik ze smoczą łzą, który wedle plotek znajduje się w twym posiadaniu.

– Smocza łza za wasze usługi? – zaśmiał się Elrondel. – Wysoko je cenicie, mości smoku!

– A czy ty wysoko cenisz swój lud, panie? – wtrącił się sir Zenon. – Czy owa łza jest warta więcej niż przyszłość twej rasy?

Leonard zgrzytnął zębami z irytacji, a choć uczynił to lekko, przyprawiający o gęsią skórkę dźwięk dał się słyszeć niemal w całym pałacu. Spojrzał wymownie na swego towarzysza.

– No co? – obruszył się rycerz i potarł zaczerwieniony nos. – Miało być bez dyplomacji...

Książę Elrondel siedział przez długą chwilę w milczeniu i gryzł dolną wargę. Wreszcie westchnął głęboko i przemówił:

– Masz rację, mości rycerzu, nic nie jest warte więcej niż przyszłość mego ludu. Daję wam zatem moje książęce słowo, że jeśli powstrzymacie tego, kto stoi za tym nikczemnym spiskiem, odejdziecie z wdzięcznością elfów i flakonem smoczej łzy.

– Cieszy nas twa decyzja, panie – uradował się sir Zenon, zerkając triumfalnie na smoka.

– Lovelasie. – Elrondel zwrócił się do stojącego obok niego elfa. – Udasz się z nimi i będziesz służył im pomocą.

Popatrzył krytycznym wzrokiem na niedopasowaną trojkę.

– Hm... Przydałoby się jeszcze jeden rycerz, krasnolud, czarodziej i ze trzech hobbitów... No cóż, nie wypada wybrzydzać. Koniecznie musimy was nazwać, tego wymaga tradycja. Sir Zenon będzie zatem nosił miano Hetero-powiernika, zaś wasza trójka będzie się zwać Drużyną Antygejowską, w skrócie Drużyną A. Ruszaj zatem, Hetero-powierniku, by zapewnić przetrwanie elfiej rasie!

Sir Zenon ukłonił się niepewnie, po czym razem z Leonardem i Lovelasem opuścili pałac.

– Drużyna A? – skrzywił się z niesmakiem rycerz, gdy elf prowadził ich poza miejskie mury. – Ruszaj, by zapewnić przetrwanie elfiej rasie? Czy to tylko ja, czy was też mdli od nadmiaru patosu?

– Książę Elrondel przepada za tego rodzaju ozdobnikami – odparł Lovelas. – W pałacu mamy Drużynę Kucharzy, Drużynę Piekarzy i mnóstwo innych. Wiele lat temu wymyślił Drużynę Pierścienia i od tego czasu uparcie tworzy nowe drużyny. Już dawno nauczyłem się nie zwracać na to uwagi.

Sir Zenon popatrzył groźnie na swych towarzyszy.

– Jeśli któryś z was nazwie mnie Hetero-powiernikiem, to gorzko tego pożałuje! – ostrzegł, zaciskając z chrzęstem pięść w pancernej rękawicy.

Grupka kilkunastu elfów przystanęła i dyskutowała głośno, bez żenady wskazując palcami smoka i rycerza. Dwóch rosłych przystojniaków popatrzyło sobie czule w oczy i zaczęło się namiętnie całować.

– Fuj! – skrzywił się sir Zenon. – Lovelasie wyprowadź nas szybko z tego miasta, bo mi się wino w żołądku buntuje, jak patrzę na te bezeceństwa!

Gdy znaleźli się na powrót w otaczającym miasto lesie, przystanęli, by się naradzić.

– Powiedz mi, Lovelasie, dlaczego to właśnie ciebie książę Elrondel wyznaczył na naszego przewodnika? – zapytał Leonard.

– Byłem dowódcą Drużyny Dochodzeniowej, której zadanie było dokładnie takie samo, jak nasze. Rozwikłać i zniszczyć spisek, który zagraża wszystkim elfom. Niestety, wróg najwyraźniej dowiedział się o istnieniu drużyny, bowiem w ciągu zaledwie dwóch nocy wszyscy niemal jej członkowie zostali porwani i zamienieni w stuprocentowych gejów. Daremnie było szukać kolejnych ochotników...

– A jak tobie udało się uniknąć porwania? – spytał sir Zenon, po czym wyciągnął w kierunku elfa bukłak z winem. – Łyczka na pokrzepienie?

– Dziękuję – Lovelas przecząco pokiwał głową. – Ja również zostałem porwany, ale zdołałem uciec. Ocknąłem się dostatecznie szybko, by napastnicy nie zdołali mnie skrępować i pobiegłem po pomoc.

– Zostałeś porwany? – ożywił się smok. – Jak to się stało? Kto cię zaatakował?

– W pochmurną noc patrolowaliśmy ulice miasta. Było ciemno, że oko wykol. Nagle powiał silny wiatr i zgasły wszystkie latarnie. W powietrzu czuć było wyraźny zapach fajkowego ziela. Nim nasze oczy przyzwyczaiły się do mroku, rozbłysło silne światło, oślepiając nas na moment. Poczułem silny ból z tyłu głowy i ocknąłem się, gdy jakiś ożywiony szkielet zaczynał krępować mi nogi. Wyrwałem się i pobiegłem po pomoc. Gdy nadciągnęła straż pałacowa, nie było już śladu po napadzie.

– Ożywione szkielety? Magiczne światło wywołujące powalający ból głowy? – Przełknął ślinę sir Zenon. – Leonardzie, w co myśmy się wpakowali?

– Gdy teraz o tym myślę, zaczynam nieco inaczej patrzyć na tę sprawę – mruknął z zawstydzeniem Lovelas. – Wydaje mi się, że tylko miejskie latarnie zostały zgaszone za pomocą magicznej sztuczki. Owo silne światło mogło pochodzić od pewnego rodzaju świetlików żyjących na stokach Góry Przeznaczenia. Przestraszone wydzielają wyjątkowo silny blask. Kilkadziesiąt lub więcej takich świetlików, przestraszonych jednocześnie, może na kilka chwil oślepić nawet najbystrzejszy wzrok, zwłaszcza podczas ciemnej nocy.

– No, ale co z tym bólem głowy, który cię powalił? – Głos Leonarda zdradzał głębokie zaintrygowanie.

– Ktoś przyłożył mi pałką w potylicę. – Elf odruchowo dotknął włosów. – Miałem solidnego guza...

– Dlaczego nie powiedziałeś o tym księciu? – zdziwił się sir Zenon. – Przecież to mi wygląda na zwykły rabunkowy napad!

– To nie był zwykły napad! – zaperzył się Lovelas. – Po pierwsze, porwano moich towarzyszy i zmieniono ich... orientację seksualną, a po drugie, na miejscu napadu znaleziono popiół wytrząśnięty z fajki. Po każdym napadzie znajdywaliśmy taki popiół i stąd wiemy, że ktoś, kto za tym stoi, jest nałogowym palaczem! A po trzecie, dopiero niedawno skojarzyłem fakty po tym, jak na targu zobaczyłem kupca sprzedającego świetliki ze zboczy Góry Przeznaczenia... Przekopałem kilkanaście starych manuskryptów i dowiedziałem się również, że raz na tysiąc lat z ogni tejże góry rodzi się nekromanta, mający władzę nad szkieletami wojowników, którzy polegli w jakiejś starożytnej bitwie u stop góry.

– Pozwól, że zgadnę – przerwał mu rycerz. – Pewnie tenże nekromanta ma ciągotki megalomańskie i co tysiąc lat kolejne jego wcielenie usiłuje zawładnąć światem?

– Skąd wiedziałeś? – zdziwił się szczerze Lovelas.

– Proszę cię... – jęknął sir Zenon. – Tak tendencyjną fabułę nietrudno przewidzieć, naczytałem się różnych opowiadań w młodości, wszystkie były takie same!

 

***

 

Wędrowali już od dwóch dni, przedzierając się przez gęste lasy. Deszcz lał niemal nieprzerwanie, a gdy co kilka godzin wyglądało słońce, chmary komarów momentalnie rzucały się na nieszczęsnego sir Zenona. Kiedy wreszcie wyszli na otwartą przestrzeń, rycerz zaciągnął się pełną piersią bez obawy, że do nosa wleci mu kolejny upierdliwy krwiopijca. Nagle zmarszczył swój klasyczny nochal wiecznego opoja i ponownie wciągnął powietrze.

– Czy mi się zdaje, czy tutaj śmierdzi mokrym psem? – zapytał zniesmaczony. – Zgodnie z tendencją w literaturze, powinniśmy czuć raczej siarkę...

– Och, na wszystkie demony! – jęknął Lovelas. – Wyszliśmy niedaleko posiadłości Fioletty...

– Fioletty? – spytał Leonard. Jemu jednemu nie przeszkadzał nieprzyjemny zapach w powietrzu.

– Widzicie tamtą willę, jakieś tysiąc kroków na lewo od nas? Mieszka w niej Fioletta, dawniej wzięta śpiewaczka operowa,. Dziś to po prostu kolejna zawiedziona elfka, miłośniczka bezdomnych psów. Przesadza z tą elfią miłością do zwierząt. Ubzdurała sobie, że przygarnie wszystkie wypędzone przez krasnoludy psy i będzie je karmić. No cóż, wydała swoją fortunę na karmę, zwierzęta się niemiłosiernie rozmnożyły i obecnie w jej śmierdzącej psimi odchodami willi mieszka ponad pięćset wiecznie głodnych zwierzaków. Na dodatek jest chorobliwie uparta i nie pozwala sobie pomóc. Dobrze przynajmniej, że zamieszkała z dala od miasta.

Ominęli niesławną willę szerokim łukiem i rozbili obozowisko w miejscu, gdzie nie docierał już odór. Smok pożywił się upolowanym po południu dzikiem, sir Zenon upiekł nad ogniem to, co udało mu się ocalić przez apetytem Leonarda, a Lovelas swoim zwyczajem chrupał sucharki.

Ustalili, że rycerz jako pierwszy obejmie wartę, jako że obawiali się, iż wypite w czasie posiłku wino może utrudnić obudzenie go późniejszym terminie.

Noc minęła spokojnie. Nie licząc pijackiego chrapania sir Zenona i gazów, które męczyły smoka. Gdy potężne pierdnięcie rankiem obudziło rycerza, ten skrzywił się i mrugnął porozumiewawczo do Lovelasa:

– Teraz jesteśmy bliżej standardów literackich. Może to nie do końca siarka, ale śmierdzi nawet bardziej.

Urażony Leonard przeciągnął się i gwałtownym skokiem wzbił się w powietrze, nie do końca przypadkiem obsypując sir Zenona ziemią i zgniłymi liśćmi.

Wkrótce smok wrócił, taszcząc w szczękach upolowaną łanię.

– Tym razem dzików nie było? – spytał się rycerz.

– Co za dużo, to niezdrowo – odpowiedział Leonard. – Co ty myślisz, że ja jestem Gallem czy jak?

Zjedli suty posiłek i ruszyli dalej. Góra Przeznaczenia rosła w oczach. Jej ponure stoki porośnięte były wyłącznie karłowatymi krzewami o chorobliwie brązowych liściach. Tu i ówdzie spomiędzy kamieni wydobywały się cuchnące wyziewy. Wszędzie zalegała gruba warstwa popiołu.

– Coś ubogi ten wulkan – mruknął nieco zawiedziony sir Zenon. – Zgodnie z legendą spodziewałem się potoków płynącej lawy, wyrzucanych w powietrze strugach ognia, dymu i tak dalej. Jesteś pewien, Lovelasie, że to właściwa Góra Przeznaczenia? Może to Góra Oszukać Przeznaczenie? Mówiłeś, że to z ogni wulkanu rodzi się ów nekromanta-megaloman? Jeśli naprawdę żyje tutaj jakiś, to prędzej narodził się z cuchnących wyziewów niż z ognia!

Elf podrapał się niepewnie w głowę. Spojrzał z konsternacją na smoka.

– Daję słowo, że jeszcze do niedawna był tutaj czynny wulkan! Nie można pomylić Góry Przeznaczenia z żadną inną, jestem pewien, że jesteśmy we właściwym miejscu! Co się tutaj dzieje?

Leonard z chrzęstem łusek wzruszył potężnymi barkami.

– Polecę się rozejrzeć.

Szybowanie wokół góry okazało się dziecinnie proste. Powietrze nad wulkanem było pełne ciepłych prądów wznoszących. Smok krążył przez chwilę bez celu. Gdzieś tutaj powinno być wejście do trzewi góry, pomyślał. Wtem dostrzegł zniszczone przez czas schody wiodące do czarnej czeluści jaskini na południowym stoku.

Wylądował przed towarzyszami. Wokół uniosła się chmura popiołu.

– Musimy dostać się na południowe zbocze, widziałem tam resztki schodów i wejście do wnętrza góry!

– Dobra nasza! – sir Zenon pociągnął oszczędny łyk gorzałki z bukłaka. – Rozprawmy się z tym przeklętym nekromantą i wracajmy. Słyszałem, że elfie trunki nie mają sobie równych, a moje zapasy są na wyczerpaniu!

– Myślałem, że przemawia przez ciebie tęsknota za lady Kunegundą. – Leonard odsłonił kły w uśmiechu, od którego niejeden bohater popuściłby w spodnie. – Odczarowaną, rzecz jasna!

– To też.

Prowadzeni przez smoka z łatwością odnaleźli zrujnowane schody. W akompaniamencie przekleństw i sapania sir Zenona wspięli się do ciemnego wejścia do jaskini.

– Dobrze, że...

– Cisza! – syknął nagle Lovelas i starannie nałożył strzałę na cięciwę. Przygładził odruchowo włosy i przejrzał się ukradkiem w podręcznym lusterku. – Słyszę kroki, wiele kroków!

Teraz również do mniej wrażliwych uszu sir Zenona dobiegało osobliwe klekotanie.

– Co to jest? – spytał zaniepokojony rycerz. – To nie brzmi jak odgłos kroków, raczej jak...

– Klekot kości – dopowiedział Leonard, uskakując zręcznie, gdy z mrocznego gardła jaskini z furkotem nadleciał oszczep wymierzony w jego pierś.

W upiornym milczeniu na zbocze góry wysypał się tłum uzbrojonych kościotrupów. Lovelas słał w ich pozbawione ciała kości strzałę za strzałą, lecz nie robiło to na nieumarłych żadnego wrażenia. Jeszcze gorzej radził sobie sir Zenon. Gdy minęło zaskoczenie, dobył swój wielki miecz i z bojowym okrzykiem zaatakował wolniejszych przeciwników. Efekt uzyskał przeciwny do zamierzonego. Gdy tylko udawało mu się trafić, z odrąbanych odłamków już po chwili powstawały kompletne szkielety, które z ponurą zaciekłością rzucały się w wir walki.

Największy wpływ na losy bitwy uzyskał jednak Leonard, gdy potężnym uderzeniem ogona posyłał w powietrze raz za razem kilkunastu przeciwników. Gdy chmura potrzaskanych kości opadła na ziemię, szeregi nieumarłych powiększyły się o blisko setkę ożywionych szkieletów.

– W nogi! – pisnął Lovelas i rzucił się pędem w dół zbocza. Z typową elfią zręcznością przeskakiwał luźne kamienie i niebezpieczne szczeliny. Tłoczące się przed wejściem do jaskini kościotrupy nie podjęły pościgu.

Leonard bezceremonialnie chwycił zębami sir Zenona za kubrak i posadził sobie na grzbiecie.

– Ogniem! – wrzasnął odurzony walką i gorzałką rycerz. – Dowal im ogniem!

– Przednia myśl! – ucieszył się smok.

Nabrał powietrza w płuca i już miał zionąć potężnym strumieniem w największe skupisko, gdy poraziła go pewna myśl. Delikatnie, niemal pieszczotliwie skąpał w ogniu tylko najbliższego kościeja.

– No co ty, baba jesteś?! – oburzył się sir Zenon, który wciąż wymachiwał mieczem niebezpiecznie blisko smoczej szyi. – Porządnie, wszystkie na raz!

Wtedy płonąca czaszka kościotrupa eksplodowała pod wpływem żaru. Kilkanaście fragmentów kości, które nie zdążyły się jeszcze zająć ogniem, zaczęło gwałtownie nabierać znajomych kształtów kompletnych szkieletów.

Smok i rycerz popatrzyli na siebie w osłupieniu.

– W nogi! – wrzasnęli zgodnie.

Leonard potężnym susem wzbił się w powietrze, unikając dwóch wymierzonych w pierś oszczepów. Pozostałe odbiły się nieszkodliwie od twardych łusek. Smok zręcznie wykorzystał ciepłe prądy powietrza, by wznieść się poza zasięg pocisków, po czym poszybował w ślad za sadzącym długie susy Lovelasem. Zatrzymali się dopiero, gdy trafili na miejsce poprzedniego popasu.

– Co to było, u licha?! – krzyknął sir Zenon, gdy Leonard wylądował obok dyszącego elfa.

– Nekromacja – powiedział ponuro Lovelas i zajął się zeskrobywaniem plam błota ze swych legginsów. – Bieganie w błocie jest takie nieeleganckie...

– Gdyby twoja Kunegunda nie wyrwała mi połowy łusek na piersi, wlazłbym do tej jaskini i pożarł tego przeklętego czarnoksiężnika! – zazgrzytał zębami smok i popatrzył oskarżycielsko na rycerz. – A tak to pierwszy przyczajony za skałą kościej nabije mnie na rożen jak kurczaka!

– Nie musiałby się nawet specjalnie wysilać. Tak się obżerałeś dzikami, że pewnie utknąłbyś w jakimś tunelu jak korek w butelce wina! – odciął się sir Zenon.

Oburzony Leonard nabrał tchu w piersi, by odgryźć się spektakularnie złośliwą uwagą dotyczącą właśnie butelek, gdy Lovelas zerwał się i tupnął gniewnie nogą.

– Spokój! Nie kłóćcie się! Hetero-powierniku i ty, jego dzielny wierzchowcu, jesteśmy Drużyną A, nigdy się nie poddajemy!

Wydawało się, że nawet popielate łuski na pysku smoka poczerwieniały.

– Jak mnie nazwałeś?! – ryknęli jednocześnie Leonard i sir Zenon.

– Powiedziałem to tylko po to, żeby przerwać waszą kłótnię. – Uśmiechnął się niewinnie elf, po czym zmarszczył nos i powachlował się perfumowaną chusteczką. – Czy ktoś może zabić ten psi smród?!

Wciąż rozgniewany smok prychnął pogardliwie, lecz rycerz palnął się ręką w osłonięte hełmem czoło, aż zadudniło.

– Oczywiście! Psy!

– Co: psy? – warknął Leonard, po czym zmełł w zębach przekleństwo. – Wierzchowiec, psia twoja mać!

– Co mówił Lovelas o psach Fioletty? – wyszczerzył się triumfalnie sir Zenon. – Że jest ich ponad pięć setek i że są głodne!

– No i? – Spojrzał na niego nieufnie elf.

– A jaki jest jeden z psich przysmaków? – Rycerz odtańczył w uniesieniu dziwaczny, połamany taniec. – KOŚCI!!!

– Znowu się upił? – Lovelas spojrzał pytająco na smoka.

Leonard przenosił przez chwilę wzrok z elfa na wyginającego się radośnie człowieka. Nagle błysk zrozumienia rozjaśnił jego oblicze.

– No jasne! Genialne, sir Zenonie Moczymordo! – Echo jego dudniącego śmiechu z pewnością dotarło do stóp Góry Przeznaczenia.

 

***

 

Smród zwierzęcych odchodów i ujadanie setek gardeł były niemal nie do zniesienia. Drużyna A stała przed zamkniętą bramą posiadłości zdziwaczałej elfki Fioletty. Zaśniedziałe litery nad bramą układały się w napis: Willa „Las”, opiece społecznej wstęp wzbroniony!

Za połatanym w wielu miejscach drewnianym płotem tłoczyło się ogromne stado psów różnych ras i rozmiarów, które z zapałem obszczekiwało przybyszów. Nieco dalej stał na wpół zrujnowany budynek, który kiedyś zapewne był pyszną willą, lecz teraz, nadgryziony pospołu zębami czasu i psów, straszył mijających go podróżnych wybitymi oknami, potrzaskanymi okiennicami i tysiącami głębokich rys pozostałych po psich pazurach. Olbrzymi ogród, niegdyś zielony i pełen kwiatów, teraz rozkopany był niczym świeżo zaorane pole, a krety i nornice zapewne dostawały drgawek na samą myśl o założeniu gniazda na jego terenie.

– Eeee...! – zawołał sir Zenon, po czym szepnął do Lovelasa: – Dobra, dalej ty, nie wiem jak z nią gadać, ale na każdym spotkaniu ktoś musi zacząć! Tylko nie wspominaj o Hetero-powierniku!

– Szlachetna Fioletto! – Elf starał się przekrzyczeć ujadanie stada. – Nie obawiaj się smoka, jesteśmy Drużyną Antygejowską, w skrócie Drużyną A, na usługach księcia Elrondla! Z naszej strony nie grozi nic tobie ani twoim zwierzęcym przyjaciołom! Potrzebujemy twojej pomocy!

– Nie rozmawiam z opieką społeczną! – Zza uchylonych drzwi domu dobiegł ich melodyjny głos. – Nie oddam ani jednego zwierzaka! Odejdźcie, zanim poszczuję was moimi psiakami! Są głodne, a ten smok wygląda na kawał niezłego steku...

Leonard zdusił w sobie wściekłe warknięcie, przywołując w myślach tytuły i zaszczyty, jakie przypadną mu po uratowaniu Grety. No i oczywiście dozgonna miłość wdzięcznej smoczycy...

– Zaiste, o pani, głodna sfora psów to nie lada problem – kontynuował niezrażony Lovelas. – Lecz my nie jesteśmy z opieki społecznej! Książę Elrondel zlecił nam misję, od powodzenia której zależy przyszłość naszej rasy. Słyszałaś zapewne o fali porwań i niecnych transformacji, jaka spadła na nasze miasta?

Odpowiedziało mu pozbawione znaczenia mruknięcie, które Lovelas zinterpretował z korzyścią dla siebie.

– Wspaniale! – Przywołał na twarz najsłodszy uśmiech. – Możemy sobie zatem wzajemnie pomóc! Aby wypełnić nasze zadanie, musimy... eee... usunąć mnóstwo kości, które uniemożliwiają nam wejście do wnętrza jaskini na stoku Góry Przeznaczenia. Przyszło nam do głowy, że zamiast bezproduktywnie je przerzucać, nakarmimy nimi twoje psy, o pani. W ten sposób my oszczędzimy wiele sił, a twoje zwierzęta wreszcie się nasycą. W dodatku mogę zapewnić, że książę nie omieszka wynagrodzić twej chęci współpracy okrągłą sumką...

Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem i oczom członków Drużyny A ukazała się wysoka elfka z burzą blond włosów. Na jej twarzy czas odcisnął już swoje piętno.

– O jakiej sumce mowa? – zapytała podejrzliwie.

 

***

 

W ostatnich promieniach zachodzącego słońca radośnie ujadająca sfora pędziła ku Górze Przeznaczenia. Siedzący razem z sir Zenonem na grzbiecie smoka Lovelas obiecywał zwierzętom stosy smakowitych kości, które czekają na nie w mrocznej jaskini. Posiłkował się przesyłanymi wprost do psich mózgów obrazami szkieletów ułożonych na wielkich półmiskach.

– Mam nadzieję, że książę Elrondel nie wścieknie się, że obiecałem tej starej dziwaczce dożywotnia rentę w jego imieniu – zmartwił się Lovelas.

– To chyba niezbyt wielka cena za jej pomoc – pocieszył go Leonard. – Bez jej psów nigdy nie dalibyśmy rady tej armii umarlaków. Mam nadzieję, sir Zenonie, że twój plan zadziała!

Machnął mocniej skrzydłami, by wyprzedzić zziajane stado. Wylądowali tuż przy gardle jaskini. Smok zaryczał wyzywająco i cisnął w mroczną czeluść kilka sporych głazów. Na odzew nie musieli długo czekać. W ciemnościach coś się poruszyło i rozległo się znajome klekotanie.

– Wycofujemy się powoli, niech nas ścigają – szepnął sir Zenon i dla dodania sobie odwagi przełknął ostatni łyk gorzałki z bukłaka. – Im więcej ich wylezie z tej nory, tym większy apetyt wzbudzą u naszych psiaków!

Świecące nagimi kośćmi ożywione szkielety wygramoliły się na zbocze, Sir Zenon nie był pewny, czy wyraz konsternacji na czaszkach kościejów był wynikiem alkoholowych omamów, ale przyjął go z zadowoleniem.

Wydawało się, że w szeregi kościotrupów uderzył piorun. Największe psy, które jako pierwsze dotarły na miejsce, samą swoją masą i rozpędem rozbiły przerażone szeregi suchego pokarmu i teraz z graniczącym z obłędem apetytem kruszyły kości potężnymi kłami. Na każdy, najmniejszy nawet okruszek, czatowały te zwierzęta, których natura nie obdarzyła wystarczająco silnymi szczękami. Nie marnowało się nic, nic też nie miało wystarczająco dużo czasu, by przemienić się w nowego kościeja.

Magia nekromanty przegrywała z kretesem z wygłodniałą sforą. Chociaż zgodnie z legendami i logiką nieumarli nie powinni odczuwać strachu, resztki kościejów rzuciły broń i czmychnęły w panicznej ucieczce.

Wśród mlaskania, gryzienia i pełnego zadowolenia merdania ogonami, Leonard, Lovelas i sir Zenon wmaszerowali do wnętrza jaskini. Gdy ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, nie dostrzegli niczego wartego opisania. Nie uszli nawet stu kroków, gdy dostrzegli światło za zakrętem korytarza.

– Przygotujcie się, musimy go zabić, nim zdąży użyć magii – szepnął Lovelas, po czym pomacał ręką w pustym kołczanie. – To znaczy, wy musicie go zabić, skończyły mi się strzały.

– Na smoki czary nie skutkują. – Od szeptu Leonarda wiszące pod sklepieniem stalaktyty zadrżały niepokojąco.

– Może po prostu uprzedź go, że nadchodzimy – zirytował się sir Zenon i czknął głośno. – Nie teraz! – jęknął, gdy kolejny napad pijackiej czkawki wstrząsnął jego żołądkiem.

Nagle do ich uszu dobiegł zrezygnowany głos:

– Nie obawiajcie się, kochani, nie mam zamiaru skrzywdzić nikogo z was.

– Kochani? – skrzywił się rycerz.

Drużyna A ostrożnie wkroczyła w krąg światła. W ich nozdrza uderzył mocny zapach dymu z fajkowego ziela zmieszanego z jakimś dziwnym dodatkiem. Przed nimi w bujanym fotelu siedział nekromanta. Był opatulony w różowy szlafrok, a na gołych stopach miał pantofle przypominające króliczki. Głowę owinął pomarańczowym ręcznikiem. Na jego twarzy malował się błogi uśmiech, gdy wciągał głęboko w płuca dym z fajki i przytrzymywał przez chwilę. Krztusząc się, wypuścił aromatyczny, siwy obłok w już i tak zadymione powietrze.

– Jak to mówią u nas górali: witojcie, hej! – zachichotał idiotycznie.

Smok, elf i rycerz popatrzyli po sobie z niedowierzaniem.

– Eee... – zaczął sir Zenon. – Szukamy nekromanty, który jak nam wiadomo, żyje wewnątrz Góry Przeznaczenia...

– Znaleźliście go! – zaśmiał się odrobinę nieprzytomnie mężczyzna i podniósł z fotela. – Zastaliście mnie w porze relaksu, bohaterów i poszukiwaczy przygód przyjmuję między dziesiątą a osiemnasta... Mroczny Mnietek, nekromanta, do usług!

– Co on pali? – szepnął Lovelas do smoka. – Nie wmówisz mi, że to zwykłe fajkowe ziele!

Tymczasem sir Zenon przyglądał się Mnietkowi krytycznym wzrokiem.

– Jakoś mi nie wyglądasz na prawdziwego nekromantę... Przyznaj się, jesteś w koalicji z kimś groźniejszym!

– Nie, nie. – Potrząsnął dłonią wysoki mężczyzna. – Spójrz.

Zerwał z głowy ręcznik i pstryknął palcami. Nim sir Zenon zdołał zareagować, przesycone dymem powietrze zawirowało i strój nekromanty zmienił się. Teraz patrzyli na ponurego mężczyznę o twarzy przypominającej buldoga, który rozpaczliwie starał się zachować powagę. Długo nie wytrzymał. Parsknął śmiechem i wrócił do poprzedniego stroju.

– Czyli to ty jesteś owym megalomanem, który w tym tysiącleciu spróbuje opanować świat? – zdumiał się rycerz.

– Megalomanem? – oburzył się Mnietek. – Megalomanem?! Przecież ja próbuję zaprowadzić wieczysty pokój na świecie! Brzydzę się przemocą!

– Wieczysty pokój? – zdumiał się sir Zenon, po czym popatrzył na swych towarzyszy. – Czy wy coś z tego rozumiecie?

Smok i elf zgodnie wzruszyli ramionami.

– Możesz nam to wyjaśnić, panie? – wykrztusił skołowany Lovelas.

– Oczywiście, kwiatuszku. – Nekromanta uśmiechnął się słodko i mrugnął znacząco. – Wszyscy moi przodkowie rodzili się w strumieniach ognia i lawy, przy akompaniamencie potężnych burz z piorunami, które biły w stoki Góry Przeznaczenia. Każdy z nich usiłował na swój własny sposób podbić świat, no i wszyscy wiemy, czym to się zawsze kończyło. W dniu moich narodzin wulkan, którym jest nasza niesławna góra, przeszedł w stan uśpienia. Na zewnątrz ledwo sączył kapuśniaczek, o piorunach mogłem zaledwie pomarzyć. No ale cóż, rodziców się nie wybiera – westchnął ciężko. – Pojawiłem się na tym świecie razem z ostatnim wyziewem siarki. Obserwując elfy i krasnoludy, zauważyłem, że tylko osobniki płci męskiej wykazują się znaczną agresją. No może poza tymi kilkoma dniami w miesiącu, gdy to kobiety są agresywniejsze... Mimo że pociągają mnie silni mężczyźni, nie znoszę brutali. Koniec końców, moim talentem jest przyrządzanie homo-mikstury, która tworzy nawet z największego awanturnika romantyczną duszę.

Lovelas aż zazgrzytał zębami.

– Ja ci, kurwa, dam romantyczną duszę! – wrzasnął piskliwym głosem. – Dzięki twojej miksturze co drugi dzień w każdym elfim mieście urządzane są marsze równości, a nasza armia jest w rozsypce!

– Ale czyż to nie jest piękne? – Uśmiechnął się marzycielsko Mnietek. – Koniec wojen, koniec przemocy...

– Koniec elfiej rasy! – ryknął Lovelas, ledwo panując nad sobą. – A myślisz kretynie, że skąd wezmą się dzieci, jeśli wszyscy mężczyźni będą patrzyli sobie głęboko w oczy? A może twoim talentem jest również mikstura in-vitro?! Koniec wojen? Ha! A myślisz, że kiedy ludzie, krasnoludy i inne rasy dowiedzą się, że nasza potęga leży w gruzach, to zostawią nas swojemu losowi? Rzucą się na nas jak sępy na padlinę, wyrzynając się przy okazji między sobą! Każdy będzie chciał uszczknąć coś dla siebie! W końcu stworzą Pakt Stabilizacyjny, żeby podzielić się wpływami. Na tym się skończy, oczywiście dopóki jedni drugich nie wyruchają w ten czy inny sposób!

– Och... Och... O tym nie pomyślałem – wyjąkał zszokowany nekromanta i złapał się za głowę. – Co ja narobiłem?

– Czy nie ma sposobu, żeby odwrócić działanie twojej mikstury? – zapytał Leonard.

– Oczywiście! – rozpromienił się Mnietek. – Wystarczy wrzucić do homo-mikstury kilka listków negacji pospolitej! Rośnie wszędzie na stokach Góry Przeznaczenia! Nawiasem mówiąc, właśnie przyszło mi do głowy, że to ona leży u podstaw fiaska planów każdego z moich poprzedników...

– To wprost wymarzone zadanie dla Hetero-Powiernika. – Odsłonił kły w uśmiechu smok. – I wprost wymarzona okazja dla niego, żeby się przewietrzyć, bo gorzałka i zioło nie idą w parze...

Sir Zenon bez słowa sprzeciwu powlókł się do wyjścia, chichocząc przy każdym zderzeniu ze stalagmitem.

 

***

 

Powrotna droga przez morze minęła Leonardowi i sir Zenonowi bardzo szybko. Szybując z wiatrem w mig dotarli do wyspy cyklopów. Tradycyjnie poczęstowali się tłustymi owcami i przepłukali gardła wspaniałym elfim winem, którego kilka bukłaków sir Zenon pożyczył z książęcej piwnicy. Tym razem jednak rycerz pilnie baczył, by nie przesadzić. Co chwilę dotykał sakwy u pasa, by upewnić się, że fiolka ze smoczą łzą, którą zgodnie z umową przekazał im książę Elrondel, jest bezpieczna. Gdy kilka dni później wylądowali na zrujnowanym dziedzińcu zamku sir Zenona, rycerz poklepał smoka po karku i powiedział:

– No cóż, przyjacielu, zaraz wszystko będzie jasne. Muszę tylko dostać się do kuchni, bo Kundzia gotowa rzucić we mnie pogrzebaczem za to, że zniknąłem na tak długo. Biorąc pod uwagę, że smocza łza zamknięta jest w kryształowym flakonie, mogłoby nie wyjść jej to na zdrowie.

Leonard skinął głową, czując ekscytujące mrowienie w całym ciele. Już niedługo Smoczogród rozbrzmiewał będzie balladami o jego odwadze i już nigdy nikt nie odważy się nazwać go Popiołkiem! Na samą myśl, do czego zdolna jest wdzięczna smoczyca, na jego pysku pojawiał się błogi uśmiech.

Sir Zenon starał się zachować najdalej idącą ciszę, gdy przemykał korytarzami zamku. Z odrazą odgarniał olbrzymie pajęczyny. Wpadł do kuchni, potykając się o przewrócony stołek. Gdzieś nad nim trzasnęły drzwi.

Usłyszała! – pomyślał przerażony.

Nie dbając już o zachowanie ciszy, przekopywał kuchenne szafki. Są! – ucieszył się i wyciągnął dwie małe buteleczki. Postawił na stole umownie czysty kieliszek i drżącymi rękami przelał do niego cenną zawartość kryształowego flakonu. Kroki małżonki zbliżały się nieuchronnie. Odkręcił butelkę z sokiem malinowym i lejąc po ściance kieliszka dodał odpowiednią ilość tak, by gęsty syrop zaległ na dnie. Cisnął flaszkę w kąt i odmierzył sześć kropel tabasco.

Drugie drzwi w kuchni otwarły się z hukiem.

– Kundziu! – pisnął rycerz i mężnie przyjął pierwszy cios pogrzebacza na ramiona. – Zaczekaj! Zdobyłem dla ciebie smoczą łzę!

Zamarł z zamkniętymi oczami w oczekiwaniu na kolejny cios. Ten jednak nie nastąpił. Odważył się otworzyć jedno oko. Pogrzebacz drżał pięć cali od jego głowy.

– Kundziu, kochanie. – Uśmiechnął się przymilnie. – Odłóż to i zobacz, co dla ciebie mam!

Gdy pokazał jej przyrządzoną miksturę, olbrzymka ze szlochem upuściła żelazo.

– Wściekły Smok jak się patrzy! – Wyprostował się dumnie rycerz, podając kieliszek małżonce. – Do dna, moja droga, bez przepitki!

Drżącą ręką Kunegunda przechyliła naczynie i jednym haustem wypiła miksturę. Poczerwieniała i dmuchnęła w zaciśniętą dłoń.

– Ostre, draństwo – Gdy to mówiła, jej głos zaczął się zmieniać.

Nie był to już wściekły, basowy grzmot, lecz melodyjny dźwięk należny raczej elfom niż olbrzymom. Sir Zenon patrzył jak urzeczony na stojącą przed nim piękną kobietę. To była Kunegunda, dla której ryzykował swe życie, gdy walczył ze złą macochą! Z dzikim wrzaskiem radości rzucili się sobie w objęcia.

 

***

 

Leonard z zachwytem wpatrywał się w szybującą ku nim szarą smoczycę. Stali razem z sir Zenonem na dziedzińcu i czekali, aż uwolniona przez Kunegundę Greta wyląduje obok nich. Dzień był piękny, słońce świeciło na błękitnym niebie, wokół słychać było radosny śpiew ptaków.

– I tak się zdobywa uznanie. – Uśmiechnął się szeroko Leonard.

Rycerz skinął głową, lecz jego uwagę przykuł dziwny dźwięk, który zdawał się dobiegać z piwnicy.

– Słyszysz to? – zmarszczył brwi i szturchnął bok smoka.

– A jakże! – Rozpromienił się Leonard. – To wiatr śpiewa w skrzydłach Grety!

– Nie o tym mówię! – zdenerwował się rycerz. – Coś jakby dźwięk tłuczonego szkła... Och, nie!

Jego oczom ukazała się lady Kunegunda z gąsiorkiem spirytusu w ręce.

– Przyjrzyj mu się dobrze, mój drogi – zaszczebiotała do męża – gdyż to już ostatni.

Walnęła szkłem o ścianę, rozbijając je w drobny mak.

– Koniec chlania! – warknęła. – Tyle lat przymykałam oko, pora wziąć się za porządki w tym zamku!

Sir Zenon jęknął i popatrzył żałośnie na Leonarda.

– Za połowę skarbu urządzimy jaskinię, weselisko będzie huczne – mruczał pod nosem smok. – Zaprosimy całą starszyznę...

Greta wylądowała tuż przed nim i ze zdumieniem wpatrzyła się w jego łuski.

– Leonard?

Smok ze zdumienia wytrzeszczył oczy.

– Skąd wiesz, jak mam na imię? – zapytał zdziwiony.

– Ojciec, Galahir, mówił mi, że mam przyrodniego brata, ale nigdy nie przypuszczałam, że poznamy się w takich okolicznościach! – wyjaśniła uradowana.

– Ojciec?! – jęknął załamany Leonard, po czym zrezygnowany spojrzał na sir Zenona. – Prawie udało mi się założyć rodzinę...

– Prawie zrobiłem interes życia z LPR... – mruknął rycerz.

Popatrzyli po sobie.

– Prawie robi znaczną różnicę – powiedzieli jednocześnie.

 


< 22 >