Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 24>|>

Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Nie wiadomo, czy istnieją niebiosa. Nie wiadomo też, czy istnieje piekło. Jedyne, co jest pewne, to popiół i kurz zalegające piętro wyżej, niebo w upiornie czerwonym kolorze, z przewalającymi się po nim żółtymi i niebieskimi fraktalami.

Tu każdy przedmiot, myśl, uczucie mają swoje Ka – odbicie świata materialnego. Tu pełzają myślokształty, zbierają się skeksy – demony nagłej śmierci, tu przenika zło chcące pożreć, zawładnąć twoją duszą.

Tu wędrujesz ty, gdy nie zdajesz sobie sprawy, że właśnie umarłeś.

Witaj w świecie Pomiędzy!

W najnowszej powieści Jarosław Grzędowicz przenosi nas do krainy Półsnu, znanej z opowiadania „Obol dla Lilith”. Do świata Pomiędzy i pod cierniowy krzyż, na którym wisi rozpięty mnich. Mnich, który poznał tajemnicę tego świata i musiał umrzeć dla niej, pozostawiając swojemu przyjacielowi swoisty testament: sięgaj głęboko i znajduj odpowiedzi.

Zatem przyjaciel zabiera swój obrzyn, dosiada motor BMW i wraca na ulice, na których przetaczają się tylko popiół i kurz.

(Fabryka Słów)

Miesiąc temu powiedziałem Michałowi o świecie Pomiędzy. Nie wiem dlaczego. Tak wyszło.

Myślę, że stało się tak dlatego, że przestałem przechodzić. Zerwałem z przeszłością, zacząłem nowe życie i tak dalej. Jednak kraina Półsnu nie dawała mi spokoju, byłem udręczony koszmarami, czułem się coraz gorzej, miałem wrażenie, że moje urojenia narastają, widywałem coraz dziwniejsze rzeczy, a Michał zaczął się wymądrzać na temat życia po śmierci. No i stało się. Wychlapałem. Nigdy, absolutnie nikomu o tym nie mówiłem. Jemu też nie. Znaliśmy się dwadzieścia lat z okładem i tyle wiedział, co inni. Że miałem kiedyś epizod schizoidalny, a potem zostałem uleczony. Że w razie czego mam leki i jestem pod obserwacją. Coś tam słyszał o moich dziwnych snach w dzieciństwie albo o przeczuciach, a tu nagle opowiedziałem mu o świecie Pomiędzy. O demonach, które tam widywałem. O zmarłych. O tym, że mogłem przeprowadzać ludzi na drugą stronę i brałem za to zapłatę.

Odmówił współpracy.

Na pewne tematy po prostu nie można z nim było rozmawiać, nawet teoretycznie. Miał swoje idee, swoją wiarę i koniec. Jego Bóg był bez mała matematyką. Demony, anioły i cuda to abstrakcje, być może metafory. Rzeczy, które są niepoznawalne i zakryte przed nami. Duchy i widma to, jego zdaniem, było coś z dziedziny psychiatrii. Nawiedzenia też. Nawet cuda w wydaniu Michała zdawały się jakieś nudne. Według niego polegały na tym, że jakiś grzesznik się nawrócił albo poświęcił, albo poczuł powołanie. Żadnej lewitacji, uzdrowień, krwawych łez czy latających sztyletów. Światy materialny i duchowy były osobno. Rozdzielone nieprzekraczalną granicą. Kto twierdził inaczej, cierpiał na fiksum dyrdum.

„Jak chcesz znać moje zdanie, to o tym powinien się wypowiadać lekarz” – oświadczył na koniec. – „Z tamtej strony nie ma powrotu. Jeżeli umarłeś, znajdziesz się w innym świecie i koniec. Raz na zawsze. Śmierć jest jak skok ze spadochronem, a nie jak obrotowe drzwi do banku. Jeżeli wracasz albo przechodzisz tam i nazad, to znaczy że wcale nie umarłeś, tylko coś ci się chrzani w głowie. Na przykład masz epilepsję lub zapadłeś w komę. Jeżeli ktoś wraca do samolotu, to znaczy, że z niego nie wyskoczył. Kropka. Może pomylił właz z drzwiami do kibla. Ale to nie powód opowiadać, że w przestworzach są lustra i umywalki.

To wszystko majaki. Nie widziałeś żadnego innego świata. Nie ma żadnych sfer pomiędzy tym czy tamtym. Tu jest tylko nasz świat. Świat mózgu, fal elektromagnetycznych, kwarków i neurotransmiterów. Oraz zaświat, w którym znajdziemy się po śmierci. Bilet w jedną stronę. Nie zrobisz kurczaka z rosołu.”

Od tamtej pory się nie widzieliśmy. Myślę, że się martwił. Co chciał mi powiedzieć tą książką? Że zwariowałem jak Teofaniusz? Czy że nie jestem pierwszy? Wiedziałem, że nie zgadzałby się z tym Rumierem, który gołym okiem wyglądał na wojującego ateistę. Więc co?

Odsunąłem od siebie książkę i pomyślałem o moim przyjacielu. O czarnym krzyżu pod oszalałym, rozpędzonym niebem, pełnym chmur przelewających się jak plamy tuszu w wodzie.

Być może uwięzionym w świecie Pomiędzy, bez nikogo, kto by go przeprowadził.

– Nie – powiedziałem. Byłem zupełnie jak pijak. Jeden, maleńki kieliszek. Tylko jeden. Jedno przejście. Po prostu sprawdzę, czy go tam nie ma, czy nie potrzebuje pomocy.

Wymazany z pamięci, jestem jak umarły,

jestem jak rozbite naczynie.

– Nie.

Zostawiłem „Mistyków”, i przez jakiś czas snułem się po domu. Wśród książek, drewnianych mebli i dziesiątek masek, figurek oraz egzotycznego śmiecia, które nazwoziłem z całego świata. Jakoś posępnie to wszystko wyglądało w pochmurnym zmroku. Jak gabinet strachów albo jaskinia szalonego uczonego z wiktoriańskiej powieści.

Zrobiłem sobie jeszcze jedną herbatę.

Włączyłem telewizor, a potem siedziałem w fotelu, wduszając przycisk pilota, szukając czegokolwiek, co nie byłoby kpiną z mojego człowieczeństwa i inteligencji. Bezskutecznie. „Musimy stale się zmieniać, by nadążyć za stale zmieniającym się światem. Trzeba zapomnieć o takich słowach jak...” Proszę! Zap! „Uwaga! Alarm dla skóry! Tylko najnowszy...” zap! „pracę znajdą tylko najlepsi, stale poszukujący nowych wyzwań” zap! „zwłoki nie miały żadnych znamion rozkładu” zap!

Normalny człowiek. Tak spędzają czas normalni ludzie, nie? Siedzą w fotelu z pilotem w ręku i zmieniają kanały. Albo przestają zmieniać, rezygnują i oglądają cokolwiek. Kiedy to się stało? Kiedy telewizja zmieniła się w cmentarzysko staroci i mównicę dla przemądrzałych imbecyli? Zacząłem się obawiać, że pod moją nieuwagę światem zawładnęli obcy. Może nie ma już nowych filmów, bo kosmici dysponują tylko skromnym zapasem, który ocalał po poprzedniej cywilizacji. Dlatego w kółko leci to samo. Dziury wypełnia się bełkotem jakichś odmóżdżonych ofiar porwań.

Próbowałem znaleźć program, który kiedyś lubiłem, ale zniknął. Przebiegłem wszystkie kanały, w efekcie usiłowano mi sprzedać golarkę do ubrań, cokolwiek to miałoby być, całkowicie absurdalne przybory kuchenne oraz pokraczny rower treningowy, na którym można było, kręcąc pedałami, wymachiwać jednocześnie rękami. Prezenterka przypominająca lalkę Barbie znajdowała się w stanie entuzjazmu graniczącym z ekstazą i histerią. Czy obcy nie wiedzą, do czego służy rower? Albo że można robić pompki? Skasowałem ten program i zagłębiłem się w mozolną procedurę ustawiania częstotliwości. Wduszałem przyciski, kanały pojawiały się jeden po drugim, ciągle te same, tylko w różnych językach. Golarkę do ubrań zaoferowano mi po niemiecku, węgiersku i prawdopodobnie szwedzku. Postanowiłem wrócić do sprawy, kiedy tylko okaże się, że moja odzież zapuszcza wąsy.

A potem wlazłem chyba na obszary rzadko używanych częstotliwości, bo wszędzie napotykałem na biały szum. Okropny, świdrujący uszy dźwięk, podobny do skwierczącego tłuszczu, i obraz przypominający migotliwy, biały żwir.

Akurat odłożyłem pilota na stolik, żeby skręcić sobie papierosa, kiedy wśród hipnotycznie mrowiących się, świetlistych robaczków pojawiła się czarna plama, wrzecionowaty, rozmyty kleks, lekko podobny do ludzkiej sylwetki, a trzeszczący jak łuk elektryczny głos powiedział nagle: „Peccator! Peccator! Peccator!”.

Skamieniałem z językiem przytkniętym do brzegu bibułki. Odłożyłem skręta na stolik, wyłączyłem telewizor. Biały szum ma to do siebie, że jest chaotyczny, a mózg nie radzi sobie z chaosem. W końcu człowiek zaczyna się w tym dosłuchiwać pozornie sensownych dźwięków.

Jakoś dzisiaj nie chciało mi się niczego oglądać.

Jerzy jest maniakiem. Podobno ma jakieś mityczne życie rodzinne, ale nie jestem pewien, czy udane. Prawie zawsze można go złapać albo w zakładzie, albo, jeżeli jest zamknięte, w bibliotece. Jeśli jakimś cudem siedzi w domu, zawsze sprawia wrażenie, że marzy o tym, żeby rzucić wszystko i zatonąć w starych papierach. Tak samo było i tym razem. Zawracałem mu głowę w domu, dokładałem nikomu do niczego niepotrzebnej roboty, a on cieszył się, jakbym kupił mu szybowiec. Takiego nazwać molem książkowym, to jeszcze za mało. To był książkowy tyranozaur.

– Czekaj, zapiszę sobie. Jak on się nazywał?

– Teofaniusz albo Teocjusz z la Libela. Między sto dziewięćdziesiątym a dwieście pięćdziesiątym. Ponoć zostawił jakiś traktat, może w formie listów. Mistyk, siedział na pustyni w grobowcu. Chyba Kopt lub Grek, ale siedział w Abisynii.

– Wziąłeś się za kulturoznawstwo historyczne? Myślałem, że to nie twoja działka.

– Nie – odparłem wymijająco. – Muszę sprawdzić jedno odwołanie. Przepraszam za kłopot, sprawdź, jak będziesz miał chwilę, to nic pilnego. Cokolwiek o nim znajdziesz, będzie dobrze.

– Daj spokój, to bardzo ciekawe. Zaraz zajrzę do Forestera.

No tak. Bardzo ciekawe. Dzięki ci Boże za maniaków. Dla Jerzego działanie bieżnika na oponie było „bardzo ciekawe”.

Ogoliłem się, założyłem świeżo wyprasowane spodnie, czarną koszulkę i fikuśną marynarkę.

A potem zadzwoniłem po taksówkę.

Wychodząc z domu, nie zgasiłem światła.

 

Ogólnie pomysł był tego rodzaju, że pojadę do jakiegoś klubu i poszukam sobie dziewczyny. Miałem stawać się normalnym człowiekiem, nie?

Fatalny pomysł.

Po pierwsze, był środek tygodnia i większość dziewczyn najwyraźniej zajmowała się czymś innym. Po drugie, wizyta w takim klubie dla kogoś w moim wieku to najlepszy sposób, żeby nabawić się depresji. Nie jestem stary, ale na pierwszy rzut oka widziałem, że tu nie pasuję. To wszystko były dzieci. Jeszcze gorsze od moich studentek. Muzyka była dla dzieci. Nawet alkohol wydawał się infantylny. Nie znoszę słowa „młodzieżowe” – kojarzy mi się z jakąś komunistyczną organizacją, aż błyszczy od propagandowej hipokryzji i tutaj by nie pasowało. Nie dałoby się pogodzić z przygodnym seksem w toalecie i kokainą.

Lokal był tak paskudny, że aż chciałoby się powiedzieć, że jest „trendy”, ale to słówko nie było już trendy. Teraz klub był „dżezi” – co brzmiało jeszcze głupiej i jeszcze bardziej adekwatnie. Częściowo sterylny niczym poczekalnia u dentysty, a częściowo ucharakteryzowany na zapuszczony i bez żadnego nastroju. Siedziałem przy barze, znosiłem okropną, chaotyczną muzykę i czułem się jak starotestamentowy patriarcha. Jak nieznośny, rozwichrzony dziad. Jak Teofaniusz, który zwlókł się ze swojego katafalku, okręcony zetlałym całunem, i nagle poszedł się zabawić, cuchnąc pleśnią i stęchlizną, otoczony rojem much.

Kilka wijących się na pustawym parkiecie dziewcząt wpędziło mnie w okropny nastrój. Ni to tęsknoty, ni to żalu, ni to pożądania.

Powinienem był pójść do któregoś z pubów dla motocyklistów. To chyba miejsce dla mnie. Rzecz w tym, że zanim człowiek dorobi się Harleya, Roadstera albo Hondy Golden Wing, z reguły zdąży wyrosnąć już z wieku szczenięcego, więc siedziało tam pełno takich jak ja. Osobników, których Anglosasi nazywają muttons – baranina. Niby w średnim wieku, ale stanowczo odmawiających wstąpienia w szeregi statecznych podtatusiałych obywateli. Kiedy mężczyzna, przekroczywszy czterdziestkę, nie zamienia się we własnego ojca, budzi natychmiast irytację i pogardę. Wśród facetów obnoszących tatuaże na tłustawych ramionach, przetykane siwizną brody i kucyki oraz kryjących oponkę tłuszczu pod ciężką, skórzaną ramoneską czułbym się dużo lepiej. Wśród wyznawców drugiej młodości i wiatru w przerzedzonych włosach. Tyle tylko, że wolnych dziewcząt było tam jak na lekarstwo. Te nieliczne stanowiły łup kogoś, kto wyczołgał się właśnie z ruin małżeńskiej katastrofy i leczył się wymarzonym stalowym rumakiem oraz przylepionym do pleców blond aniołkiem, obejmującym go w pasie na zakrętach. Traktowali je tak, jak doberman traktuje świeżą kość, więc nie miałem tam dzisiaj czego szukać.

Zamówiłem sobie wódkę, ale była tylko pieprzowo-ziołowa i smakowała jak zalewa do peklowania dziczyzny. Trudno. Na szynkwasie stały popielniczki, więc istniała szansa, że nikt nie dostanie spazmów na widok papierosa. W razie czego będę udawał, że to marihuana.

Muzyka i rytm brzmiały, jakby zepsuła się parowa sieczkarnia. Na słowa utworu składał się dwuwiersz, powtarzany monotonie od piętnastu minut.

Uznałem, że trzeba przestać narzekać i zająć się czymś produktywnym. W końcu nie przyszedłem tu dla przyjemności. To był etap terapii, mającej uczynić mnie normalnym obywatelem świata. Mieszkańcy tego świata to właśnie robili dla rozrywki i w celu spotkania samicy swojego gatunku. Wypiłem dwie szklaneczki bajcu do sarniny i poszedłem tańczyć. To pierwszy etap procedury. Bezwzględnie i z całym zaangażowaniem należy tańczyć.

Należy tańczyć, nie należy być natrętnym ani namolnym, natomiast należy być hojnym, prowadzić dowcipną i interesującą rozmowę, a nade wszystko sprawiać wrażenie, że ci nie zależy.

Nie zależało mi.

W tańcu można nawiązać kontakt wzrokowy, stopniowo zadzierzgnąć nić sympatii, zmienić solowe występy w duet, a potem przejść do niezobowiązującej propozycji poczęstunku i rozmowy. Procedura. Jeżeli przejdziesz przez nią z odpowiednią dozą spontaniczności i uda ci się zrobić dobre wrażenie, jesteś w domu. Trzeba się zorientować, kiedy wywołuje się przychylność, a kiedy niechęć. Wyglądać na zainteresowanego, ale nie zdesperowanego.

Robiąc to wszystko, czułem się okropnie. Trochę jak głuszec w tańcu godowym, a trochę jak wyliniały goryl tłukący się pięściami po klacie, przytupujący i ryczący. Błazenada. Koszmar.

Dałem spokój i wróciłem do baru, wypić jeszcze jedną zalewę do pieczeni. Czułem się głupio i tyle.

– Super tańczysz – powiedziała krótko ostrzyżona brunetka o szarych oczach. – Możemy się zapoznać? Chodź jeszcze na jeden kawałek, tamci dwaj to jakieś wsioki.

Nie do wiary.

To nie do uwierzenia.

– Może najpierw się czegoś napijesz?

– Ekstra!

Zamówiłem jej coś kolorowego, odpowiednio egzotycznego i uruchomiłem reakcję łańcuchową. Myślałem, że to jest trudniejsze. Przynajmniej kiedy byłem w odpowiednim wieku, było.

Po piętnastu minutach była moja. Sprawiała wrażenie głupiutkiego stworzenia, które najwyraźniej z jakichś niepojętych powodów postanowiło mnie uwieść. Może była prostytutką, a może naganiaczką jakichś osiłków, którzy w odpowiednim momencie pozbawią mnie portfela i zegarka. W każdym razie coś z nią było nie tak, ale właściwie nic mnie to nie obchodziło.

– Pracujesz w filmie? – zapytała.

– Dlaczego?!

– Bo tak wyglądasz. Masz ekstra styl.

Ten ekstra styl brał się na przykład stąd, że założyłem absurdalną białą marynarkę z czarnymi japońskimi ideogramami na plecach. Kupiłem ją pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu, a potem wstydziłem się nosić. Wyglądałem w tym jak Yakuza z kreskówki. Do tego miałem na nadgarstku Tagheuera i płaciłem bez namysłu za dowolne drinki. Bez dwóch zdań, mój styl był ekstra. W migającym świetle nie było widać, że się czerwienię. Co ja tu robię?!

Trudno, terapia musi boleć. Wszystko wydawało mi się lepsze niż niewydarzony zaświat, snujące się tam widma, popiół i kurz. I wszystko było dobre, żeby o tym zapomnieć. Moja ukochana miała zgrabne nogi i płaski, umięśniony brzuszek. Czego chcieć więcej? Prawie nie miała piersi ani rozumu, ale to nie były powody do narzekań.

Tylko że było mi wstyd.

Nie mieli śliwowicy.

– Podwójną whisky bez lodu – powiedziałem do barmana.

– Jest tylko zielony Johnny Walker.

Za moich czasów whisky nie bywała zielona.

– A jest Tillamore Dew? Albo Dimple?

– Nie.

– Trudno. – I tym była zachwycona. Już wieszała mi się u ramienia, patrząc, jak wypijam whisky duszkiem, jakbym pokazywał jakieś sztuki. Chciałem się tylko znieczulić. Była już moja. Terapia.

 

 


< 24 >