Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 25>|>

Klejnot i wachlarz (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

W Nolandii zwanej ziemią Zjednoczonych Królestw rozgrywa się zawiła intryga. Zniewala i mami jak szklana kula, rycerza Chal-Chenet, baronową Sa Tuel i lodowatą Egaheer – istotę wcielającą się w kolejne postacie i pragnącą zdobyć tajemniczą kolię dającą władzę nad potęgami lodu i mrozu.

Fabuła tych opowieści przechadza się po bezdrożach mrocznego Świata stworzonego przez Feliksa Kresa, w towarzystwie nieczystych sił nie z tego świata, by osiąść w miasteczku Moun, leżącym w wyklętej przez Stwórcę prowincji Valaquet. To tu rozegra się ostatnia bitwa Dobra ze Złem. Magia zaklęta w lodowej kolii Anny Jeseny jest tylko kamuflażem, a Czyhająca Zaraza, jest tak przerażająca, iż nie śniłeś o niej nawet w najśmielszych snach... Przebudź się więc z tego dziwnego letargu zwanego życiem. Stań oko w oko do walki na śmierć i życie z czystym przejawem zimnej okrutnej magii śnieżnych upiorów w służbie tajemniczej pani Se Rhame Sar...

W tej wielowątkowej historii odnajdziesz atmosferę rodem z powieści gatunku „Płaszcza i Szpady”, a także prawdziwy rycerski kodeks przyjaźni, braterstwa i odwagi.

(Fabryka Słów)

Z karety dobiegało coś, co nie było jękiem, płaczem ani wyciem, choć po trosze każdą z tych rzeczy. Przez otwarte drzwiczki widać było klęczącą na podłodze między siedzeniami dziewczynę, na której twarzy krzepnąca krew mieszała się ze łzami, a w pozlepianych włosach widoczne były strzępki... czegoś obrzydliwego. Ujrzawszy to, Sa Tuel zasłabła i po raz drugi musiała się oprzeć na ramieniu mężczyzny. Spazmatycznie łkająca, to znów zawodząca Melania wcale jej nie poznała; wytrzeszczając bezmyślne oczy, kiwała się rytmicznie w przód i w tył z dłońmi uniesionymi na wysokość ramion, jakby chciała oburącz sięgnąć do kolczyków. Patrząca najpierw w czarne ślepie lufy pistoletu, następnie obryzgana krwią i mózgiem dziewczyna odbyła upiorną galopadę, siedząc w wielkiej lepkiej kałuży w towarzystwie trupa, któremu brakowało części głowy. Teraz chyba wreszcie zdała sobie sprawę, gdzie jest, albo chociaż poznała stłumiony głos pani, mimo że znanego jej głosu w ogóle nie przypominał. Nagle ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem, niepohamowanym i głośnym, lecz podobnym już przynajmniej do płaczu.

– Boże, pani nie wie... – zawodziła urywanie, niewyraźnie, zasmarkana i dusząca się łzami. – Ber-nard... Boże, ja zawsze się śmia-łam... i dokuczałam mu...

Roztrzęsiona, blada niczym kreda Sa Tuel wyciągnęła rękę i ujęła pokojówkę za nadgarstek z zamiarem wyciągnięcia jej z karety. Lecz Melania nie mogła jeszcze wyjść.

– Ja tu teraz... ja teraz z nim zosta-nę... – rzekła z nowym atakiem płaczu. – Ja się śmiałam... a on mnie zasłonił... pani wie? Przecież wiedział... wie-dział, że to tylko ja... nie pani...

Przed domem pojawił się gospodarz. Zapytał o coś wartownika, pomówił krótko z ochmistrzem, który jako pierwszy stanął na dziedzińcu i dlatego miał najwięcej wiadomości. Poznawszy kawalera Del Wares, który właśnie zbliżał się ku niemu, pan Se Reus gestem uciął potok wymowy swego dworzanina i zwrócił się w stronę gościa.

– Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro z powodu tego zamieszania... – zaczął Del Wares.

– Skoro nie potrafisz pan wyrazić, to najlepiej oszczędźmy sobie niepotrzebnych słów – rzekł gospodarz, przerywając w pół zdania. – Jakiej pomocy pan potrzebujesz?

Spokój i rzeczowość człowieka, który nie każdego dnia przecież oglądał przed swym domem podobne widoki, wzbudzały szacunek. Del Wares skłonił się lekko i odparł:

– Baronowa posłała już po starą garderobianą... Myś­lę, że ona najlepiej zajmie się dziewczyną.

– Dziwi mię tylko, iż ściągnąłeś pan tutaj moją krewną.

– Przeciwnie, chciałem temu zapobiec.

– Lecz nie udało się panu – krótko skwitował pan Se Reus. – Ten człowiek w karecie... Zabity?

– Służący baronowej... Tak.

– A to biedne dziecko, czy jest ranne? Doprawdy, niefortunne ma życie ta panienka.

– Przerażona, ale cała. Zostaliśmy napadnięci...

– Daruj pan, lecz nie życzę sobie o tym nic wiedzieć. Zawiadomiłeś władze?

– Jeszcze nie.

– Zatem ja to zrobię. Zechciej pan zabrać stąd kobiety, resztą ja się zajmę.

Del Wares skłonił głowę, lecz nie bardzo wiedział, jak wydobyć Melanię z karety. Bał się posłużyć stanowczością, bo gotowa była dostać nowego ataku histerii. Na szczęście dojrzał zażywną Katarzynę; zasapana, w nocnym czepku i płaszczu zarzuconym na koszulę, zmierzała ku karecie.

– Katarzyno!

Zatrzymała się. Poznała nadchodzącego.

– Nie idź dalej, to okropny widok. Posłałem po ciebie, bo potrzebowałem pomocy kobiety, a nie chciałem dopuścić, by przyszła tu twoja pani.

– Ale przecież pani tu jest!

– Niestety. Poczekaj w tym miejscu, trzeba będzie zająć się Melanią.

Uczyniwszy niejasny gest rękami, poszedł wprost do karety.

Nie wiadomo, co pani Sa Tuel powiedziała swojej pokojówce, ale odniosło to zbawienny skutek. Dziewczyna, wciąż szlochając, pozwoliła wyprowadzić się z powozu na dziedziniec i skierować ku drzwiom, gdzie już czekała przejęta iście matczyną troską Katarzyna. Sa Tuel obejmowała pokojówkę wpół i coś cicho mówiła. Dojrzawszy Del Waresa, skinęła nań. Podszedł. Baronowa była już spokojna.

– Mój kuzyn?... – zapytała niegłośno.

– Opanowany. Ofiarował pomoc i powiedział, że zajmie się wszystkim.

– Zechciej poprosić go w moim imieniu, by przyszedł do mnie na słówko. Spróbuję połatać to, co zepsułeś.

– Ja zepsułem?

Byli już w korytarzu. Sa Tuel puściła przodem Melanię i Katarzynę; poczekała chwilę, aż przejdzie spieszący gdzieś domownik.

– Panie Del Wares – rzekła chłodno i pogardliwie. – wsiadasz pan do karety, a gdy z powrotem wysiadasz, masz pan za towarzystwo półprzytomną ze strachu kobietę i trupa. Jeśli nawet zawiodłam jako pańska informatorka, jeśli nawet zaniedbałam swoje obowiązki, to pan wcale nie jesteś lepszy. W ogóle mnie nie obchodzi, czy ich było pięciu czy dziesięciu. Masz pan szpadę u boku i trzech Ewangelistów na każde skinienie; a już nawet nie liczę mojej służby, która, jak się zdaje, ratowała dziś nie tylko pańską skórę, ale i życie pańskiej towarzyszki. A teraz, proszę, zejdź mi pan z oczu.

Zostawiła go pośrodku korytarza i poszła.

Przygryzając wąsa, Del Wares odszukał gospodarza i przekazał mu prośbę kuzynki. Otrzymawszy w odpowiedzi zaledwie skinienie głową, patrzył jeszcze przez chwilę, jak służba wyciąga z karety ciało zabitego; zaraz chłopcy stajenni poprowadzili zaprzęg ku wozowni. Przekonawszy się, że jest doskonale zbędny, Del Wares podążył do swoich pokoi – upokorzony, gniewny i rozgoryczony.

I obiecał sobie, że do rana nigdzie się nie ruszy. Do niebezpieczeństw nawykł i byle palba pistoletowa na pewno nie spędzała mu snu z powiek. Winien więc położyć się do łóżka, wyspać należycie, rano zaś na uroczysku zapytać Ewangelistów, czy bardzo się wynu­dzili.

Powziąwszy decyzję, że tak właśnie uczyni, Del Wares natychmiast zaczął robić coś zupełnie innego. Najpierw wyjął rapier i obejrzał klingę, sprawdzając, czy nie ucierpiała w walce, następnie odszukał swą torbę i wydobył z niej mały podróżny pistolet – była to niewiele warta pukawka, z której dało się kogoś postrzelić najwyżej na dziesięć kroków, lecz broń kawaleryjska dopiero miała nadejść z całą resztą bagaży. Opatrzywszy swój oręż, szlachcic przetarł mankietem sfatygowany kapelusz, naprostował pióro i poszedł do pani Sa Tuel. Mały masztalerz niezłomnie pełnił swą wartę w przedpokoju; w podróży nieliczna służba musiała podołać wielu nadzwyczajnym obowiązkom, więc chłopiec na zmianę z nieżyjącym już towarzyszem wypełniał obowiązki odźwiernego, bo tak ważnej funkcji baronowa nie chciała powierzyć służbie gospodarza. Del Wares zauważył, że dzieciak dowiedział się o losie starszego kolegi, albowiem pociągał nosem i nawet nie próbował ukryć zaczerwienionych oczu. Kolejna młoda dusza, która dopiero z czasem miała się uodpornić na wszelkie okropieństwa.

– Zapowiedz mnie.

Chłopak poszedł spełnić polecenie.

Del Wares chciał zamienić dwa słowa z towarzyszką, a ponadto liczył, że zastanie u niej gospodarza, od którego chciał pożyczyć konia.

Odźwierny wrócił.

– Pani kazała powiedzieć, że rozmawia z panem Se Reus.

– Tak, i cóż?

– Pani prosi, żeby pan poczekał.

Del Wares gwałtownie odwrócił się do ściany i zaczerpnął tchu, potrzebował bowiem chwili, żeby się opanować.

– Ja jednak nie mogę czekać – powiedział, z powrotem zwracając się ku odźwiernemu. – Gdyby pani pytała o mnie, powiesz, że pojechałem tam, gdzie miałem jechać.

– Dobrze, panie.

Del Wares wyszedł. I natychmiast wrócił.

– Gdzie jest Melania? Widziałeś ją?

– Tak, panie kawalerze. Pani baronowa zabrała ją do swojej sypialni.

– I Katarzyna... chciałem rzec: twoja matka, mój chłopcze, też tam jest?

– Tak. Kazano mi przynieść wodę i miednicę.

– Dobrze, dziękuję ci.

– Panie kawalerze... czy zechciałby mi pan powiedzieć...

– Pytaj śmiało. Zresztą nie pytaj, bo domyślam się, o co ci chodzi. Mel jest cała i zdrowa, a twój kolega, chłopcze, uratował jej życie, ponadto bardzo mi pomógł i zginął jak wielki bohater. Miej go za wzór odważnego człowieka, wiernie pełniącego swoją służbę; taki bądź. Czy o to chodziło?

– Tak, panie. Dziękuję panu.

Del Wares poszedł do stajni, by pożyczyć, albo raczej – wobec niewiedzy właściciela – wykraść sobie konia. Uczyniwszy to, kłusował wkrótce ciemnymi ulicami. Nadłożył drogi, by ominąć kwartały, które tak dobrze był poznał przed godziną, wyjechał z miasta, zapuścił się na bezdroża i uwiązł w jakichś zaroślach, wreszcie, moknąc pod zimnymi kroplami marcowego deszczu, osiągnął wschodnią rogatkę, wrócił na gościniec i pokłusował ku miejscu znanemu jako Domy Reus. Wkrótce ujrzał po swej lewej ręce odległy o kilkaset kroków klasztor, w oknach dzwonnicy nad kaplicą widać było światło. Del Wares zanotował sobie w myślach, by zasięgnąć wieści o klasztorze, a raczej zlecić to zadanie baronowej Sa Tuel. Powątpiewał, by istna armia zbrojnych, którą najwyraźniej mieli na usługi Towarzysze Ducha Świętego, działała bez żadnego oparcia. Punktem wypadowym i kwaterą mógł być klasztor bertystów, o ile, rzecz jasna, przeor należał do Towarzystwa.

Trochę pogubiwszy się w ciemnościach – bo deszcz wprawdzie przestał padać i niebo przecierało się z wolna, lecz wciąż panował głęboki mrok – Del Wares nie był pewien, jak daleko jeszcze winien jechać. Zatrzymał konia i klasnął cztery razy w dłonie, nasłuchując odzewu. Nie było go, więc pojechał dalej. Po jakimś czasie znowu się zatrzymał. Tym razem w odpowiedzi usłyszał dwa i jeszcze dwa klaśnięcia. Pokonawszy dalsze kilkadziesiąt kroków, Del Wares niemal wjechał na Ewangelistę, którego czarna szata czyniła niewidzialnym, choć stał na środku gościńca.

– Nic się nie wydarzyło?

– Nic.

– To dobrze. Wiesz, gdzie jest klasztor bertystów?

– Wiem.

– Przejedź się tam. Popatrz, czy nikt nie wyjeżdża z klasztoru, a może odwrotnie, ktoś tam przybędzie. Obserwuj klasztor do rana, a rano ktoś cię zmieni, gdyby zaś nie zmienił, to wracaj do Moun.

– Wezmę tylko konia, mam go trochę dalej.

– Weź nie tylko konia, ale i jednego ze swoich towarzyszy. Gdyby coś się działo przy klasztorze...

Ewangelista przytaknął i ruszył u boku jeźdźca. Wkrótce zaklaskał w dłonie i otrzymał odpowiedź.

Na dużej pustej przestrzeni rozrzucone nieco bezładnie majaczyły czarne sylwety budynków z ciemniejszymi od ścian czeluściami okien, wyrwanymi drzwiami. Osłupiały Del Wares wytężał wzrok, poznając coraz więcej szczegółów – studnię i kołowrót przy studni, jakąś drewutnię, gdzie pod daszkiem stał pniak i leżały sągi porąbanych szczap, na koniec zauważył rozłożyste drzewo przybrane girlandami wisielców. Tkwiąc w siodle, rozglądał się dokoła, nawykłymi do ciemności oczyma widząc coraz więcej i więcej, tym bardziej że gnane silnym wiatrem chmury jęły rozrywać się czasem, przepuszczając światło księżyca.

Del Wares niespiesznie zsiadł z konia.

– Mówiono mi, że są niewyraźne... Pytałem, czy coś się zdarzyło.

– A co się zdarzyło? – zapytał Mateusz, będący dowódcą całej trójki.

– Jak to: co się zdarzyło?

Ewangelista milczał przez chwilę, po czym rzekł:

– Pewnie widzisz widma, kawalerze?

– Wy ich nie widzicie?

Pozostający na żołdzie Egaheer zabójcy uśmiechali się nader rzadko, teraz jednak Del Wares mógł odgadnąć blady uśmiech na ustach Mateusza.

– Nie, kawalerze. Dla nas tych domów już nie ma.

– Czy to znaczy, że kiedyś były?

– Myśmy je spalili.

Del Wares milczał.

– Prawda... – rzekł niegłośno na koniec. – Przecież dobrała was sobie...

– Z rycerzy krzyżowych idących do Valaquet. Szły nas tutaj tysiące.

– I spaliliście te domy? Dlaczego? Co tu było?

– Nie pamiętam.

– Nie pamiętasz? Żaden nie pamięta?

– Wiemy, kim byliśmy, ale za to nie wiemy, kim jesteśmy teraz. Czego pan chcesz, kawalerze? Pamiętam, że żyłem tu i ówdzie, ale nie pamiętam, bym jakkolwiek i gdziekolwiek umierał... Tratowałem jakieś tłumy w Starej Ziemi Heastseg, zdaje mi się też, że broniłem wiary i krzyża w Arelay, lecz to było kilka wieków temu. Za to nie wiem, co robiłem przed tygodniem.

Del Wares nigdy nie rozmawiał z Ewangelistami – raz dlatego, że nie chciał, bo wygodnie mu było widzieć w nich tylko narzędzia; po wtóre, bo nie wyglądali na kompanów skłonnych do pogawędek, a szczególnie zwierzeń. W odróżnieniu od pani Sa Tuel wcale nie był ciekaw ich losów, ani nawet tego, kim naprawdę byli. Umiał cenić samotność najemnika, który nie ma żadnych przyjaciół, więc po nikim nie płacze, o nikogo się nie troszczy, sprzymierzeńców traktuje jak generał swe pułki – poświęca jeden, by ratować kilka, bo tak ­wynika z chłodnej kalkulacji. Wiedza o sprzymierzeńcach, o tym, kim są, kim byli kiedyś, nakazywała dostrzec w nich ludzi, to zaś zawsze było przeszkodą w beznamiętnym posłużeniu się nimi – Del Wares więc nic nie chciał wiedzieć. Teraz jednak rozmowa nawiązała się sama, a co więcej, Del Wares miał wrażenie, że ociera się o coś ważnego. Dziwny instynkt, który potrafiła dostrzec i ocenić Egaheer, podpowiadał mu, że być może znalazł to właśnie, po co przyjechał do Domów Reus. Ale co to było?...

– To miejsce jest związane z lodową magią Valaquet. Znajduje się tu brama.

– Skoro tak pan twierdzi.

– To nie ja tak twierdzę, tylko wasza pani.

– A więc zapewne tak jest.

– Nic więcej nie macie mi do powiedzenia?

– A co pan chce wiedzieć, kawalerze?

– Chcę wiedzieć, co sprawiło, że wasza pani przyszła w to miejsce i zniknęła.

– Uważasz pan, że znamy odpowiedź?

– Uważam, że dzieją się rzeczy dziwne... Byłeś więc w Starej Ziemi Heastseg?

– Tak mi się wydaje.

– Lecz powiadano mi, że Egaheer miała tam w swej służbie Morderców z Saywanee. Koty.

– Było nas tam wielu. To, co nazywa pan kotami z Saywanee, było także. Wszyscy zwaliśmy się Niszczycielami, albo raczej to nie myśmy się tak zwali; tak nas nazywano. O Mordercach niewiele mogę panu powiedzieć, podobnie jak o innych sługach Egaheer.

– „To, co nazywam kotami z Saywanee”... – powtórzył Del Wares. – Nie są nimi?

– Kawalerze... nie wiem.

– A jednak chciałbym usłyszeć odpowiedź.

– Nie wiadomo, czym są; nie wiadomo nawet, jak wyglądają. Czasem jawią się jako koty, co jest chyba sprawą przypadku, albo raczej ubogiej ludzkiej wyobraźni stale kształtującej rzeczywistość.

Milcząc, Del Wares zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. To samo powiedziałaby mu pewnie Ega­heer – gdyby, oczywiście, zechciała zniżyć się do dawania wyjaśnień. Lecz kiedyś ich udzieliła. „Każdy widzi mnie taką, jaką może zobaczyć albo jaką zobaczyć pragnie” – powiedziała i rzeczywiście tak było. Niewiele osób widziało prawdziwą Egaheer, ale z tych, co widzieli, każdy opowiadał co innego. Del Wares ujrzał olbrzymi kłąb ruchliwego i śliskiego mroku. Co widzieli Ewangeliści? I czy koty-Mordercy z Saywanee, wyłonione ze zwierzęcych kształtów, w jakie przyoblekła je uboga... bo taka w samej rzeczy... ludzka imaginacja – czy i one każdemu przedstawiały się inaczej?

– Czy nadal rozkazuje nam pan jechać?

– Do klasztoru? Tak – potwierdził z niejakim roztargnieniem Del Wares.

Po chwili został tylko z Mateuszem.

 


< 25 >