Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

Wrzesień idzie

 

 

Kilka lat temu zaczął się dość niespodziewany wysyp książek SF, których akcja dzieje się nie gdzieś w niby-Ameryce, ale konkretnie tu, w Polsce. W trzech czwartych motywacją pisarzy tej fali było wejście w modę. Dotychczasowy typ akcji powieści, bohatera, wreszcie scenografii zwyczajnie stracił popularność. Zaś mieszanka czegoś nieznanego z nieznanym, zupełnie inaczej smakuje niż znanego z wymyślonym. To się po prostu zaczęło sprzedawać. Początkowo sądziłem, że „Wrzesień” Tomka Pacyńskiego należy do tego samego nurtu. Szybko jednak przekonałem się, że motywem napisania książki było coś zupełnie innego: przeczucie. Koszmarne wizje autora. To nie chęć zdobycia sławy, zaistnienia, nie chęć tworzenia, ale reakcja człowieka, który widzi nadciągającą katastrofę i sposobem, jaki uznaje za najlepszy, jedynym skutecznym, który jest dostępny, próbuje jej zapobiec.

To nie bardzo jest wstęp do lamentów nad tym, co wyczynia obecna ekipa rządząca. Nie wiem, czy czasami te rządy, paradoksalnie, nie są swego rodzaju boskim darem. W tym sensie, w jakim dla znanego mi opozycjonisty było kiedyś aresztowanie. Zapuszkowany w ciemnej pojedynce za karę, w ciągu kilkunastu dni przemyślał sobie swoją pracę habilitacyjną.

Dla wielu polityków, którzy do tej pory stali na świecznikach, wielkie lanie być może będzie kubłem zimnej wody, może ktoś otrzeźwieje. Ale to tylko potencjalna szansa i chyba tylko dla niektórych. O wiele bardziej obawiam się, że po prostu zaczęła się droga w dół. Że będziemy stąpać po kolejnych stopniach i tego, że w dół, nawet nie zobaczymy.

W przeciwieństwie bowiem do Tomka, nie mam zamiaru tworzyć apokaliptycznej wizji, on ją już stworzył. Jest dla mnie integralnym składnikiem wizji świata. Chcecie literackiego spojrzenia w przyszłość wizji artystycznej, która dociera do sedna sprawy? Sięgnijcie po „Wrzesień”.

Nie, nie będzie, o ile nie zajdą jakieś nadzwyczajne zdarzenia, jakieś zapaści, wojny, kryzys gospodarczy o rozmiarach przekraczających to, co spotkało nas do tej pory. Poniekąd najgorsze mamy za sobą. Weszliśmy do Unii, weszliśmy do NATO, groźba inwazji wojsk ZSRR zniknęła. Groźba ponownej zapaści gospodarczej zdaje się odsuwać wraz z rosnącą liczbą emigrantów. Znajdujemy się na ścieżce spokojnego wzrostu gospodarczego. Wreszcie można zająć się sobą. Można spokojnie ścigać domniemanych agentów, oskarżać opozycję, oskarżać rządzących, wyszukiwać afery, zaś w wolnych chwilach zalać pałę polskim, nareszcie dobrej jakości piwem.

Nie, nie zawali się nic od tego. Takie igrzyska dla ludu urządzane są na całym świecie. Jeśli są jakieś różnice, to w granicach zaledwie kilku procent. Czy pisałem już o działaniu procentu składanego? To, inaczej mówiąc, opowieści o szeregu geometrycznym.

Robimy tak: wyraz poprzedni mnożymy przez 1.05. Po czternastu krokach dostajemy 1,89, po trzydziestu – 4,12. Powiedzmy teraz, że mamy gospodarkę rozwijającą się w tempie pięciu procent rocznie. Pytanie, jak są liczone te procenty, lecz załóżmy, że można to zrobić sensownie, lub wystarczy, że wyliczamy jakiś kiepski współczynnik, jak PKB. Jak widać, po trzydziestu latach roczny wzrost gospodarki w liczbach bezwzględnych jest cztery razy szybszy niż w pierwszym roku. Oznacza to też, że jeśli ktoś się rozwija w mało zauważalnym tempie kilku procent rocznie, a ktoś inny pozostaje w miejscu, to po mniej więcej jednym pokoleniu różnice stają się dramatyczne. Lodowiec pełznie powoli, ale pochłania wszystko.

Mając dowolny arkusz kalkulacyjny, możemy się bez straty czasu zabawić w jeszcze jedną pouczającą wyliczankę. Znajdźmy trzydziesty wyraz szeregu geometrycznego o ilorazie 1,05 który zaczyna się od 4. Mnie wyszło 16,46. Można powiedzieć tak: jeśli mamy dwie gospodarki rozwijające się w tempie pięciu procent rocznie, przy czym jedna większa od drugiej cztery razy, to, o ile różnica bezwzględna na początku wynosi 3, to na końcu wzrasta do jakichś 12,35. Jeśli mówimy o procesach gospodarczych, to na pewno nie ma nawet sensu dokładność większa niż jedności.

Co z tej wyliczanki wynika? Że dystans pomiędzy biednym i bogatym wzrasta i będzie wzrastał, bo Pan Bóg tak urządził ten świat. Niby różnice względne pozostają podobne, gdy szybkości wzrostów są podobne. Sęk w tym, że gdy ktoś ma cztery worki ziemniaków na zimę, to musi mocno pilnować, żeby nic nie zmarzło i wydzielać rodzinie porcje, zaś właściciel szesnastu worków może kilka sprzedać i kupić sobie choćby nowe gumofilce. Ten od szesnastu worków znajduje się w zupełnie innej sytuacji niż ten, co ma cztery worki.

Podział na biednych i bogatych we współczesnym świecie zdaje się tracić na znaczeniu. Technologia sprawia, że mieszkaniec buszu może pracować na komputerze, na tym samym oprogramowaniu, co mieszkaniec Nowego Jorku siedzący w ekskluzywnym biurowcu. Gdy zachorują, dostaną prawie te same leki i ich szanse na przeżycie będą się miały nijak do zarobków. Owszem, ten z Nowego Jorku będzie miał ciut lepiej, ciut tylko. Dzięki Internetowi mają dostęp do tej samej informacji, technicznej, naukowej i kulturalnej, mają bardzo podobne szanse na nawiązanie takich samych kontaktów towarzyskich w sieci.

Co jednak powoduje, że to nastrój rezydenta biurowca na Manhattanie decyduje o tym, gdzie nastąpi wojskowa interwencja, zaś mieszkaniec szałasu może sobie najwyżej ze złością pomachać dzidą? Jakoś tak jest, że mamy pozorną „urawniłowkę”, a faktycznie nigdy jeszcze w historii wszechwładza białego człowieka nad światem nie była tak skuteczna. Nic się nie dzieje bez jego wiedzy, niewiele się da bez jego zgody, a jak ktoś próbuje naruszyć prawa, które ustanowił, rychło tego pożałuje, choćby rzecz działa się w największym zadupiu, jakie się na tym globie daje znaleźć.

Myślę, że wartym przemyślenia jest fakt, że Europa po samozniszczeniu w drugiej wojnie światowej, jeśli straciła dominującą pozycję, to na rzecz innego kraju białego człowieka – USA. Paradoksalnie, ale wydaje się, że to, iż USA pełni obecnie rolę światowego żandarma, Europie wychodzi nawet na dobre. Co prawda w PKB odpadamy od światowego giganta, ale gdy się spojrzy na infrastrukturę, to okaże się, że mamy tu i ówdzie na Starym Kontynencie więcej gospodarstw domowych podłączonych do Internetu, więcej dróg na głowę, więcej umiemy, a na przykład infrastruktura energetyczna wyklucza takie rozsypywanie się systemu, jak podczas nader efektownych awarii, które mogły się zdarzyć tylko tam, gdzie ktoś wpadł na pomysł, by wszystko prywatyzować. Nie mnie to rozstrzygać, lecz w środowisku naukowym panuje też powszechna opinia, że naukowy prymat USA jest także mocno naciągany. Opinia ta ma charakter praktyczny – sprowadza się do tego, że gdy wyczytałeś o czymś w pracy, która powstała w USA, to prawie na pewno istnieją wcześniejsze prace na ten temat wykonane w Europie. Chcesz się dowiedzieć więcej, szukaj ich. Amerykanie nie cytują Europejczyków, ale te prace są. Reguła się sprawdza, także w części, że Amerykanin, który publikuje w Stanach zapewne jest z Europy. Jedno, w czym wyraźnie, bardzo wyraźnie odpadamy od USA, to w ilości kasy przeznaczanej na badania, a także edukację społeczeństwa.

To nie zawody sportowe i nie ma sensu dowodzić, kto jest najlepszy, skoro wczoraj był pierwszy, a dziś drugi, ale dwa razy i ma najwięcej punktów. Istotna jest dla mnie inna konkluzja: grupa krajów kultury śródziemnomorskiej narzuca światu styl życia, gospodarcze decyzje, dyktuje ceny towarów. Generalnie, rządzi. Kraje te nie tylko utrzymują swoją pozycję, ale ją umacniają. Jeszcze niedawno były na świecie dwa obozy polityczne, istniały dwa realne mocarstwa. ZSRR miał władzę gospodarczą, militarną i kulturalną. I go nie ma. Powstała w jego miejsce Rosja ma raczej marne szanse na odbudowanie pozycji. Owszem, trzeba na nią uważać, lecz to problem bynajmniej nie tych najważniejszych na świecie państw. Tak czy owak, na naszych oczach dokonało się dramatyczne przesunięcie ośrodka władzy nad światem.

Otóż wszyscy się zgodzą, że od czasów pierwszych manufaktur w społeczeństwie działają procesy specjalizacji. Każdy się zgodzi, że stopień specjalizacji się zwiększa. Także mało kto uznaje to za coś niedobrego. Otóż powiedzmy to tak: po upadku ZSRR zwiększył się stopień wyspecjalizowania państw na te, które rządzą, i te, które są rządzone.

Tak się (dziwnie?) składa, że zawsze chciałem powiększać stopień swej wolności. Jestem ze wsi i wolność dla mnie to bynajmniej nie pojęcie socjologiczno-społeczne czy filozoficzne. Wolność oznacza po prostu więcej możliwości. Banał – jeśli mam rower, mogę wybrać się dalej niż na piechotę. Rower zwiększa zasięg mojego działania. Zauważ, Drogi Czytelniku, że tak pojęta wolność nie zahacza poza wyjątkowymi miejscami o problem wolności drugiego człowieka. Mając odrobinę rozsądku, dwu rowerzystów wyminie się i na wąskiej ścieżynie. Wolność zdefiniowana jako zbiór możliwych działań jest niepolityczna. Trudno powiedzieć, czy w związku z tym jest wolnością, ale ma znaczenie praktyczne. Warto dodać, że bezpieczniej powiedzieć: zbiór, a nie obrazowo: przestrzeń. To bowiem pojęcie z zakresu algebry, gdzie indziej zamazane i nieprecyzyjne. Przestrzeń musi spełniać szereg warunków jak definiowalność metryki, a taka komplikacja jest nam niepotrzebna. Powiedzmy sobie – zbiór działań możliwych. Człowiek ze wsi raczej nie myśli o ograniczaniu wolności drugiego człowieka. Chyba najczęściej dochodzi do tego w wypadku dokuczliwego sąsiedztwa – wówczas próbujemy narzucić swoje obyczaje, ograniczyć obyczaje dokuczliwe. Zaś zależność od drugiego człowieka w warunkach wiejskich określa przysłowie „lepiej nosić jak się prosić”. Czyli banalnie – brak czegoś niezbędnego.

Wolność dla Polaka to jedna z najbardziej upragnionych wartości. Przynajmniej tak się utrzymuje. Tak wypada mówić. Natomiast dość nieśmiało mówi się o tym, że w 1989 roku Polska po prostu odzyskała wolność. Owszem, mieliśmy wcześniej rodzaj narodowego państwa, ale w tym państwie na przykład nie był możliwy Fahrenheit. Istniała cenzura prewencyjna, która skutecznie uniemożliwiała wydawanie takiego pisma. Choćby przez to, że droga do czytelnika strasznie się komplikowała. Mania kontroli przepływu wszelkiej informacji uniemożliwiała chyba całkowicie istnienie Internetu. Przecież, zgodnie z ówczesnym ustawodawstwem, choćby wszelkie wypowiedzi na forach internetowych były publikacją, co gorzej – o niekontrolowanym zasięgu, więc powinny zostać przed udostępnieniem w sieci przejrzane przez cenzora.

Oto jeden z aspektów wolności: mamy Fahrenheita. Nie wiem, czy wolność jest dla mnie wartością naczelną, ale za to wiem, że niezwykle sobie cenię możliwość pyskowania. Otóż na możliwość (wolność?) pyskowania składa się nie tylko brak cenzora, lecz także kilka innych rzeczy, odrobina kasy niezbędna do tego, by utrzymać serwer, opłacić łącza, kupić sobie komputer, by, wreszcie, było na książki o html-u. Na koniec, osobista zaradność wielu ludzi, której wynikiem jest istnienie zespołu. Nie ma wolności pyskowania, gdy się wrzeszczy do pustego podwórka. Realna wolność pyskowania jest wówczas, gdy są jacyś czytelnicy. Na wolność pyskowania składa się wysiłek utrzymania pisma internetowego Fahrenheit, które ma jakąś uchwytną i istotną poczytność. Wolność nie jest bynajmniej tylko darem losu, wynikiem konkretnego układu sił. To rower, można na nim daleko zajechać pod warunkiem, że dobrze napompowany, łańcuch prawidłowo naciągnięty, działa dynamo i lampa. Potrzebna jest także jakaś kapota, spodnie i w miarę całe buty.

O wolność trzeba dbać w sposób celowy i zorganizowany, tymczasem zdumiewa mnie intensywność lustracyjnego pędu. To celowa zbitka zdań jakby do siebie nieprzystających. Zbudowałem sobie na ten temat teorię. Rzecz bowiem w tym, że z jakichś powodów w całym zamieszaniu pominięto tych najbardziej winnych – oficerów dawnej bezpieki. Na swój sposób są rozgrzeszeni, nie muszą się z niczego tłumaczyć. Tymczasem w opałach są ludzie, którzy z komuną walczyli. Najgorzej mają ci, co chcieli zrobić coś naprawdę. Zaś tacy opozycjoniści, jak pewien pijak z Grunwaldzkiego, który osaczony rozdarł koszulę i krzyczał do milicjanta „Bij mnie, no, bij mnie!” mają się bardzo dobrze. Zali, było rozsądne, by ktoś, kto trzymał w domu cudem wykołowany zapas światłoczułej farby do druku, przy pierwszej lepszej okazji rżnął bohatera, odmawiał podpisywania czegokolwiek, żeby już wszyscy w okolicy wiedzieli, że jest opozycjonistą? Jak chciał uchronić tę farbę, to „rżnął głupa” czy „walił w Szwejka” i często skutkowało. Z tym, że teraz, dokładnie na tej samej zasadzie, co za komuny, „jest notowany”. Bo na przykład w gazetach o opozycjoniście, który zgłosił na milicji kradzież roweru pisało się „znany milicji”. I faktycznie, był znany – ze zgłoszenia kradzieży. Współcześnie szarpie się ludzi, którzy byli represjonowani i próbowali się z tego samodzielnie w jakiś sposób wykaraskać, nie rozdzierali koszul, zamiast wrzeszczeć „bij mnie” grzecznie odpowiadali, a być może i coś podpisali, żeby im w domu nie znaleźli farby, albo po prostu wiadomo o nich tyle, że byli zatrzymani, przesłuchiwani, a bezpieka chciałaby z nich zrobić swoich szpicli. To, czy się udało, czy nie, ma już niewielkie znaczenie.

O co chodzi? No cóż, myślę sobie, że nadszedł czas wybodzenia ze stada przez młode byczki swoich tatusiów. Młodzi, krótko ostrzyżeni i rozrośnięci w barach czują potrzebę porządzenia. Etos walki o wolność, walki z komuną wygląda bardzo fajnie, ma jednak pewną dokuczliwą wadę. Uczestnicy owej walki nie są prawdziwymi weteranami, takimi, co już nie pamiętają, czy kulka między łopatki, czy łopatką między kulki. Są sprawni na tyle, że istnieje podejrzenie, że będą czynni w życiu publicznym ze dwadzieścia lat. Trzeba więc doprowadzić do tego, by żaden realnie istniejący uczestnik opozycji nie miał odwagi się wychylić, żeby, nie daj panie Boże, nie powołał się na swoją przeszłość. Wypomni mu się, że bynajmniej nie walczył niczym Roger Moore w „Świętym”, że dał się idiota jeden złapać, pobić, że pokrwawiony, wrzucony do pozbawionej okien celi wyglądał niczym szmata do podłogi i w związku z tym nie może być wzorem dla młodzieży, jeśli chodzi o patriotyczne postawy. Im dalej od 1989 roku, tym więcej radykalnych antykomunistów, opozycjonistów, których nikt nigdy nie wywlókł o piątej rano z łóżka, nie kopnął dla zabawy w jajka, nie wysypał zawartości szafy na środek pokoju, którzy nie znają strachu i poniżenia.

Młode byczki chcą wygrywać wybory, a strach i poniżenie są kompletnie niemedialne. Autentyczni opozycjoniści są specjalistom od PR-u nie tylko nieprzydatni, ale wręcz szkodliwi. Trzeba ich usunąć ze świadomości. Jeśli cię złapali, trzymali brudnego, pobitego głodnego, toś godzien pogardy. A gdybyś się pytał dlaczego, to miałeś kontakty z ubecją. Wystarczy, żeby gardzić. Prawdziwi bohaterowie mają czyste karty, nigdy się złapać nie dali. Co prawda nic nie wiadomo o ich działalności, ale też nie mówimy o działalności, lecz o postawie, a ta zawsze była wspaniała. Nawet jeśli chodzi o postawę przedszkolaka.

No cóż, wysyp kombatantów to zjawisko znane już od drugiej wojny światowej. Po latach okazywało się, że walczyli wszyscy, nie było przeszkodą, że ktoś miał siedem lat. A z powodów wyżej opisanych taki kombatant jest nawet z tych najcenniejszych.

Nie, nie mam żalu. To zjawisko jest nieuchronną konsekwencją systemu demokratycznego i na dodatek czegoś, o czym mówiono na samym początku owej demokracji – że najważniejszy jest system. W domyśle – nie jest ważne, co ludziom siedzi w głowach, w szczególności jakaś moralność. To konsekwencja łyknięcia bez zastanowienia wyobrażenia o działaniu systemu, który ma być remedium na wszystko, także na pazerność, na głupotę, na oszustów.

Demokracja od samego początku była ważniejsza od matematyki na maturze. Już nie chce mi się grzebać w historii, kto i kiedy po raz pierwszy uprościł egzamin dojrzałości, lecz coś mi się zdaje, że chodzi o szacownego profesora, powszechnie uznanego. Bynajmniej nie założyciela jakiejś skrajnej partii, co przypadkiem załapał się do rządzenia. Gdzieś się ulągł pomysł, że amerykańskim wzorem damy szansę wszystkim. Bardzo kochamy wzorce amerykańskie. Bardziej niż zdrowy rozsądek, jak mi się zdaje.

Amerykańsko wygląda pomysł, że w nowej rzeczywistości wszyscy powinni dać sobie radę, a jak kto sobie nie daje, to jest sam sobie winien. Bardzo obiecująco, z punktu widzenia ekonomisty, wygląda program, w którym, na przykład, źle prowadzone gospodarstwa bankrutują i w sposób naturalny przestają nam zawadzać. Jest to pomysł mniej więcej tak dobry, że każdemu trzeba dać maturę, bo sobie wówczas poradzi. Mnie osobiście to wszystko razem wygląda murzyńsko, w sensie europejskich wyobrażeń o murzyńskości. Jest taka opowieść o pewnym stypendyście z tamtych rejonów świata, który po raz pierwszy obejrzał sobie bliżej działanie kranu i postanowił, że kupi sobie kran, bo u nich na pustyni wody nie ma. Postawi ścianę, zamocuje kran do ściany i będzie miał wodę w każdej chwili. Wszelako, ów stypendysta czuł coś, że pomysł wygląda zbyt pięknie, i przyszedł skonsultować się z kolegami z Polski, czy aby to zadziała.

Tymczasem serwuje się nam co rusz pomysły w stylu owego kranu. Począwszy od tych pierwszych, na amerykański styl politycznego życia. Po dzisiejsze, na przykład, że jak się przetrząśnie teczki i odkryje wszystkich agentów oraz przeprowadzi dekomunizację, przy czym co znaczy „dekomunizacja” zastanowimy się później, nastąpi moralna odnowa kraju. Jak nastąpi moralna odnowa, będzie dobrze, przy czym co znaczy dobrze, zastanowimy się później. Poza tym rząd nie powinien się pozbywać majątku, bo to nasz majątek narodowy. Za to rząd powinien podwyższyć pensje. W celu likwidacji korupcji należy powołać specjalny urząd do walki z korupcją. W celu poprawy wizerunku Polski za granicą, należy powołać rządową komórkę do spraw wizerunku.

Istnieje zapotrzebowanie na recepty w stylu wkręcenia kranu w ścianę, żeby zawsze woda była. Część problemów bowiem nie może być bezboleśnie rozwiązanych. Na przykład utrzymująca się liczba jednej trzeciej ludności wiejskiej, przywiązanej na różne sposoby do produkcji rolniczej, która wszak nie polega na produkcji, a raczej na posiadaniu ziemi i gospodarstw rolnych. Przy obecnej technologii, w rolnictwie powinno być zatrudnionych kilka procent zdolnych do pracy ludzi. Reszta powinna się przekwalifikować. Ogromnym wysiłkiem. Otóż problem jest tak wielki, że bez strachu można myśleć o nim tylko magicznie. Że się gdzieś wkręci jakiś kran i poleci woda. Trzeba pójść do dentysty, lecz zanim zdecydujemy się na ten dramatyczny krok, próbujemy zamówić ból zęba. A, że wkoło niewielu ludzi wierzy dentystom czy hydraulikom, popyt na szamanów rośnie i to bardzo niespodziewanych miejscach.

Bo magicznym pomysłem jest „niewidzialna ręka rynku”.

Równie magicznym pomysłem jest to, że jak się przyłoży jednej partii albo spacyfikuje jedno radio, to ludzie zmądrzeją. Magicznym pomysłem jest to, że winne jest zdziczenie zwyczajów politycznych. To, co się dzieje w sferze polityki, jest odpowiedzią na narodową potrzebę magii.

Jak powiedziałem, zdaje mi się, że w polityce, w stosunkach międzynarodowych następuje specjalizacja. USA wyspecjalizowały się w pozycji światowego mocarstwa. Kraje Europy Zachodniej mają także swoją specjalizację, wiozą się skutecznie na amerykańskiej dominacji, ale też tworzą dla niej zaplecze, już to polityczną flankę, już stanowią niezłego partnera handlowego. To chyba wyspecjalizowanie w byciu drugą siłą na świecie.

Zarysował się kierunek polskiej specjalizacji w sferze międzynarodowych stosunków – na działacza ruchu murzyńskiego, na przywódcę indiańskiego rezerwatu. Może trochę dziwne, może się wydawać niezbyt ambitne, ale to jakoś działa – niektóre rezerwaty są właścicielami kasyn. Może i nam się uda? Nie rozumiemy obyczajów panujących w Paryżu, ale że w Paryżu tolerują jakichś takich okutanych w dziwne chusty, to spróbujemy ich przekonać, że na tej samej zasadzie mają przyjąć i nas. Narobimy wrzasku, że narodowa duma, na wzór rdzennej i cennej kultury, że u nas kobietę się traktowało tak, i skoro tolerujecie u siebie haremiki, to musicie tolerować nasze klepanie po dupie. Musicie tolerować nasze poglądy, że geje to zboczeńcy i to, że od czasu do czasu trzeba kogoś dla uciechy ludu obwiesić. Brudniejsze mleko jest związane głęboko z naszą tradycją dojenia. Musicie to zaakceptować. Co prawda tu jest terytorium Unii, ale także polski rezerwat. Owszem, chcieliśmy do tej Unii, ale jak się człowiek rozejrzał, to łeb rozbolał. Nie boli tylko w naszym rezerwacie.

Pewne specjalizacje ludzie zdobywają instynktownie. Przywódcą czy inżynierem zostaje się z pełną premedytacją, zaś strasznym dzieckiem najczęściej z tego powodu, że kwalifikacje tylko na to pozwalają. Specjalizacja „na murzyna” różni się od „strasznego dzieciaka”, przynajmniej w moim odczuciu, ale zasadnicze skutki są takie same. Otoczenie zostaje zmuszone do niepoważnego traktowania osobnika. Musi z nim żyć, no to wypracowuje sobie metody obchodzenia upierdliwca. Specjalizacja, w którą wchodzimy, korzysta z elementów poprawności politycznej: bo niby każda kultura jest równoprawna, to dlaczego nie ta „polska”, tak jak ją sobie niektórzy wyobrażają? A na kulturę trzeba pieniędzy. I chyba na tej zasadzie liczą ci ludzie na dotacje z Unii. Mniejsza jednak o analizy. Najsmutniejszy wniosek jest taki, że lwia część społeczeństwa uznała, że odpadła od nowoczesności, że znajdzie sobie miejsce w rezerwacie.

Co prawda w rezerwacie jest trochę biedniej, ciut mniej szans, ale żyć się przecież da! Otóż z ich (kandydatów na mieszkańców rezerwatu) punktu widzenia, różnice są minimalne, rzędu pięciu procent rocznie, a norm czystości mleka nie trzeba trzymać. To oznacza, że w ciągu pokolenia znajdziemy się w innym świecie. Tymczasem nasz dochód narodowy szacuje się na jedną czwartą dochodu państw Unii. Przykłady z wyliczeniami przytoczyłem, żeby pokazać banalną prawdę, że taka jest fizyka naszego wszechświata, tak został stworzony, jakem ateista, przez pana Boga. Że tworzą się w nim podziały.

Murzyn, być może zbajerowany przez sprzedawcę w sklepie, jednak podejrzewał, że trzeba zbudować rurociąg. My zamierzamy wbić kran w ścianę i następnie zwołać reporterów i pokazywać, że woda nie leci.

Nie czeka nas tragedia, zaledwie zubożenie, może nawet z pozoru niewielkie. Jak na razie nowa twarz w polityce zagranicznej owocuje zaledwie definitywnym zaprzepaszczeniem szans w rozgrywce o gazociąg, którym chce się ominąć uciążliwy kraj. Coś tam zgrzyta w przyznawaniu funduszy z Unii. Drobne straty, ledwie kilka procent. Rządzimy się wreszcie sami, choćby kosztem niewielkiej utraty możliwości. Lecz utrata możliwości, przynajmniej dla mnie, oznacza utratę wolności. Niepodległość, w sensie nienaruszalności terytorialnej rezerwatu, zapewne zachowamy, ale stracimy jakąś wolność. Jak się zdaje, znaczna część ludzi nie zauważy tego – stracimy możliwości, które im nigdy nie były potrzebne. Tak jak ślepemu kolorowy telewizor. Szeregi geometryczne zaś pokazują, że pewne wybory są nieodwracalne. Brniemy konsekwentnie w rozdawnictwa matur, w becikowe, w branie za mordę. Ja zaś czuję się, jak ten Murzyn, którego nasi zaprowadzili do piwnicy i pokazali hydrofor.

Wrzesień idzie. Nie ma na to rady... Naprawdę?

 


< 13 >