Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 24>|>

O człowieku, który chciał być pisarzem

 

 

Czytelnik potęgą jest i basta!

 

Na pewno wielu czytelników Fahrenheita, szczególnie tych, którzy nie śledzą prowadzonych na forum dyskusji, zdziwi fakt pojawienia się w dwóch kolejnych numerach tego samego opowiadania. Ponieważ istnieje uzasadniona obawa, że potraktują to jako pomyłkę i przejdą do następnego tekstu, nie poświęcając opowiadaniu Daniela Grepsa nawet odrobiny uwagi, pozwalam sobie zamieścić kilka słów tytułem wyjaśnienia.

Utwór „O człowieku, który chciał być pisarzem”, które, mam nadzieję, z zainteresowaniem zaraz przeczytacie, jest namacalnym wręcz dowodem na potwierdzenie teorii, że siła oddziaływania czytelników na autora wielką jest.

Daniel Greps po zapoznaniu się z opiniami, jakie na forum Fahrenheita wyrazili czytelnicy – tu pragnę poinformować, że opinie były pozytywne, ale z jednym zastrzeżeniem, które dotyczyło zakończenia; ba, twierdzono wręcz, że autor skończył w momencie, w którym tak naprawdę powinien zacząć – otóż, wymieniony wyżej, skruszony i zawstydzony, targany wyrzutami sumienia postanowił naprawić swój błąd i dopisać zakończenie, skutkiem czego tekst zamiast osiemnastu tysięcy znaków ma ich trzydzieści osiem tysięcy, i jest to zdecydowanie inne opowiadanie. To, czy trud autora nie poszedł na marne, a zdaniem redakcji zdecydowanie warto było, możecie ocenić sami. A, ponieważ Wasze to jest dzieło, jesteśmy bardzo ciekawi, co o tym i innych tekstach, zamieszczonych w numerze sądzicie. Dlatego przypominamy, że aby wyrazić swoją opinię, nie musicie wiedzieć, gdzie jest najbliższa poczta. Zganić nas lub pochwalić (lubimy jak nas chwalą) możecie, nie opuszczając naszej strony, wystarczy jedno kliknięcie i już. Czekamy na Wasze przemyślenia albo w listach do redakcji, albo na forum. To, co myślicie, jest dla nas i dla naszych autorów naprawdę bardzo ważne, czego dowodem jest opowiadanie zamieszczone niżej.

Pamiętajcie. Tylko jedno klikniecie.

 

Dorota Pacyńska

 

 

Ze Stefanem znamy się od dziecka. Mieszkaliśmy w jednym bloku, w podstawówce dzieliliśmy szkolną ławę, a później wybraliśmy to samo liceum, choć on profil humanistyczny, a ja biologiczno-chemiczny. Zresztą Stefan po roku przeniósł się do wieczorówki i tam zrobił maturę. W wieczorówce było łatwiej.

Potem ja poszedłem na studia, a on zarzucił edukację i wypruł w szeroki świat szukać szczęścia. Nosiło go tu i tam. Siedział jakiś czas za granicą, wrócił, popracował chwilę w kraju – ale krótko, bo praca mu nie odpowiadała. Pytany, czy nie świerzbią go ręce do roboty, odpowiadał przekornie, że świerzbią go od roboty. Nigdzie nie potrafił zaczepić się na dłużej.

Po co o tym mówię? Bo chcę, żebyście wiedzieli, że zawsze był takim niespokojnym duchem. Nie głupim, o nie. Po prostu jego myśli wędrowały innymi torami niż moje czy wasze.

Przypomina mi się, jak któregoś dnia, jeszcze w liceum, siedzieliśmy u Stefana w domu, gawędząc i oglądając telewizję. Jego rodzice wyjechali na dwa dni, więc bez skrępowania raczyliśmy się chłodnym piwkiem. W tamtych czasach nie trzeba było wiele, żeby zaszumiało mi w głowie. Dwa sześciopaki, w które się zaopatrzyliśmy, wystarczyły aż nadto.

W telewizji nadawali akurat program na temat globalnego ocieplenia – facet nawijał, jakie to niebezpieczeństwa niesie ono ze sobą. Sięgając do chłodnego wnętrza zamrażarki po kolejną puszkę, zażartowałem:

– Globalne ocieplenie? Mam na to sposób: nastawię lodówkę na maksymalne chłodzenie i zostawię otwarte drzwi! – Wtedy, po kilku piwach, wydało mi się to niezwykle zabawne, wiecie.

– Obawiam się, że to nie wystarczy – skomentował Stefan.

Z braku lepszych pomysłów zdecydowałem się podrążyć temat.

– No, ale załóżmy, że wszyscy na całym świecie nastawią lodówki i otworzą drzwi. Załóżmy, że wszyscy mają lodówki. I co wtedy? – Spojrzałem na niego z ukosa.

– Ha! – Ożywił się mój przyjaciel, aż grzywka podskoczyła mu na czole. Uniósł palec wskazujący. – Wtedy mielibyśmy właśnie globalne ocieplenie.

Parsknąłem śmiechem. Myślałem, że żartuje albo jest bardziej pijany niż ja. Ale on mówił całkiem serio.

– Chyba zdajesz sobie sprawę, że lodówki nie działają za darmo? – ciągnął. – Żeby działały, ktoś musi wytworzyć elektryczność, którą zużywają, a w procesie produkcji powstaje mnóstwo ciepła. Jest to więc część problemu, którego dotyczy ta cała dyskusja.

– Że jak? – Zamrugałem.

– Pierwszym krokiem w produkcji elektryczności jest wytworzenie ciepła. Osiąga się to najczęściej poprzez spalenie węgla lub w wyniku rozpadu jądrowego. Ciepło to wykorzystuje się następnie do podgrzania wody, żeby powstała sprężona para, która obraca turbiny elektrowni, a dopiero one napędzają generatory prądu elektrycznego. Problem w tym, że dwie trzecie uzyskanej w ten sposób energii zostaje utracone w postaci dymów, gorących gazów albo podczas przesyłania prądu kablami do naszych domów.

– Bredzisz! – wykrzyknąłem rozbawiony. Wydało mi się to bardzo śmieszne. I ten jego ton. Gadał jak profesor.

– Jak myślisz, dlaczego w zimne dni na przewodach wysokiego napięcia siadają ptaki? Właśnie dlatego: bo kable są ciepłe. Zamiast myśleć o otwieraniu lodówki, pomyśl lepiej, jak się bez niej obejść. Im więcej elektryczności zużywasz na swoje potrzeby, tym więcej ciepła przekazywane jest do środowiska. Taka lodówka, na przykład, usuwa ciepło ze swojego wnętrza i wyrzuca do kuchni poprzez zwoje umieszczone z tyłu. Jednak sęk w tym, że wszystkie podobne urządzenia wyrzucają więcej ciepła niż usuwają. Tak więc – otworzył puszkę, którą mu podałem, i pociągnął z niej, aż piana pociekła mu po brodzie – lodówka właściwie wytwarza więcej ciepła niż chłodu.

Wybuchnąłem śmiechem. To był cały Stefan.

Pamiętam jak kiedyś „poczuł powołanie”, by grać na gitarze. Kupił tanią podróbkę Fendera Stratocastera i zaszył się w pokoju. Kiedy do niego przyszedłem, siedział na łóżku, pieszczotliwie tuląc do siebie instrument. Nie było go stać na porządny wzmacniacz, więc podłączył gitarę do starego radia marki „Taraban”. Cały ten zestaw, wliczając mojego przyjaciela, stanowił dość komiczny widok. Z trudem powstrzymałem się, by nie parsknąć śmiechem.

– Odkryłem swoje powołanie – poinformował mnie poważnym tonem. – Grając na gitarze, spełniam się. Wreszcie.

– Okej, ale dlaczego spełniasz się w ciemnym pokoju? – zapytałem. – Weźże przewietrz tutaj trochę, bo się udusisz. Wiosna jest. – W trosce o zdrowie artysty, sięgnąłem ku zaciągniętym zasłonom, by wpuścić trochę światła i otworzyć okno.

– Nie! – krzyknął histerycznie. – Artysta musi mieć odpowiedni klimat, żeby tworzyć. – Uspokoił się dopiero, kiedy usiadłem obok niego na łóżku i nabrał pewności, że porzuciłem myśl o psuciu klimatu. – Będę świetny, zobaczysz. To kwestia naukowego podejścia. Opracowałem już zestaw ćwiczeń, mam to rozpisane, na razie na dwa lata. – Podał mi kartkę z jakimiś bazgrołami. – Bez należytego warsztatu nie wyrażę się tak, jakbym chciał. Daję sobie pięć lat na osiągnięcie odpowiedniego poziomu. Jeśli będę konsekwentnie ćwiczył, za pięć lat będę ekstremalnie ekspresyjny.

I wiecie co? Skurczybyk nauczył się grać całkiem przyzwoicie. Ale grał tylko kilkanaście miesięcy, potem porzucił gitarę, ku nieskrywanej uldze rodziców i sąsiadów.

– Stawy mi, kurwa, siadały, wiesz – tłumaczył, pytany o powody. Zademonstrował dłoń, z palcami spuchniętymi jak serdelki.

Mijały lata – znalazłem pracę, ożeniłem się, a ten lekkoduch nie zmieniał się w ogóle. Wciąż miał szalone pomysły. W zasadzie nie utrzymywaliśmy stałych kontaktów. Nie miałem już tyle czasu co kiedyś. Postawiłem dom za miastem i przeprowadziłem się tam z żoną. Stefan nadal mieszkał z rodzicami w bloku. I tak nasze drogi rozchodziły się powoli, jak to często w życiu bywa. Kiedy urodził mi się syn, zupełnie straciłem kontakt z dawnym przyjacielem.

Dlatego byłem mile zaskoczony, kiedy wczoraj, po dwuletniej przerwie, Stefan znowu do mnie zadzwonił. Zaproponował, żebym wpadł do niego wieczorem na piwko. Z chęcią przyjąłem zaproszenie; ciekaw byłem niezmiernie, co ten stary wariat porabia.

 

***

 

Żona podwiozła mnie pod blok. Umówiliśmy się, że odbierze po mnie o dwudziestej trzeciej; do domu mam teraz z osiedla jakieś trzy kilometry, a zimą ten dystans zdaje się wydłużać dwukrotnie, jak nie lepiej. Ściskając pod pachą zgrzewkę piwa, wszedłem na trzecie piętro i zadzwoniłem do drzwi.

Otworzył mi sam Stefan. Wydawał się jeszcze chudszy niż kiedyś. Czarne, niesforne włosy opadały mu na nieogolone policzki jak skrzydła kruka. Miał na sobie powyciągany sweter i okulary, co było dla mnie niespodzianką. Ale najbardziej zaskoczyła mnie fajka tkwiąca w jego ustach.

– Hej, po co ci ten komin? – Kiwnąłem głową.

– Pomaga mi się skoncentrować – rzekł tajemniczo. – Wejdź.

Przeszliśmy do jego pokoju. Wciąż miał zamiłowanie do ciemnych pomieszczeń – na biurku żarzył się robaczek świętojański, który tylko z litości można by nazwać lampką. Dawał mniej więcej tyle światła, co papieros.

Zagłębiłem się w wygodnym fotelu, a Stefan usiadł za biurkiem, zarzuconym jakimiś szpargałami. Otworzyliśmy po piwie.

– Zdrowie – mruknął. Stuknęliśmy się puszkami.

– Kupę czasu się nie widzieliśmy, co porabiasz? – zagadnąłem, rozglądając się po pokoju. Na ścianach wciąż wisiały plakaty z gazet, fotografie UFO, potwora z Loch Ness i tym podobne. Niektóre pamiętałem jeszcze z czasów szkolnych.

– Wiesz... zostałem pisarzem. – Stefan z namaszczeniem pogłaskał się po brodzie. Omal nie udławiłem się piwem.

– Pisarzem? – zapytałem. – Od kiedy cię to interesuje...?

– Od niedawna, od niedawna... – Błądził wzrokiem po suficie. – Jakieś pół roku.

– Opublikowałeś coś?

Splótł dłonie przed sobą, na wysokości piersi.

– Wysłałem takie opowiadanko, science-fiction, wiesz. Nie puścili go, ale reakcja była w gruncie rzeczy pozytywna. Znasz mnie, wiesz, że jak coś robię, to solidnie.

– Taaa... ale opowiadanka nie łyknęli?

– Napisali, bym próbował dalej – Uniósł wskazujący palec. – Wiesz, Michał, to nie takie proste. Czuję, że mam to coś, w środku. Potrzebuję tylko czasu... żeby doszlifować styl. Brakuje mi warsztatu, ale mam potencjał.

– Nie wątpię – mruknąłem. Upiłem łyk piwa.

– Szkoda, że nie wziąłem się za to wcześniej. – Pokręcił głową. – Pisanie to super sprawa. Spełniam się, wiesz. Tyle lat zmarnowałem... – Uniósł do ust puszkę. – Ale nadrobię to.

– W jaki sposób? – zapytałem.

Oczy mu się zaświeciły.

– Posłuchaj, Michał. Wszystko sobie przemyślałem. Żeby dobrze pisać, trzeba pisać dużo, i tego nikt za mnie nie zrobi. Jadę, stary, po kilkanaście godzin na dobę, czasem zapominam o jedzeniu i nie wiem, czy za oknem świeci słońce, czy może deszcz pada. Ale jestem coraz lepszy i w końcu osiągnę cel. Jest tylko jeden problem. – Zawiesił na mnie wzrok.

– Jaki?

– Widzisz, żeby czynić szybkie postępy, twórca potrzebuje obiektywnej oceny swoich dokonań. A pisząc, traci dystans do własnej twórczości, więc ma trudności z osądem. Obiektywna, krytyczna ocena dzieła pozwala wyeliminować błędy i iść naprzód! A ja nie potrafię bezstronnie ocenić tego, co robię, i tutaj jest pies pogrzebany...

– Może ja mógłbym ci pomóc? – zaoferowałem się.

Zaśmiał się gorzko.

– Nie wiesz, w co byś się wpakował, stary. Nie mogę cię tym obarczyć, nie masz tyle czasu. Wiesz, ile makulatury musiałbyś przerzucić tygodniowo? Wiesz, w jakim tempie ja tworzę? – Machnął ręką. – Poza tym, z całym szacunkiem, przyjacielu, ale nie jesteś dla mnie autorytetem w tej dziedzinie.

Cóż, mogłem tylko przełknąć tę gorzką pigułkę.

– Nie ma na świecie człowieka, który byłby w stanie czytać i recenzować wszystko to, co piszę. – Światło z małej lampki nadawało jego oczom gorączkowy blask. – Muszę sam oceniać swoją twórczość. A jedynie wtedy będę mógł oceniać ją obiektywnie, kiedy nauczę się czytać swoje utwory tak, jakby napisał je ktoś inny.

– Do czego zmierzasz? – Poczułem ukłucie niepokoju. Dostrzegałem w nim jakieś takie... bo ja wiem, niezdrowe podniecenie.

Uśmiechnął się, szerokim uśmiechem rekina, który dojrzał smaczną rybkę.

– Domyślam się, że wiesz, iż ludzki mózg składa się z dwóch półkul? U naukowców i w ogóle umysłów ścisłych, dominuje lewa półkula. Prawa – u artystów, humanistów. W niej swoje źródło ma intuicja, wyobraźnia, poczucie humoru. Lewa półkula odpowiada za zdolności analityczne, naukowe, logikę. Tę półkulę, jak mniemam, wykorzystuję całkiem nieźle.

– Rozumiem. – Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. – Chcesz znaleźć sposób, żeby zmusić prawą półkulę do lepszej pracy?

Machnął lekceważąco dłonią.

– E tam. Obie półkule stale ze sobą współpracują. Taki na przykład da Vinci. Był nie tylko malarzem, a więc twórcą wykorzystującym wyobraźnię, kolor i przestrzeń, ale także znakomitym konstruktorem, wykorzystującym zdolności matematyczne, logikę. Einstein, fizyk, umysł ścisły, grał na skrzypcach. Prawdopodobnie bez wyobraźni i intuicji nie dokonałby swoich odkryć. Obaj potrafili korzystać w równym stopniu z obu półkul, to tajemnica ich sukcesów. Kiedy uczymy się, pisząc, licząc, analizując, korzystamy głównie z lewej półkuli. Trzeba wykorzystywać obie, by nauka była łatwiejsza i bardziej owocna – w myśl słów Konfucjusza: „powiedz mi – a zapomnę, pokaż mi – a zapamiętam, pozwól mi przeżyć – a zrozumiem”.

Potrząsnąłem głową oszołomiony.

– Załóżmy, że u mnie dominującą półkulą jest lewa – ciągnął. – Zostało udowodnione, że pracując prawą, stymuluję lewą do efektywniejszej pracy, zmuszam mózg do współpracy między półkulami, zatem – pociągnął szybki łyk piwa – jeśli jestem dobrym biologiem, i zajmuję się na przykład malarstwem, to staję się... jeszcze lepszym biologiem! – Triumfalnie zgniótł pustą puszkę w dłoni.

– No to o co ci chodzi...? – Nie zrozumiałem zbyt wiele z tych jego wywodów, widocznie moje półkule nie pracowały najlepiej. – Biorąc pod uwagę wszechstronność twoich zainteresowań, obie półkule twego mózgu hulają zapewne jak najnowszy Pentium.

– Tak, nie mam trudności z przyswajaniem informacji, jak i z rozwijaniem talentów czy pracą twórczą. Moje półkule współpracują wzorowo, ale nie o to tutaj chodzi. Problem w tym, by każda zaczęła pracować osobno.

– Nie rozumiem. – Opadły mi ręce. Ileż to już razy, przez lata naszej znajomości, wymawiałem te słowa!

– Posłuchaj. – Spojrzał mi prosto w oczy hipnotycznym wzrokiem. Wyglądał jak Brad Pitt w filmie „Dwanaście małp”. – Mamy dwie półkule mózgowe, z których każda ma odmienne funkcje. Pojawia się więc pytanie: czy każda w nich jest w stanie działać jako oddzielny, świadomy umysł, gdyby oddzielić je od siebie?

Spojrzałem na niego jak na wariata. Myślałem, że znam go na tyle dobrze, że nie zdoła mnie już niczym zaskoczyć. Myliłem się.

– Chodzi ci o to, by jedna półkula była twórcą, a druga recenzentem? Coś w tym stylu?

– Właśnie! – Uśmiechnął się triumfalnie. – Zauważ, że nasz mózg jest jakby wręcz stworzony do tego! Prawa półkula – wyobraźnia, intuicja, procesy twórcze. Lewa – analiza, logika. Genialne!

– A jak zamierzasz zmusić je, by pracowały osobno, Frankensteinie?

Odpowiedział chłodnym uśmieszkiem.

– Pozwól, że ci coś opowiem, Michał. W 1908 roku, do szpitala trafiła psychicznie chora kobieta. Twierdziła, że jej lewa ręka znajduje się poza jej kontrolą. Nieustannie próbowała się udusić za jej pomocą, natomiast prawą bez przerwy odciągała rękę lewą od gardła.

– Przestań. Ciarki chodzą mi po plecach.

– Wykonywała też inne destrukcyjne czynności, jak darcie pościeli, ale tylko lewą ręką. Neurolog podejrzewał uszkodzenie ciała modzelowatego, powodujące brak komunikacji między półkulami mózgu. Autopsja po śmierci pacjentki potwierdziła to przypuszczenie.

– Do czego zmierzasz? – zapytałem zniecierpliwiony. Miałem serdecznie dość rozmowy o mózgu i jego półkulach.

– W 1953 roku, naukowcy Ronald Myers i Roger Sperry dokonali ciekawego odkrycia, przecinając ciało modzelowate w mózgach kotów. Przecięli również części nerwów, łączących oczy z mózgiem. Normalnie każde oko przesyła informacje do obu stron mózgu. Po zabiegu lewe oko kota wysyłało przekaz tylko do prawej półkuli i odwrotnie.

Poczułem, że robi mi się niedobrze. Odstawiłem puszkę z niedopitym piwem na biurko.

– Następnie uczyli koty wykonywać różne zadania z opaską na oku. Wyszkolili je tak, by naciskały przycisk z namalowanym kwadratem, kiedy były głodne, ignorując przy tym przycisk z kółkiem, po czym przewiązali kotom drugie oko, i co się okazało? Koty zachowywały się tak, jakby nigdy nie uczyły się tej sztuczki. Jedna strona mózgu nie wiedziała, co robi druga. Dwa umysły w jednym ciele.

Zadrżałem.

– Mógłbym przytoczyć więcej takich przykładów, Michale, ale widzę, że masz dosyć. Wniosek jest taki: przecięcie ciała modzelowatego w mózgu tworzy dwa mózgi, zdolne do wykonywania niezależnych funkcji.

– No i co z tego? – spytałem rozdrażniony.

Uśmiechnął się pod nosem, ale ten uśmiech nie pojawił się w jego oczach.

– Mam zamiar poddać się takiemu zabiegowi.

– Zwariowałeś do reszty! – wybuchnąłem. – Chcesz, żeby ktoś grzebał w twoim mózgu, tak jak tym kotom? Oszalałeś!

– Zabieg ten był przeprowadzany również na szympansach, a także na ludziach, oczywiście bez przecinania nerwów wzrokowych. Stosuje się go sporadycznie przy leczeniu ciężkich przypadków padaczki. To całkowicie bezpieczny zabieg.

– I co chcesz osiągnąć w ten sposób, wariacie? – zasapałem. Byłem wzburzony.

– Będę miał dwa mózgi. Pozwoli mi to rozwijać swoje zdolności w dwójnasób. Przy mojej wiedzy i zdolnościach, może mi się udać. Mam już projekt, patrz. – Podsunął mi pod nos jakieś pokreślone kartki. Odepchnąłem jego rękę.

Wziąłem głęboki oddech. Starałem się myśleć racjonalnie. To, że mój przyjaciel najwyraźniej w końcu sfiksował, to jeszcze nie koniec świata. Zszokował mnie tymi bredniami, ale przecież od słów do czynów wiedzie czasem długa droga.

Wyjąłem ze zgrzewki ostatnie dwa piwa i podałem jedno Stefanowi. Otworzyłem puszkę, i kilkoma haustami opróżniłem ją do połowy. Smakowało cudownie, jakby każdy łyk gasił pożar w mojej głowie.

– Posłuchaj, Stefan... – powiedziałem „rozsądnym” tonem. – Myślisz, że pierwszy lepszy chirurg zrobi ci taki zabieg? Pójdziesz do lekarza, i powiesz: panie doktorze, proszę mi naciąć ciało modzelowate, bo chcę mieć dwa mózgi? Wiesz, dokąd skierowanie ci wypisze...?

– Ten sam stary Michał. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Jak zwykle mnie nie doceniasz. Kasa, misiu, kasa. Kasa otwiera wszystkie drzwi, jak masz kasę, to możesz być wariatem i nikogo to nie obchodzi. Wszystko i każdy jest do kupienia, to tylko kwestia ceny.

– No właśnie – podjąłem. – A ty groszem nie śmierdzisz. Chyba, że o czymś nie wiem?

Oczy zapaliły mu się jak diabłu. Zaczynałem się już bać tego błysku, gdy ożywiał się, przekonując mnie do kolejnej idei.

– No właśnie, kasa. Mam plan... – Nachylił się w moim kierunku, przechodząc na konspiracyjny szept. – Uważasz, że o wygranej w totolotka decyduje przypadek? No to posłuchaj...

 

***

 

Kiedy kilka minut przed jedenastą wychodziłem z mieszkania Stefana, drżały mi nogi. Modliłem się, by jego plan zawiódł – znając Stefana, byłem przekonany, że wpakuje się w jakieś tarapaty. I przeczucie mnie nie myliło, lecz w najgorszych koszmarach nie przypuszczałem, że pociągnie mnie za sobą.

Zadzwonił półtora miesiąca później, dokładnie w Nowy Rok. Myślałem, że chce złożyć życzenia, ale gdzie tam. Nawet się nie przywitał.

– Przyjdź do mnie, natychmiast – rzucił do słuchawki. Nie spodobał mi się jego ton.

– Co się stało? – spytałem, siląc się na spokój. Przeczuwałem kłopoty.

– Jesteś mi potrzebny. Przyjdź.

– Jest dziewiąta wieczór. To nie może poczekać do jutra?

– Straciłem już wystarczająco wiele czasu. Jeśli chcesz nadal uważać się za mojego przyjaciela, przyjdź. – Odłożył słuchawkę. Westchnąłem ciężko.

– Jakiś problem? – spytała Marta, widząc moją minę. Przed chwilą skończyła usypiać małego Roberta.

– Wygląda na to, że problem ma Stefan – odparłem. – Chce, żebym do niego zajrzał. Teraz.

– Bój się Boga, Michał, o tej porze? Chyba się nie zgodziłeś?

Westchnąłem ponownie.

– Niestety... wrócę najprędzej, jak tylko będę mógł. – Pocałowałem ją w policzek. – Wezmę samochód, to będzie szybciej. – Założyłem kurtkę i wyszedłem.

 

***

 

Drzwi otworzył mi Stefan. Wyglądał żałośnie – schudł jeszcze bardziej przez te kilka tygodni, włosy miał niechlujne a pod oczami fioletowe sińce. Pęknięte okulary skleił na nosie plastrem.

– Hej, gdzie masz fajkę? – zażartowałem, choć nie było mi do śmiechu.

– Wkurzała mnie, więc rzuciłem palenie – skrzywił się. – Nie mogłem się przez nią skoncentrować.

Przeszliśmy do jego pokoju. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło od mojej ostatniej wizyty; no, może bałagan był ciut większy.

– O co chodzi, stary? – spytałem, siadając w fotelu. – Cóż to za sprawa nie cierpiąca zwłoki?

– Mój plan z totolotkiem nie wypalił.

Powiedział to tak dramatycznym tonem, że niemal parsknąłem śmiechem. Więc o to chodzi!

– No popatrz, popatrz. – Uśmiechnąłem się ironicznie. – Jak to możliwe?

– Zdarza się – stwierdził ponuro. – Błędów nie popełniają tylko ci, którzy nic nie robią.

– Święta prawda. I co dalej?

Zacisnął usta i spojrzał mi twardo w oczy.

– Przykro mi, Michał, ale padło na ciebie. Będziesz musiał przeprowadzić tę operację.

W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, co mówi. Potem pomyślałem, że naprawdę źle z nim.

– Jeśli to jakiś żart...

– To nie żart! – warknął. – Czy ja wyglądam jakbym żartował?

Przyjrzałem mu się uważnie. Dopiero teraz dostrzegłem, że pod maską spokoju wprost kipi, jakby miał lada moment wybuchnąć. Na blade policzki wystąpiły mu czerwone plamy. Nie żartował.

– Posłuchaj. Jak to sobie wyobrażasz...

– Mam tylko ciebie – przerwał mi. – Nie mam innych przyjaciół. Nie zawiedź mnie.

– Zaraz, zaraz. – Uniosłem ręce. – Mówisz o tym zabiegu, o którym rozmawialiśmy ostatnio? Przecięciu ciała, eee...

– Modzelowatego. Tak jest.

Zwariował! – pomyślałem. W końcu zwariował do reszty.

– Słuchaj. To poważna operacja, na mózgu. Wiesz, czym grozi uszkodzenie mózgu? Chcesz, żeby kompletny laik grzebał ci...

– Jesteś lekarzem. – Wycelował we mnie oskarżycielsko palec.

– Lekarzem rodzinnym, do cholery! – wybuchnąłem. – Nie przeprowadzam operacji na mózgu, leczę przeziębienie i wysypkę!

– Nauczysz się. Mam książki, materiały z Internetu...

– Nauczę się! – prychnąłem. Przez chwilę nie mogłem wymówić słowa, sapiąc ze wzburzenia.

– Powiem tylko raz, ale dobitnie – odezwałem się w końcu cicho. – To wykluczone.

– Tak? – spytał chłodno. W jego oczach czaiła się jakaś złowroga iskierka.

– Tak. Owszem, potrzebny ci lekarz, ale...

– Nie chciałbyś chyba, żeby twojemu synkowi przytrafiło się coś złego?

Tymi słowami uderzył we mnie jak młotem.

– Coś ty powiedział?!... – spytałem zszokowany. Aż mnie zmroziło.

– Jest taki młody. Życie przed nim. Bądź dobrym tatusiem, i nie łam mu go.

Uniosłem się w fotelu.

– Grozisz mi? Ty...

– Zamknij się i posłuchaj – rzekł beznamiętnie. Wskazującym palcem poprawił okulary, które zsunęły mu się na koniec nosa. – Ja też powiem tylko raz, ale dobitnie. Albo zrobisz to, o co cię proszę, albo twojemu dziecku przytrafi się coś złego. Zrozumiałeś?

– Jeśli go tkniesz, uduszę cię gołymi rękami, chory skurwielu! – wybuchnąłem.

Uśmiechnął się ironicznie.

– Możesz tymi rękami zrobić coś znacznie lepszego. To prosty zabieg, jak wycięcie wyrostka robaczkowego.

– Pójdę na policję! – zagroziłem.

– I co im powiesz? Wszystkiemu zaprzeczę. Twoje słowo przeciw mojemu.

– Uwierzą mi! Znajdą u ciebie te książki, te...

– Nie ośmieszaj się. Od kiedy posiadanie książek jest przestępstwem?

Ten świr, mimo całego swego szaleństwa, zawsze potrafił chłodno kalkulować. Musiałem to wziąć pod uwagę.

– Zrób to. – Nachylił się ku mnie tak, że niemal zetknęliśmy się nosami. – Nic nie ryzykujesz, to mój mózg. Nikt się nie dowie. Nikomu nic się nie stanie. Zrób to dla swojego syna.

– Dla mojego syna... – wyszeptałem zbielałymi wargami.

Odchylił się i rozparł wygodnie w fotelu.

– Weź te książki i wydruki z Internetu. – Wskazał palcem jeden z kilku stosów ksiąg i rozmaitych dokumentów, które niczym stalagmity wyrastały z podłogi. – Tam znajdziesz wszystkie potrzebne informacje. Gdybyś czegoś potrzebował, dzwoń. Daję ci trzy miesiące. Potem omówimy szczegóły.

Zdjął okulary i odłożył na stolik. Z opuchniętymi oczyma i bladą, wymizerowaną twarzą wykrzywioną grymasem szaleństwa wydał mi się nagle całkiem obcy. Kto to jest? Czy to ten sam stary Stefan, z którym...

– I pamiętaj. Ani słowa o tym. Nikomu. Jasne? Bo inaczej... – Przeciągnął palcem po gardle. A potem uśmiechnął się szeroko, jak najserdeczniejszy człowiek pod słońcem. – Zrób to, Michał. Zrób to dobrze.

– Dobra... – odparłem. Ledwo sam siebie usłyszałem, głos z trudem wydobywał się z mojej krtani. Bezwiednie pozbierałem materiały, które mi wskazał, i wsadziłem je pod pachę. – Zrobię to... dla mojego syna.

 

***

 

Kiedy wróciłem do domu, Marta już spała. I całe szczęście – nie chciałem, by oglądała mnie w takim stanie, a musiałem wyglądać strasznie. Na pewno zaczęłyby się pytania... Ani słowa – powiedział Stefan. I ten gest, jakby komuś podrzynał gardło... Co ja mam teraz zrobić?

Wziąłem prysznic i położyłem się, ale nie mogłem zasnąć, przewracałem się z boku na bok. W końcu wstałem i po cichu poszedłem do pokoju Roberta. Musiałem popatrzeć na niego, choć przez chwilę... Upewnić się, że jest bezpieczny.

Zapaliłem małą, fioletową lampkę przy drzwiach. Rzucała niewiele światła, więc się nie obudził. Spał smacznie na wznak, z rączkami nad głową, zaciskając kciuki.

– Kolorowych snów, urwisie. – Uśmiechnąłem się do niego. Zgasiłem światło i już miałem wyjść z pokoju, gdy mój wzrok padł na okno i serce skurczyło mi się ze zgrozy. W ciemności za oknem ujrzałem bladą, przyklejoną do szyby twarz.

Omal nie wrzasnąłem, ale w ostatniej chwili, wysiłkiem woli powstrzymałem się. Narzuciłem na piżamę kurtkę i wybiegłem z domu. Pod oknem nie było już nikogo, kiedy tam dotarłem, lecz na śniegu znalazłem ślady intruza.

Jezu, to musiał być on.

Czego szukał pod oknem mojego syna? Aż strach pomyśleć. Przez resztę nocy nie zmrużyłem oka. Upewniłem się, że wszystkie drzwi i okna są dobrze pozamykane, i do rana przesiedziałem na krześle w pokoju Roberta.

– Czego Stefan chciał od ciebie? – spytała przy śniadaniu Marta. Tak bardzo pragnąłem jej powiedzieć! Wspólnie łatwiej byłoby to znieść, łatwiej coś zaradzić.

– Stało się coś? – dodała, widząc, że milczę. – Wyglądasz na zmęczonego. Kiepsko spałeś?

– Tak. – Upiłem łyk herbaty. – Nie, nic się nie stało. Stefan zawsze robi z igły widły. Wiesz, jaki jest, opowiadałem ci o nim nieraz.

– Okej. – Uśmiechnęła się. – Nie chcesz, to nie mów. W końcu faceci też mogą mieć swoje tajemnice.

Odpowiedziałem nieszczerym uśmiechem. Na szczęście nie pytała o nic więcej.

Zacząłem pogłębiać swoją wiedzę na temat neurochirurgii.

Przestudiowałem książki pożyczone od Stefana, skupiając się na rozdziałach, które mi zaznaczył czerwonym kolorem. Przewertowałem materiały z Internetu. Wydałem fortunę na ulubioną whisky doktora Strugackiego, neurochirurga, którego znałem ze szpitala, i spędzałem z nim długie godziny wieczorami u niego w mieszkaniu, notując każde słowo. Był zdziwiony moim nagłym zainteresowaniem jego specjalizacją, ale powiedziałem mu, że zbieram materiały do książki popularnonaukowej, którą zamierzam napisać, i potrzebuję rzetelnych informacji z pierwszej ręki. Kupił to.

Takiej bajki w żadnym wypadku nie kupiłaby natomiast Marta, więc nawet nie próbowałem jej wciskać kitu z książką. Powiedziałem, że chodzi o ważną sprawę związaną z moją pracą, i poprosiłem, by jakoś wytrzymała te dwa miesiące. Nie była zadowolona, że zaniedbuję ją i naszego syna, ale zgodziła się. Taka już jest ta moja Marta.

Kiedy po trzech tygodniach zadzwonił Stefan, zaapelowałem do niego ponownie o rozsądek. Miałem nadzieję, że opamiętał się nieco przez ten czas. Niestety, rozczarowałem się.

– Jak ci idzie? – spytał.

– Posłuchaj, zastanówmy się jeszcze nad tym. Przecież...

– Masz jeszcze dziewięć tygodni.

Nabrałem głęboko powietrza.

– Stefan... bądź rozsądny. To niebezpieczne. Przecięcie ciała modzelowatego może spowodować skutki uboczne... rozdwojenie jaźni...

– Oj, nie odrobiłeś zadania, Michale. – Temperatura jego głosu spadła o kilka stopni. Powiało chłodem. – Rozdzielenie wyższych czynności psychicznych nie powoduje rozszczepienia jaźni. Będę miał dwa mózgi, ale jedno ciało. I te same doznania czuciowe, co do tej pory. Nadal zintegrowane emocje, synchronizacja ruchów oczu, położenie w przestrzeni, ocena zdarzeń. Normalna relacja ja – reszta świata.

– Czy ty jesteś całkiem nienormalny?! – wybuchnąłem. – Posłuchaj siebie. Przecież to czyste wariactwo...

– Pamiętaj o Robercie. – Zacisnąłem zęby do bólu. – Odezwę się tydzień przed terminem. Przyłóż się lepiej. – Odłożył słuchawkę.

Dotknąłem ręką czoła. Było rozpalone. Co robić? Iść na policję? Nawet jeśli mi uwierzą, nic Stefanowi nie udowodnią, a on dowie się, co zrobiłem... Nie mogę ryzykować życiem własnego dziecka. Ochrona dwadzieścia cztery godziny na dobę? Jak długo? Aż Robert będzie dorosły? Wyjechać, rzucić wszystko – zostawić dom, pracę, znajomych? I jaką miałbym gwarancję, że Stefan nas nie odnajdzie? Szaleństwo...

Z drugiej strony, operowanie Stefana wydaje się szaleństwem jeszcze większym. Początkowo kusząca wydała mi się myśl, by załatwić go podczas operacji. To byłaby obrona konieczna, obrona własnego dziecka przed szaleńcem, tłumaczyłem sobie. Tyle że... Stefana znałem od dziecka. Nie mógłbym go tak po prostu zabić. Nawet w takiej sytuacji. Nie ja. Był chory i potrzebował pomocy. Poza tym, od razu przypomniałem sobie tekst Przyrzeczenia Lekarskiego: „Przyjmuję z szacunkiem i wdzięcznością dla moich Mistrzów nadany mi tytuł lekarza i w pełni świadomy związanych z nim obowiązków przyrzekam: Obowiązki te sumiennie spełniać; służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu; według najlepszej mej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując należny im szacunek; nie nadużywać ich zaufania i dochować tajemnicy lekarskiej nawet po śmierci chorego; strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do kolegów lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich, jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych; stale poszerzać swą wiedzę lekarską i podawać do wiadomości świata lekarskiego wszystko to, co uda mi się wynaleźć i udoskonalić – przyrzekam to uroczyście!” – tak to mniej więcej leciało. Są tacy, dla których te słowa nic nie znaczą, a sama przysięga to tylko śmieszny rytuał. Znam takich. Ale dla mnie to sprawa honoru i jeśli ktoś tego nie rozumie, nie mam zamiaru tłumaczyć.

Myślałem też, czy nie skrzyknąć kilku chłopaków i nie wpaść do mieszkania Stefana. Obezwładnić go, doprowadzić do szpitala na przymusowe leczenie. Ale po pierwsze, jego matka nie przeżyłaby takiego szoku. Miała słabe serce i dwa zawały na koncie. Po drugie: wyłączając przypadki skrajnej niepoczytalności, nawet chory psychicznie pacjent musi podpisać zgodę na leczenie. Taki przepis. Ten, kto go wymyślił, chyba sam powinien się leczyć. Gdyby Stefan po takiej akcji wydostał się na wolność, nie mógłbym być pewny życia Roberta ani przez chwilę.

Byłem więc w kropce.

 

***

 

W bloku, w którym mieszkał Stefan, a kilka lat wcześniej także i ja, obok piwnic znajdowało się sporej wielkości pomieszczenie. Dawniej był tam magiel, ale kiedy mechaniczna prasowalnica wciągnęła i sprasowała właściciela, nijakiego Chmielarskiego (ponoć był wtedy pijany), zlikwidowano interes i lokal od lat stał pusty. Stefan, którego ojciec był dozorcą, bez trudu zdobył klucze i urządził tam w tajemnicy prowizoryczną salę zabiegową. Zadbał, by nie brakowało niczego: było specjalne łóżko, odpowiednie oświetlenie, narzędzia. Kiedy zapytałem, skąd wziął pieniądze na to wszystko, uśmiechnął się pod nosem i powiedział:

– Ten mój plan z totolotkiem nie był tak całkiem do kitu. Nie wygrałem szóstki w „dużego”, ale piątkę trafiłem.

Zamknęliśmy drzwi od środka na klucz. Stefan zdjął płaszcz i cisnął w kąt, na krzesło. Wyglądał na zupełnie wyluzowanego.

– Boisz się? – spytałem.

Obrzucił mnie taksującym spojrzeniem.

– Na pewno nie bardziej niż ty. – Usiadł na brzegu łóżka. – No, będziemy powoli zaczynać, co nie?

Z trudem przełknąłem ślinę przez ściśnięte gardło.

– Szkoda że nie ma... nie mam kogoś do pomocy...

– Dasz sobie radę. – Był to chyba pierwszy w historii medycyny przypadek pacjenta dodającego otuchy lekarzowi przed operacją.

Zdjął ciuchy od pasa w górę i założył przez głowę specjalny fartuch. Zsunął buty i położył się na wznak na łóżku. Kilka godzin wcześniej zgolił dokładnie włosy. Spojrzałem ze zgrozą na jego łysą glacę błyszczącą w świetle jupiterów.

– No, do roboty – rzekł dziarskim tonem, uśmiechając się. – Za dwie godzinki będzie po wszystkim!

– My... myślisz, że warunki tutaj są odpowiednie? – wyjąkałem.

– Nie marudź, warunki są okej! Zresztą wykąpałem się w środku antyseptycznym.

– Stefan, ale...

– Poza tym mam wyjątkowo odporny organizm. Nic się nie martw.

– Łatwo ci mówić... – Naciągnąłem na dłonie gumowe rękawiczki.

– Tak, łatwo. Wolałbyś być na moim miejscu?

Pozostawiłem to pytanie bez odpowiedzi. Włożyłem fartuch, specjalny czepek na głowę i maskę. Uprzednio wygotowane narzędzia wrzuciłem do miedniczki ze spirytusem. Przypomniał mi się film „Profesor Wilczur”, w którym cierpiący na amnezję lekarz, przeprowadzając operację w spartańskich warunkach, stosował podobne metody odkażania narzędzi chirurgicznych.

– No, dalej! – zniecierpliwił się. – Uśpij mnie!

– Nie mogę – jęknąłem. – Popatrz, jak trzęsą mi się ręce...

– Oferma! – warknął. – Daj mi strzykawkę!

Zrobił sobie zastrzyk.

– Kiedy zasnę, załóż mi serwetę na głowę – polecił. Skinąłem głową.

– Ech, szkoda, że podczas zabiegu nie mogę cię instruować, co masz robić – westchnął. – Byłbym pewniejszy, że wszystko pójdzie jak należy.

Oczy zaczęły mu się kleić. Uśmiechnął się sennie.

– Odpływam... – wymruczał.

Zasnął. Rękawem wytarłem spocone czoło. Założyłem mu na głowę specjalną serwetę z oknem wypełnionym folią chirurgiczną i torbą do zbierania płynów.

– Siostro, skalpel – wycharczałem przez ściśniętą krtań. Gardło miałem zupełnie wysuszone. – Wykonamy wieńcowe cięcie skórne schodzące obustronnie do poziomu łuku jarzmowego.

Ująłem skalpel w dłoń. W powietrzu unosił się ostry zapach spirytusu. Wziąłem głęboki wdech.

Ciąłem.

Pociekła krew. Odessałem ją specjalnym rurką z odkurzaczem. Resztki wytarłem gazą. Czułem się, jakbym wskoczył w letni dzień do lodowatej wody.

Jezu, zrobiłem to, naprawdę to zrobiłem!...

Ugryzłem się w język, by nie zemdleć, bo widok przed moimi oczami rozmazywał się niebezpiecznie. Następnie odpreparowałem płat skórny wraz z okostną i blaszką powierzchowną powięzi skroniowej do górnych brzegów oczodołów i szwu nosowo-czołowego.

Kurwa, nie mogę! Żołądek wywrócił mi się na drugą stronę. Skalpuję Stefana!

Zgiąłem się wpół i zatoczyłem na ścianę. Skuliłem się w najodleglejszym kącie pomieszczenia, zdarłem maskę z twarzy i zwymiotowałem.

Muszę wracać. Nie mogę go tak zostawić.

Założyłem nową maskę. Zaopatrzyliśmy się w większą liczbę, bo przeczytałem gdzieś, że podczas długich zabiegów są one wymieniane. Wziąłem zgryzacz i przystąpiłem do oddzielenia okostnej od górnej i częściowo od przyśrodkowej i bocznej ściany oczodołu. Następnie wywierciłem dwa otwory trepanacyjne ponad brzegami oczodołów i odessałem płyn mózgowo-rdzeniowy, by łatwiej oddzielić oponę twardą od kości. Mój żołądek cały czas fikał koziołki, ale najgorsze minęło. Największy szok miałem za sobą, podziałał jak znieczulenie. Teraz myślałem tylko o tym, by dobrze przeprowadzić całą operację.

Za pomocą piłki oscylacyjnej przeciąłem kości pomiędzy otworami trepanacyjnymi, a później ciąłem od otworów trepanacyjnych pionowo ku dołowi na strop oczodołu. Osteotomem wykonałem nacięcia kolejno na stropach oczodołów, nasadzie nosa, i ku tyłowi – tuż przed grzebieniem kogucim, czyli płaszczyzną pośrodkową blaszki sitowej, stanowiącą miejsce przyczepu dla sierpu mózgu. W końcu usunąłem cały fragment czaszki i wreszcie mogłem zajrzeć do środka.

Stefan polecił mi dostać się przez płat czołowy mózgu do ciała modzelowatego. Jednakże po otwarciu czaszki moim oczom ukazał się widok, który zszokował mnie ponownie i zarazem sprawił, że zmieniłem plan.

Ujrzałem ohydną, fiołkowej barwy narośl na płacie czołowym, czyli w miejscu, gdzie nie powinno jej być. Zresztą nie miałem wątpliwości, że nie powinno jej być w ogóle – nigdzie. Obce ciało wyglądało jak odrażający kwiat, z mięsistymi fioletowymi płatkami i czymś w rodzaju różowych ust pośrodku.

– Jezu Chryste, co to jest, na Boga... – wybełkotałem pod maską. Miałem wrażenie, że to coś poruszyło się lekko.

Przyjrzałem się temu z bliska. „Kwiat” przytwierdzony był do kory mózgowej cienką, krótką łodygą. Wziąłem skalpel w dłoń.

– Banzai – szepnąłem.

I wykonałem cięcie.

„Kwiat” wrzasnął przeraźliwie. Wrzasnąłem i ja. Minęła chwila zanim zorientowałem się, że piskliwy krzyk dobywa się spod serwety, którą przykryty był Stefan. Skalpel wypadł mi z dłoni. Zdarłem serwetę z pacjenta.

Stefan miał otwarte oczy.

– Rany Boskie, zrobiliśmy to? – zapytał. – Naprawdę kroisz mi łeb?

– O Chryste! – Nogi ugięły się pode mną. – Kurwa, ty gadasz! Powinieneś być uśpiony! Jezu...

– Nieważne! – warknął. – Nie pękaj Michał, nic mi nie jest. Nawet mnie nie boli. – Zakręciło mi się w głowie. – Tylko mi nie odpływaj teraz! Musimy dokończyć zabieg. Na jakim jesteśmy etapie?

– Ma... masz otwartą czaszkę. Trze... trzeba ją...

– Dobra, rozumiem. Weź się w garść. Trzęsiesz się jak baba. Musisz zrekonstruować ubytki ścian oczodołów i podstawy przedniego dołu czaszki. Użyjesz do tego celu biomateriałów, które masz na stoliku.

– Czego...?

– Materiałów hydroksyapatytowych. Do diabła, co ty robiłeś przez te trzy miesiące?

Kierując się jego wskazówkami, zrobiłem, co mi polecił.

– Dobrze. Oddziel teraz oponę twardą od przestrzeni powietrznych nosa. Oponę twardą, mówię! To żółtawe. Płat kostny przymocuj pojedynczymi szwami nylonowymi. Tak jest...

– Ciebie to nie boli, Stefan?

– A skąd. Oglądałeś „Hannibala”? Facet zjadał własny mózg i nic nie czuł. Gawędził z Lecterem beztrosko jakby jedli lunch w luksusowej restauracji.

– Bo był na haju.

– Może ja też jestem na haju po tym zastrzyku. Otwory trepanacyjne przykryj siatką tytanową. Taaak... Teraz zszyj skórę, i będzie git... Au! Szycie trochę boli.

Opadłem wyczerpany na krzesło. Popatrzyłem na Stefana.

– Rany Boskie, Stefan. Jak ty wyglądasz...

Machnął ręką.

– Eeee tam. Do wesela się zagoi.

– Ale co twoja matka powie, jak cię zobaczy...

– Będę nosił czapkę – uśmiechnął się. – Nawet nie zauważy.

Odetchnąłem głęboko. Zdjąłem czepek, rękawiczki i przeczesałem ręką spocone włosy.

– Mam ochotę na coś mocniejszego. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiliśmy...

– Ja też. Jeszcze to do mnie nie dotarło.

– To znaczy, że zrozumiała tylko twoja lewa półkula – zażartowałem.

Usiadł ostrożnie na łóżku.

– Wiesz, Michał... – Podrapał się po szczęce. – Tak się zastanawiam, po kiego diabła było mi to wszystko potrzebne... – Spojrzałem na niego podejrzliwie. Uświadomiłem sobie, że jest pierwszy kwietnia. Prima Aprilis.

Cholera. Mówi poważnie czy...

 

EPILOG

 

Od tamtej pory minęły dwa lata. Stefan jest teraz innym człowiekiem. Nie uwierzylibyście, jak się zmienił. Jest poważnym, zrównoważonym młodym mężczyzną z ambicjami i perspektywami, ma dobrą pracę w firmie komputerowej, narzeczoną i zero szalonych pomysłów.

Spotkaliśmy się wczoraj rano – przyszedł z Agnieszką, swoją dziewczyną. Często nas odwiedzają. Przypadli Marcie do gustu, a Robert przepada za Stefanem.

– Stefek wpadł wczoraj na świetny pomysł! – powiedziała Agnieszka z uśmiechem pełnym entuzjazmu. Zmarszczyłem brwi. Kiedy słyszę „Stefan” i „pomysł” dostaję gęsiej skórki.

– Tak? – spytała Marta. – A jaki?

– Będziemy mieć dziecko! – obwieścił mój przyjaciel.

 

10.08.2006

 


< 24 >