Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 26>|>

Zakon Krańca Świata tom II (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Lars Bergerson jest Grabieżcą u szczytu sławy i możliwości, swobodnie poruszającym się między wymiarami, jednak nic nie trwa wiecznie. Tym razem szczęście opuszcza Berga, a życie dość mocno komplikuje się przez tajemnicze Drzewo, które go wzywa. I jest jeszcze Zakon Krańca Świata... Bohater staje się marionetką w sieci mocy, której nie potrafi ogarnąć umysłem, a prawda, która czeka na krańcu świata, jest porażająca...

W poszukiwaniu Zakonu, Berg spotka różne charaktery, najczęściej te urodzone pod ciemną gwiazdą. Chyba nikt nie chciałby, jak Lars, stanąć na drodze morderczej ćmie, której śmiercionośne skrzydła zakończone kolczastymi ostrzami zmieniają ludzkie ciało w poszatkowane mięso... Na szczęście w tym mrocznym i postapokaliptycznym świecie, pojawi się też odrobina dobra.

Autorka z gracją utkała napięcie i nastrój wszechogarniającego zagrożenia. Akcja raz wpędzona w ruch, nie daje się zatrzymać i pędzi niczym Berg na swoim dwukołowym Achillesie.

Kossakowska wykreowała świat, który zarówno odrzuca swą bezwzględnością i brzydotą, jak i przyciąga z ogromną siłą. Po przeczytaniu powieści na długo nie będziecie ani chcieli ani mogli go opuścić.

 

Fabryka Słów

Człowiek, którego niegdyś zwano Przydatnym Dwudziestym Siódmym z Domu Słonecznego Szóstego, obecnie noszący haniebne miano Niegodziwego, trząsł się z zimna i głodu. A także z lęku. Bo chociaż starał się ze wszystkich sił ignorować wszelkie bodźce zewnętrzne, hałas, który słyszał, nie ustawał. Szur, szur. Ciche, ostrożne stąpnięcia.

Niegodziwy zacisnął powieki. Gdyby mógł poruszać rękami, zatkałby uszy. Lecz to oznaczałoby triumf materii nad wolą. Powinien nauczyć się zobojętnienia na cały świat zewnętrzny i każdą swą myśl poświęcać Mistrzowi. Ale nie potrafił. Wciąż słyszał zbliżające się ostrożne kroki. Drżał więc, przeszywany coraz większym strachem. Wyschniętymi, spierzchniętymi wargami powtarzał nieustannie hymn na cześć Mistrza.

– Mistrz jest najwyższym światłem. Mistrz jest najwyższą prawdą. Wszelka cześć należna jest ­Mistrzowi. Wszelka myśl należy do Mistrza. Każda żywa istota wzywa Mistrza i wielbi Mistrza. Ponad Niego nie ma nic na tym świecie. Dobro jest złudą, bo tylko Mistrz zna ścieżki. Wszelkie przywiązanie jest złem, bo oddala od Mistrza...

Usta powtarzały hymn, ale słowa dawno nie były bardziej czcze i puste. Niegodziwy trząsł się i pocił ze strachu, ale nie potrafił nie słyszeć kroków. Rozwartymi z przerażenia oczami zezował to na ciemny wlot korytarza, to na ogromne kamienne koło zawieszone na ścianie tuż przed nim.

Odgłos kroków ucichł i w ciemności korytarza pojawiła się postać.

Niegodziwy chciał odwrócić wzrok, zamknąć powieki, ale już było za późno. Zauważył go. Akolitę w dziwnie powyciąganej i poplamionej szacie.

To koniec, zrozumiał z przerażającą jasnością.

Oddychał szybko, czuł spływające po twarzy strużki potu.

Koło. Mógł teraz patrzeć jedynie na pokryte drobnymi, misternymi płaskorzeźbami koło. Widział, że drgnęło. Drgnęło i zaraz się obróci. Z pewnością zaraz się obróci. Nie. Tylko nie to!

Błagam, błagam! – modlił się w myślach do jakiegoś dobrego, nieistniejącego boga, choć wiedział, że już jest za późno.

Usta powtarzały hymn, ale głos robił się coraz bardziej piskliwy ze strachu.

– Nie istnieją związki przywiązania, bo trwała jest tylko chwała Mistrza. Jedynie medytacja o Mistrzu jest godna istoty żywej. Mistrz...

Potężne koło osadzone na wbitym w skalną ścianę trzpieniu obróciło się, hurkocząc głośno. Niegodziwy wydał wysoki, wibrujący przerażeniem krzyk. Jego oczy zamgliły się, wpatrzone w najbliższą płaskorzeźbę. Malutka kobieca postać rozciągnięta na taśmie podajnika zbliżała się ku rozwartej paszczy olbrzymiej zgniatarki. Wewnątrz urządzenia widać było precyzyjnie ukazane tarcze, które miały powoli miażdżyć ciało. Scena została przedstawiona niezwykle realistycznie. Rozwarte szeroko, wypełnione łzami oczy Niegodziwego rozpoznały w maleńkiej twarzy rysy Przydatnej Siedemnastej z Domu Księżycowego Osiemdziesiątego.

– Nie! – zaszlochał i wtedy postać z płaskorzeźby zaczęła rosnąć.

Ale nie była już kamieniem. Niegodziwy stał, patrząc na olbrzymią zgniatarkę, która zaraz zacznie pochłaniać szamoczącą się w więzach, wyjącą ze strachu kobietę.

– Przywiązanie do innej istoty żywej jest wielkim grzechem i niegodziwością, bo wszelkie uczucie należy się jedynie Mistrzowi. Miłość do Mistrza stanowi najczystszą duchową wielkość, daje życie i staje się życiem – wyrecytował łamiącym się z rozpaczy głosem.

Stopy Przydatnej Siedemnastej znalazły się w paszczy zgniatarki, obracające się tarcze już muskały palce. Krzyki kobiety zmieniły się w przeciągły wrzask.

Niegodziwy całym wysiłkiem woli zmuszał się, żeby też nie zacząć krzyczeć. Nie mógł nawet zamknąć oczu, bo tu, w świecie koła, był samym wzrokiem i słuchem.

– Miłość do innej istoty żywej to niegodziwość najgorsza z najgorszych i hańba, jakiej zmyć niepodobna... – wyszeptał ochryple, nie chcąc, nie mogąc patrzeć na to, co za chwilę zacznie się dziać.

Błagam, nie! – myślał gorączkowo, rozpaczliwie, choć wiedział, że nie wolno mu czepiać się żadnej nadziei. Przydatna Siedemnasta zginie za chwilę w straszliwych męczarniach, ponieważ nie potrafił wyzbyć się złych, niegodnych, materialnych uczuć. Ponieważ nienawidzi Mistrza z całego serca i nigdy tego nie zmieni.

Zaszlochał z rozpaczy, bólu i wściekłości.

A wtedy wybuchła ciemność. Rozlała się, topiąc wszystko w atramentowym mroku. Niegodziwy poczuł ucisk w skroniach i na krótką chwilę stracił przytomność.

 

* * *

 

Berg wsunął się do ciasnej, spowitej półmrokiem niszy. Wiedział, że musi się zachowywać cholernie ostrożnie, jeśli chce wyjść stąd żywy. W korytarzach i celach wisiał gęsty, zatęchły odór. Smród niemytych ciał i niewietrzonych pomieszczeń. Zapach cierpienia.

Rozejrzał się, wypatrując obłego kształtu ćmy. Skalne ściany były pokryte bladym kożuchem pleśni. Mdłe światło lamp męczyło wzrok.

Ani jednej, pomyślał z niechęcią. Cholera, będę musiał zajrzeć do celi.

Zdecydowanie wolałby tego uniknąć. A jednak tylko tam miał szansę zwabić ćmę.

Nie musiał obawiać się pułapek, bo żaden pozyskiwacz nigdy nie zjawiłby się tu z własnej woli. Dzięki temu dość łatwo dokonał abordażu.

Korytarz wydawał się pusty. Tylko u wylotu majaczył jakiś cień, ale to chyba nie był strażnik. W nikłym świetle Berg nie był w stanie stwierdzić, czy widzi istotę ludzką, czy ulega złudzeniu. Jeśli miał zaryzykować, to lepiej teraz, zanim domniemany strażnik podejdzie bliżej. Wysunął się z cienia i zniknął w otworze najbliższej celi. Zamarł w pół kroku.

Skulony w nienaturalnej pozie, wychudły do granic możliwości człowiek nie był wyrzeźbionym w kamieniu posągiem. Za bardzo śmierdział. Przypominał chorą małpę. Albo pokraczny, wyjątkowo brzydki maszkaron. Opierał się na wspartych o podłogę dłoniach, a patykowate nogi o żylastych stopach z długimi jak szpony paznokciami trzymał zaplecione w pozycji lotosu i uniesione w górę. Cały ciężar chudego ciała musiały więc utrzymywać ręce. Głowa podrygiwała na cienkiej szyi, kołysał się przylepiony do czaszki ciężki kołtun pokrytych pleśnią włosów.

Więzień mamrotał coś monotonnie. W jego głosie dawało się słyszeć napięcie. Nieprzytomnymi, szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w kamienny okrąg zawieszony na ścianie. Po pobrużdżonej, wykrzywionej rozpaczliwie twarzy płynęły łzy. Spływały kanionami zmarszczek jak strumienie po wiosennych roztopach.

Berg cofnął się odruchowo. Gałki oczne nieszczęsnej istoty poruszyły się i Lars napotkał pełne zwierzęcego przerażenia spojrzenie więźnia.

Wtedy koło drgnęło z chrobotem, a człowiek wydał wysoki, pełen rozpaczy pisk.

Lars ocknął się z odrętwienia. Płynnym ruchem wydobył z kieszeni smolną łzę i cisnął prosto w ­środek kamiennego koła. Ciemna kulka uderzyła w tarczę i rozlała się gęstą, podobną do oparu mgły czernią. Powierzchnia koła natychmiast zmatowiała, reliefy pokryły się szarawym nalotem. Urządzenie, które napawało nieszczęsnego więźnia takim lękiem, zamarło na zawsze.

Berg nabrał głęboko powietrza. Wsunął rękę do kieszeni i namacał cieniutką, delikatną materię cienia. Miał tylko jeden, kupiony dawno temu, za grube pieniądze, dlatego musiał się dobrze przygotować. Zaburzenie mocy, spowodowane uszkodzeniem koła, powinno ściągnąć ćmę. W końcu została stworzona właśnie na takie okazje.

Berg delikatnie wymacał brzeg cienia. Nie chciał za wcześnie wyjmować sideł z kieszeni, żeby nie porwać delikatnego materiału. Przylgnął plecami do ściany i nasłuchiwał. Zdawało mu się, że z korytarza dobiega już śpiewny, delikatny szelest. Odgłos bijących skrzydeł ćmy.

Rozejrzał się szybko po celi, oceniając przyszłe pole walki, i napotkał zdumione spojrzenie szeroko rozwartych źrenic więźnia.

Położył palec na ustach i lekko pokręcił głową.

– Nie zrobię ci krzywdy – szepnął. – Tylko nie krzycz.

Wychudłą, zniszczoną twarz wykrzywił nagły grymas. Wydawało się, że mężczyzna chce przytaknąć, ale nie może wydobyć słowa.

Szelest wzmógł się. Wysoki, śpiewny wizg i w polu widzenia pojawiła się ćma. Czarne, puste oczodoły dostrzegły ubranego w tęczową tunikę Berga. Grabieżca sprężył się, wyszarpnął z kieszeni cień. Stwór, wytrącony z równowagi obecnością akolity, zawisł na sekundę w drzwiach celi. Lars nigdy jeszcze nie widział ćmy z tak bliska. Wyglądała odrażająco. Przypominała zsiniały, opuchnięty jakby na skutek utonięcia ludzki embrion, trzepoczący trzema parami błoniastych skrzydeł. Pod zapadniętą klatką piersiową spazmatycznie drgały wąskie, łukowato wygięte szczeliny podobne do skrzeli. Białą pergaminową skórę pokrywały szkarłatne i niebieskawe plamy.

Berg zamachnął się i cisnął sidła. Cienka, szarawa materia rozpostarła się w powietrzu i zaczęła opadać. Przypominała widmową kałamarnicę. Ćma wydała wysoki, wibrujący pisk, poderwała się w górę. Za późno. Macki musnęły siny tułów istoty, która zamachała wściekle ośmioma odnóżami, starając się rozszarpać cieniutki materiał zakrzywionymi, ostrymi jak noże pazurami. Gwałtowny ruch spowodował, że sidła zacisnęły się momentalnie. Ćma wrzasnęła jeszcze raz, starając się zawrócić ku wlotowi korytarza, ale srebrzystoszare pasma cienia już krępowały błoniaste skrzydła. Stwór zatoczył się w powietrzu i runął prosto na Grabieżcę. Berg odskoczył, tłukąc boleśnie ramieniem w występ skalny. Żółte, zakrzywione kły o włos minęły jego twarz. Poczuł kwaśny odór istoty, która przeleciała tuż przed nim. Skrępowane cieniem skrzydło musnęło pierś Grabieżcy, rozcinając kolorową tunikę. Poczuł ostry, piekący ból. Na skórze wykwitła długa, czerwona smuga.

Ćma odbiła się od ściany i upadła, wizgając i tłukąc rozpaczliwie oplątanymi cieniem skrzydłami. Łysa głowa waliła o kamienną podłogę, podobne do czarnej ziejącej dziury usta kłapały spazmatycznie. A sidła zaciskały się, powoli oblepiając paskudny tułów niczym kokon. W końcu stwór, całkowicie owinięty szarawą, widmową materią, znieruchomiał.

Lars rozchylił tunikę i obejrzał skaleczenie. Nie krwawiło, ale piekło ostro.

Cholerstwo mogło być jadowite, pomyślał z niepokojem.

Rzucił okiem na ciało ćmy. Leżało na kamieniach, jak tłumok okręcony szarymi szmatami. Chwycił stwora za koniec skrzydła, mimowolnie wzdrygnąwszy się z obrzydzenia.

– Czas się zmywać – mruknął do siebie.

Wrzaski ćmy z pewnością sprowadzą mu na łeb strażników. Odwrócił się, żeby odejść, gdy dobiegł go słaby, ochrypły szept.

– Panie...

Spojrzał na skulonego w nienaturalnej pozycji więźnia. W ciemnych, pozbawionych blasku oczach dojrzał jedynie ból.

– Uwolnij mnie, panie...- wymamrotały bezkrwiste usta.

Berg przykucnął obok. Wiedział, że musi uciekać, ale poczuł nagle falę ogromnego współczucia, która aż ściskała za gardło. Ten człowiek nie był paskudnym maszkaronem z kamienia. Żył i cierpiał. I przyczyniał się mimowolnie do potęgi znienawidzonego Mistrza.

Na omszałym skalnym występie nad jego głową, niczym osobliwe kwiaty, wykwitały potężne, krystaliczne nacieki. Świeże miały głęboką barwę krwi, starsze nabrały brązowawego odcienia surowej wątroby. Emanowały potężną mocą. Obok, na skale, wyraźnie odznaczały się bruzdy po poprzednich, odłupanych już kryształach. Widocznie więzień spędził w celi wiele czasu.

– Nie mogę cię uwolnić – powiedział cicho Grabieżca. – Nie potrafię.

Skazaniec lekko potrząsnął głową, tak jakby Berg nie zrozumiał prośby.

– Możesz – wychrypiał. – Tylko ty możesz. Czy koło...?

– Nigdy się już nie obróci. Nie obawiaj się. Zepsułem je na zawsze.

– Kim jesteś?

– Grabieżcą. To znaczy pozyskiwaczem.

Usta więźnia drgnęły.

– Nie rozumiem. Nie jesteś akolitą, prawda?

– Nie. Pochodzę z Ziemi. Dostaję się do dziedziny Mistrzów Blasku i zabieram różne przedmioty.

Skazaniec zachłysnął się oddechem. Na popielatych, zapadłych policzkach zapłonęły niezdrowe rumieńce.

– Z Ziemi? – powtórzył z niedowierzaniem. – Naprawdę? Czy tam są ludzie? Prawdziwi ludzie?

Berg skinął głową.

– Są – szepnął. – Wolni.

W oczach więźnia zapłonął blask.

– Cudownie – wychrypiał. – Nie wierzyłem, ale to cudownie...

Berg zagryzł wargę. Wiedział, że powinien już iść, ale nie mógł porzucić tego nieszczęsnego człowieka w pół słowa. Więzień zasługiwał przynajmniej na chwilę uwagi.

– Mówią, że tam jest teraz piekło. – Bezkrwiste wargi poruszyły się niemal bezgłośnie. – Ale to nieprawda. Piekło jest tutaj. Popełniłem straszną zbrodnię. Ośmieliłem się darzyć uczuciem kobietę, z którą kazano mi płodzić dzieci. Przydatną Siedemnastą z Osiemdziesiątego Domu Księżyca. Zamknęli mnie tu, żebym się nauczył poskramiać wszelkie przywiązanie. Ale się nie nauczyłem, człowieku z Ziemi. O nie, nie nauczyłem się...

Zaniósł się nerwowym chichotem.

– Wiedział, że się nie nauczę. Teraz karmię Mistrza moim cierpieniem, moim lękiem. Spójrz na kryształy. Popatrz, jakie są potężne, krwiste. Wiem, chociaż nie mogę nawet odwrócić głowy, żeby na nie spojrzeć. Teraz naprawdę jestem przydatny. Chociaż nazywają mnie Niegodziwym. Tu są setki, tysiące takich jak ja. Zakutych w kamień, budujących potęgę potwora, który mieni się Mistrzem. Uwolnij mnie, człowieku z Ziemi. Odejdę szczęśliwy.

 


< 26 >