Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Z amerykańskiej sali sądowej

Jest taki gatunek niezmiernie popularny w USA – filmy i seriale o prawnikach. O ich perypetiach na salach sądowych. Pokazujący od kuchni, jak się ustala skład ławy przysięgłych, jak można wpływać na wyroki, jakiego rodzaju fortele stosują adwokaci i prokuratorzy, jak się zbiera dowody, przesłuchuje świadków.

Wiedza bardzo cenna, jeśli zamierzamy wstąpić do palestry, niestety, tylko amerykańskiej. W naszych polskich realiach nie za bardzo się sprawdza, choćby z uwagi na brak sędziów przysięgłych, na których trzeba zrobić wrażenie. Miałam kiedyś (nie)przyjemność stanąć – nie usiąść, jak w amerykańskich warunkach – przy barierce dla świadków. Dwóch ławników, o twarzach nieruchomych, żółwiowym spojrzeniu, postawie wyrażającej niechęć do wszystkiego, siedzących obok sędziego – brr... koszmarny widok.

Dalej: nieprzystający do polskich realiów sam przebieg procesu, na przykład w sprawie karnej. Miło jest mieć przynajmniej przeświadczenie, że gdzie indziej, za wielką wodą, sądownictwo wygląda lepiej niż u nas. Chociaż w telewizji.

I chociaż w książce. Bo trafił w moje ręce właśnie tego typu gatunek – thriller prawniczy Steve’a Martiniego „Podwójne trafienie”. Przyznam, że pierwszy raz miałam okazję czytać „powieść prawniczą”. Wcześniej oczywiście spotykałam się z podobnym traktowaniem tematu w filmach, wystarczy wspomnieć choćby „Firmę” z Tomem Cruisem czy „Ławę przysięgłych” z Johnem Cusackiem – świetne akcyjniaki.

Teraz miałam przyjemność zetknąć się z takim gatunkiem w formie pisanej. Autor – zanim zaczął pisać, był członkiem palestry, adwokatem i sędzią, więc zna temat od podszewki.

Powieść rozpoczyna się mocnym akcentem: zabójstwem znanej i przebogatej właścicielki potężnej korporacji, Madelyn Chapman. Oskarżony o morderstwo jest jej były ochroniarz i dość przypadkowy kochanek Emilian Ruiz. Wszystkie poszlaki i dowody wskazują właśnie na niego: Chapman została zabita z jego broni dwoma strzałami w głowę tak zwanym „podwójnym trafieniem” – gdy pociski zostają wystrzelone jeden po drugim w ułamku sekundy i trafiają prawie idealnie w to samo miejsce.

Obrony Ruiza podejmuje się mecenas Paul Madriani, spec w swojej branży. Nie jest pierwszym adwokatem Ruiza, jednak ten poprzedni, po przeczytaniu protokołów z przesłuchań, sekcji zwłok, raportów policyjnych zrezygnował z reprezentowania klienta. Madriani się nie chce poddać bez walki, przede wszystkim wierzy Ruizowi, że to nie on zamordował Chapman. I zaczyna drążyć temat: dlaczego ktoś pozbył się businesswoman, komu zagrażała? Pytanie: „jeśli nie Ruiz, to kto?” jest w powieści mniej ważne. Najważniejszym składnikiem akcji jest poszukiwanie dowodów, które mogą podejrzanego oczyścić z zarzutów.

Książka jest napisana bardzo sprawnie. Nie ma miejsca na nudę. Gdy żargon prawniczy zaczyna się manifestować w zbyt obszernej formie, Martini zmienia temat, pokazuje nam inny plan: wspomnienia Madriniego o stryju, teoretycznie niepowiązane z główną osią fabuły.

Smaczku powieści dodają: primo, postać głównego oskarżyciela, Lawrence’a K. Templetona, karła, który odgrywa cały spektakl przed ławą przysięgłych z powodu swojego wzrostu.

Secundo, wbrew pozorom nie można przewidzieć zakończenia procesu: czy ława skaże Ruiza na wyrok śmierci, czy tylko na dożywotnie uwięzienie. A może ułaskawi?

Tertio: sam proces, pogrywanie z obroną, oskarżeniem, świadkami, zmiękczanie sędziów przysięgłych, granie na emocjach odpowiednim naświetlaniem poszlak.

Polecam wszystkim USA-filom, thrillerofanom i prawnikom. Tym ostatnim w szczególności.

 

Karolina Wiśniewska

 

Steve Martini

Podwójne trafienie

Tłum: Andrzej Jankowski

REBIS, 2006

Stron: 436

Cena: 29,00

 

 

Polska język trudna?

Zastanawiałam się, jaką książkę wybrać do bookietu. Niby księgozbiór mam niemały, ale gdy przychodzi do wybierania, rzecz okazuje się trudna. Najprzyjemniej byłoby zaszpanować i omówić tu jakąś specjalistyczną pozycję, w ten sposób wykazać PT. Czytelnikom, że jestem oczytana w piśmiennictwie ambitniejszym i z wyższej półki. Zwłaszcza że chciałam sięgnąć do zagadnień związanych z językoznawstwem. Ot, pętam się po ZakuŻonych Warsztatach na Forum Fahrenheita, tematyka zatem narzuca się automatycznie.

Przyglądałam się zatem uważnie półce, gdzie stoją słowniki i opracowania naukowe dotyczące mowy mojej ojczystej. Ostatnio często do nich sięgam, więc warstwa kurzu nie jest wskazówką, co warto przewertować i polecić szerszemu gronu odbiorców. Ku mojemu zdumieniu jednak, wśród odkurzonych tomów poważnych prac językoznawczych, znalazłam tom obrosły kurzem zapomnienia...

To przewrotne, by polecać coś, do czego sama od dawna nie zaglądałam. Rzecz w tym, że jest to książka różniąca się diametralnie od hermetycznych prac naukowych. I, co jeszcze bardziej osobliwe, książka omawiająca zagadnienia poprawności językowej.

Przeglądając pożółkłe kartki, postanowiłam nie szpanować i nie epatować oczytaniem w specjalistycznych lekturach. Byłoby to postępowanie bezcelowe. Któż czytał o gramatyce polskiej coś więcej niż reguły z podręczników szkolnych? Kto sięgnąłby po tego rodzaju lekturę dobrowolnie? Poloniści i spółka, proszę opuścić ręce, was to pytanie nie dotyczy.

A jednak jest książka, po którą można sięgnąć i dobrowolnie, i – co najfantastyczniejsze – dobrze się bawić przy lekturze. Krótka, nieduża, a jakże pomocna. Kompendium wiedzy z gramatyki mowy naszej ojczystej. W sam raz pozycja dla autorów in spe oraz dla wszystkich, którzy nie uważają, że o języku polskim wiedzą wszystko...

Po przeczytaniu okaże się, że podstawowe zasady słowotwórstwa lub składni, wyjątki i co trudniejsze kwestie dotyczące deklinacji oraz koniugacji, wcale nie należą do tak niezrozumiałych, jak mogłoby się wydawać. Znikną wątpliwości, jak konstruować zdania złożone, by miały sens, jak używać różnych części mowy prawidłowo. I nie tylko znikną wątpliwości, ale też w pamięci pozostaną ślicznie wyryte w opornych zwojach reguły – te same, których nie umiała wbić do młodych umysłów szkoła podstawowa i średnia.

Rzadko się zdarza, by o dziedzinie trudnej, a jednocześnie postrzeganej jako bezbrzeżnie nudna, powstała książka ani trudna, ani nudna, a przy tym poznawcza. Myślę, że tylko pasjonat potrafi dokonać tak nieprawdopodobnego cudu... Oczywiście, rzecz się nieco zdezaktualizowała, bo język zmienia się nieustannie i zmiany te obejmują również zasady gramatyczne – ot, choćby problematyczna pisownia „nie”, szczególnie „nie” z imiesłowami, doczekała się ujednolicenia przez Radę Języka Polskiego.

I chociaż mowa polska nieco się zmieniła, warto sięgnąć po książkę, która o języku mówi tak prosto i niewymuszenie dowcipnie, a przy tym naprawdę potrafi uczyć, bawiąc, i bawić, ucząc. I jest przykładem, że entuzjazm, pasja i wiedza niekoniecznie muszą się objawiać w formie wysokiej, hermetycznej i poważnej.

Pragnę polecić cudowną książkę o języku naszym ojczystym, Szanowni Czytelnicy. „Gramatykę na wesoło” Profesora Przecinka – Witolda Gawdzika.

 

Gadulissima

 

Ocena: summa cum laude

 

Witold Gawdzik (Profesor Przecinek)

Gramatyka na wesoło

Instytut Wydawniczy PAX, 1970

Stron: 316




Ale świętości nie szargać...

Powieść „Kod Leonarda da Vinci” zrobiła furorę. Spisek Kościoła, tajemnica skrywana przez wieki, poszukiwania prawdy, dramatyczny i sensacyjny pościg. Zdawać by się mogło, że to wystarczy, by trafić na szczyt listy bestsellerów...

Tymczasem w Polsce mniej więcej w tym samym czasie ukazała się książka, która zawiera równie kontrowersyjne elementy, a jednak nie poruszyła tak opinii publicznej, jak powieść amerykańskiego autora. Mowa o „Video z Jezusem” Andreasa Eschbacha.

Pomysł niemieckiego autora oparty jest na nieco innych założeniach. Oto nieopodal Jerozolimy archeolodzy odnajdują grób mężczyzny. Znalezisko jednak okazuje się dość problematyczne. Podobno zdarza się, że podczas wykopalisk badacze trafiają na współczesne monety zmieszane ze starymi dukatami lub plastikowe spinki wśród znalezisk z epoki średniowiecza... I, jak głosi plotka, naukowcy wówczas cichutko chowają ową nieprawdopodobną zdobycz do kieszeni, udając, że nic się nie stało.

Jak jednak ukryć szkielet, który według datowania metodą C14, pochodzi sprzed około dwóch tysiącleci, a jednocześnie nosi wyraźne ślady dwudziestowiecznych kuracji medycznych? Na domiar złego, w grobie znaleziona zostaje również instrukcja kamery wideo oraz notatki w foliowej oprawce, z których wynika, że gdzieś w Jerozolimie ukryte jest nagranie ukazujące Zbawiciela...

To zaledwie początek sensacyjnego pościgu i rozgrywki w trójkącie wyznaczonym przez prawdę, pieniądze i potęgę. Prawdę reprezentować będzie młody archeolog-amator, Stephen Foxx, pieniądze – medialny magnat John Kaun, a władzę – ojciec prałat Luigi Battista Scarfaro. Dla czytelnika, znającego powieść Dana Browna (któż nie zna?), sytuacja staje się oczywista, gdy okazuje się, że ten ostatni to przewodniczący Kongregacji Nauki i Wiary, znanej pod popularniejszą znacznie nazwą Świętej Inkwizycji...

W zasadzie „Video z Jezusem” przypomina „Kod Leonarda da Vinci”. Podobnie jak w amerykańskim bestsellerze, akcja biegnie od śladu do śladu, które prowadzą trzech graczy do anachronicznego artefaktu. Rzecz jasna, nie obejdzie się bez tajemniczego bractwa z zakonów krzyżowych, strzegącego nagrania przez dwadzieścia wieków.

Niemniej, „Video z Jezusem” czyta się przyjemnie. Poszukiwania i pościg trzymają w napięciu, a bohaterowie nie należą do papierowych – na szczególną uwagę zasługuje ojciec Scarfaro, współczesny inkwizytor i wytrawny gracz. Eschbach ciekawie opisuje również scenerię, gdzie rozgrywa się fabuła – współczesną Jerozolimę – Miasto Pokoju, wielowiekowy i wielopoziomowy labirynt, targany konfliktem, nie bez wpływu na bieg wydarzeń w powieści. I miła jest świadomość, że autor nie starał się narcystycznie odwzorować siebie w głównym bohaterze. Porte parole Andreasa Eschbacha, pisarz na usługach Kauna, stoi z boku, beznamiętnie obserwując rozgrywkę między poszukiwaczami prawdy, pieniędzy i władzy.

Pomimo że dość łatwo przewidzieć zakończenie w kwestii tytułowego nagrania, reszta wcale nie jest tak oczywista. Na szczęście, inaczej nie warto by było sięgnąć po tę książkę.

Po infantylnych kontrowersjach wokół „Kodu...”, aż dziwne, że niemiecka powieść spod znaku sensacji z wątkiem biblijnym i kościelnym spiskiem przeszła bez echa. A przecież Eschbach surowo ocenia postępowanie Kościoła – nawet bardziej surowo niż Brown – nie waha się również podważyć podstawowego dogmatu chrześcijańskiej wiary...

A jednak, choć elementy, jakie charakteryzują bestseller Browna, zostały spełnione (może za wyjątkiem urokliwej struktury, jaką może poszczycić się amerykańska powieść), czynnikiem, którego zabrakło, jest po prostu manipulacja medialna, dobrze przeprowadzona prowokacja, podsycająca oburzenie na szarganie świętości.

Dopóki jednak media milczą, milczą również ci, którzy mogliby się poczuć obrażeni literacką fikcją. Nawet bluźnierstwo musi mieć medialną oprawę, inaczej po prostu nie istnieje. A zrobienie bestsellera wymaga czegoś więcej niż tylko napisania sprawnej książki z obrazoburczą tezą. Potrzebny jest jeszcze PR. Po prostu...

 

Gadulissima

 

Andreas Eschbach

Video z Jezusem

Solaris 2004

Stron: 600

Cena: 34,87

Po drugiej stronie języka

Ostatnio mam zachcianki, które nawet mnie zaskakują. Otóż odkryłam, że lubię czytać książki, których nie rozumiem. Nie mam tu na myśli utworów w obcych, barbarzyńskich językach, lecz książki pisane polszczyzną, a jednak zupełnie pozbawione dla mnie treści zrozumiałej, którą mózg zdolny byłby odszyfrować i zapamiętać.

Oczywiście, najprościej by było założyć, że czytam jakiś podręcznik o fizyce lub matematyce bardziej zaawansowanej, lecz założenie to jest błędne – opracowania z tych dziedzin zbyt często posługują się kodem równie mi obcym jak dialekt mandaryński, celowość takiego doświadczenia jest zatem równoznaczna z czytaniem np. „Sztuki wojny” w oryginale, gdy nie zna się nawet jednego ideogramu.

Rzecz jasna, chodzi o opracowania z kręgu moich zainteresowań funkcją komunikacyjną języka, a raczej jej szczególnym aspektem, jakim jest bełkot. W poszukiwaniach zdarza mi się trafić na pozycje, w których funkcja komunikacyjna tekstu zbliża się do zera, a tym samym nie istnieje praktycznie funkcja poznawcza, za to niewymiernie dla mnie wzrasta funkcja fatyczna. Normalny czytelnik wziąłby bowiem niezrozumiałą książkę i ciepnął z ulgą w ciemny kąt lub wyrzucił na śmietnik, mnie natomiast wzrastające poczucie niezrozumienia zachęca do dalszej lektury. W ten właśnie sposób zapoznałam się z „Językiem i światem realnym” Mieczysława A. Krąpca.

Zastanawiam się, jaki naprawdę jest sens produkowania wypowiedzi, które są tak trudne do zrozumienia, że dla odbiorcy bez specjalistycznego wykształcenia zdają się po prostu bełkotem? Co więcej, zdawało mi się, że celem czytania opracowań różnych jest właśnie poszerzenie wiedzy w danej dziedzinie. W tym wypadku język naukowy a pogmatwany sprawia, że dotarcie do treści nie jest możliwe, a przecież nie jestem tak zupełnie niewyszkolonym odbiorcą...

Przy czytaniu tego rodzaju książek jak wspomniany „Język i świat realny” mam nieodparte wrażenie, że oto obcuję z bełkotem złożonym w najczystszej postaci – gdzie język i sposób formułowania treści stanowi barierę dla odbiorcy, mającym szczerą chęć z treścią ową się zapoznać. I bariera ta ustawiona jest świadomie, by ukryć... No, właśnie, co? Przyznaję, że biorę poważnie pod uwagę możliwość, że mój aparat poznawczy jest niedostateczny dla zrozumienia opracowania, mogło się też zdarzyć, że podświadomie odrzucam tezy w nim zawarte, które, na ile mogę się zorientować, dotyczą filozofii w języku i filozofii języka. I jeszcze paru aspektów relacji wewnątrzjęzykowych oraz powiązań między poznaniem a językiem. Niemniej, nie mogę się uwolnić od wrażenia, że pod warstwą słów ukryta jest po prostu próżność autora lub miałkość myśli. Albo i jedno, i drugie...

Równie dobrze jednak mogę się mylić. Cokolwiek jednak znajduje się w książce, pozostaje dla mnie do końca ukryte. Nie rozumiem, co autor chciał powiedzieć, jakie myśli i wnioski zamieścił – ponieważ, choć zdania układają się pozornie w całość, treść nie dociera do mnie w żaden sposób. Poczucie porażki poznawczej łagodzi jednak świadomość, że oto natrafiłam na przykład zjawiska, które towarzyszy językowi jak dym ognisku. Choć w przypadku tej książki, nie jest to prosty bełkot, pod którym nie kryje się żadna treść. Przeciwnie. W naukowym opracowaniu Mieczysława A. Krąpca treść z całą pewnością istnieje, ukryta pod zawiłymi sformułowaniami, mnogością nawiązań i odniesień do innych opracowań, zamaskowana meandrami słów trudnych i trudniejszych. I wszystko mieści się w tezie, że „język, byt i myśl tworzą nierozdzielną całość i filozoficzne rozumienie ludzkiego języka może się stać zrozumiałe jedynie w kontekście bytu, myśli i języka.” Jasne? No, to spróbujcie prześledzić dowód tej tezy... Dla mnie – poza zasięgiem poznawczym...

 

Gadulissima

Ocena za aspekt językowy: 2

 

Mieczysław A. Krąpiec

Język i świat realny

Redakcja Wydawnictw KUL, 1985

Stron: 372

 

 

Komunikacja tylko dla orłów

Będziemy zatem rozszarpywać schedę

słów przemyślanych, myśli przebolałych,

Bo tylu nas przecież jest – a spadek jeden.

Jacek Kaczmarski: „Tren spadkobierców”

 

Obiecałam sobie, że nie będę pisać o twórczości kanonicznej, głównie z powodu zarzutu o snobizm oraz przekonania, że dobra literatura i tak sama się obroni.. Zresztą uważam, że tam, gdzie nie spisali się nauczyciele i gdzie sporo zepsuł przymus czytania lektur szkolnych, niewiele zdziałam i ja.

Jednak La donna mobile qual piuma al vento, jak śpiewał niejeden tenor. Spotkałam ostatnio byłego szefa, człowieka wielkiej surowości, ale niedorównującej jej dojrzałości. Eks-boss, teraz już Tomasz, przypomniał mi zdarzenie, którego stałam się bohaterką, bynajmniej nie wbrew własnej woli.

Wydarzyło się to dawno temu w niedużej agencji reklamowej. Tomasz był jej współwłaścicielem, ja – zajmowałam się strategią reklamy. Jak to w średniej firmie, deadline gonił deadline, a nasiadówy po godzinach wpisały się niemal w kierat codzienności. Po jednej z takich kreatywnych nocy w pomieszczeniu gospodarczym spiętrzyły się kubki po kawie i herbacie, talerzyki i miseczki po fastfoodach z microvelli, a wraz z nią nieprawdopodobny stos śmieci, głównie papierów i resztek makiet. Słowem – chlew. Nikt się jednak nie przejmował czymś tak prozaicznym, skoro prezentacja została skończona na czas i pojechała na przetarg. Zadowoleni wróciliśmy do pracy następnego dnia, gdy tylko się wyspaliśmy.

I zastaliśmy w skrzynkach e-mail od Tomasza, który w słowach opanowanych, lecz nie stroniących od złośliwej satysfakcji, zagroził, że za kolejne sprzątnięcie chlewu, jaki został po burzy mózgów, potrąci nam z pensji – tu następował szczegółowy kosztorys, wyliczający cennik czynności, takich jak zmywanie naczyń, wynoszenie śmieci oraz pucowanie blatów. Nie, żeby padł na nas blady strach, ale ostatecznie poświęcaliśmy się dla firmy, a tu zamiast gratulacji, pretensje...

Na fali wzburzenia, niewiele myśląc, wysłałam szefowi e-mailem odpowiedź – do wiadomości wszystkich zainteresowanych. Pod kosztorysem zamieściłam krótki fragment wiersza:

Łańcuchy tautologii, parę pojęć jak cepy

Dialektyka oprawcy, żadnej dystynkcji w rozumowaniu

Składnia pozbawiona urody koniunktiwu.

Nie musiałam długo czekać na reakcję, szef pojawił się w kilka minut później. Nic nie mówił. Ale warto było ujrzeć wyraz jego twarzy i warto było zobaczyć błysk satysfakcji w oczach kolegów z pracy.

Tak więc estetyka może być przydatna w życiu,

Nie należy zaniedbywać nauki o pięknie – że tak podsumuję tę historyjkę kolejnym fragmentem wiersza.

A opisuję tę przygodę, żeby trochę pomówić tu o poezji właśnie. O tym, po co nam ona – zbyt często ostatnio słyszałam bowiem, że poezja jest głupia, niezrozumiała, nie warta uwagi... Bełkot, znaczy. Po cóż nam zatem ten bełkot?

Na pewno nie po to, byśmy słuchali wyjaśnień, co poeta chciał powiedzieć, kiedy powiedział, co powiedział. Otóż, nieważne, co chciał powiedzieć. Szukanie jedynej i słusznej interpretacji to rozrywka dla nawiedzonych filologów – nie zamierzam tu przekonać nikogo, że przynosi ogromną satysfakcję, że można się poczuć jak telepata, chrononauta i kryptograf w jednym. Nie. Pozostawmy filologom ich zabawki. Jednak nie porzucajmy poezji tylko dlatego, że w szkole ktoś nieudolnie może nam tłumaczył, co znaczy ten symboliczno-graficzny kod, jakim jest wiersz, że próbował nas uczyć odczytywania czegoś, czego tak naprawdę uczyć nie trzeba. Ponieważ poezja nie jest dla filologów. Poezja jest dla ludzi.

to wszystko jest zapisane w atlasie naszego ciała

i w skale czaszki odciśnięte jak portrety przodków

więc powtarzamy litery zapomnianej mowy

Gdyby zapytać, po co poezja, odpowiedź będzie prosta: by nauczyć się mówić o rzeczach oczywistych. Emocje to oczywistość. Nie umiemy ich opisywać, umiemy je jedynie nazywać: miłość, gniew, żal, rozpacz, podniecenie, satysfakcja. Ale niewielu potrafi kontrolować język – zarówno w piśmie, jak i w mowie.

Poezja, ze swoją precyzją języka, niezbędną, by ze zbitki słów uczynić symbol, nadać nowe znaczenie połączeniu pojęć pozornie już znanych, uczy właśnie kontroli emocji. Nie tych przeżywanych, ale tych przenoszonych na tekst, a niekiedy na komunikat mówiony. Uczyć się z niej można języka dla zaawansowanych, metakodu, języka komunikacji ponadczasowej i ponadwyrazowej.

Nie twierdzę, że cała poezja jest zrozumiała lub że taką się stanie, choć to oczywiste, że im lepiej poznajemy język, tym lepsza w nim komunikacja. Jednak emocje, choć u każdego te same, wyzwalają się w diametralnie różnych kontekstach naszych osobowości. Warto zatem poszukać ulubionych poetów i ulubionych wierszy. I przeczytać od czasu do czasu, by sprawdzić, czy jeszcze potrafimy rozumieć język poezji.

Pragnę zasugerować twórczość jednego z poetów, takiego, którego śmiało można umieścić w panteonie

dostojnych szamanów którzy znali sekret

zaklinania słów formy odpornej na działanie czasu bez czego

nie ma frazy godnej pamiętania a mowa jest jak piasek

Jego słowami na przemian z własnymi przemawiam tutaj, ex cathedra. Słowami poety, którego wiersze czytałam, gdy wydawano je w drugim obiegu, a po latach nadal znajduję w nich nowe znaczenia, nowe emocje, nowe interpretacje. Wiersze przemawiające językiem symboli, wartości i uczuć – nie chcę uwierzyć, że nierozpoznawalnym dla tych, którzy czytają prozę.

Nasza cudowna władza chciała zlustrować i rozliczyć tego twórcę, a jego „zsiwiałe drzewo z korą krwi Marsjasza (poszło) na opał traktatów o sztuce”, jak przewidział Jacek Kaczmarski. Znam twórczość wielu poetów, ale Pan Cogito przemawia do mnie najsilniej i najpełniej. Pomyślałam sobie zatem, że dla przeciwwagi prozie zarekomenduję mowę wiązaną, ów natchniony bełkot, niepotrzebny podobno, symboliczny i emotywny, a przez to niezrozumiały dla prozaicznych barbarzyńców. Może jednak warto posłuchać, co mówią wiersze Zbigniewa Herberta? I jak mówią! Albowiem znajomość prozy jakże niepełna jest bez umiejętności spoglądania na rzeczywistość przez pryzmat poezji...

A Tomasz po moim e-mailu wcale mnie nie zwolnił z pracy. Przez długi czas za to spoglądał na mnie z szacunkiem pomieszanym z pewną obawą – zanim mu litościwie nie wyjaśniłam, co to znaczy tautologia i koniunktiw, i kto naprawdę jest autorem riposty. To ostatnie uczyniłam z szacunku dla Mistrza i w podzięce za ową chwilę boskiej satysfakcji.

z lekką głową

z papierosem za uchem

i bez kropli nadziei w sercu.

 

Gadulissima

 

____

 

Cytowane fragmenty poezji pochodzą z omawianego tomu.

 

Ocena: summa cum laude

 

Zbigniew Herbert

Raport z oblężonego miasta i inne wiersze

Wydawnictwo Dolnośląskie, 1992

Stron: 104

 

 

 




< 04 >