Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 05>|>

Bookiet (2)

 

 

Sprawa smaku

Nie, bez obaw, nie będzie o Herbercie, Zbigniewie Herbercie, poecie mojego życia. Tym razem, choć tytuł może mylić, chodzi o dosłowne i jak najbardziej ludyczne zrozumienie nagłówka – o jedzenie.

Znalazłam na półce książkę, a raczej książeczkę, którą kilka lat temu podarował mi Zbyszek Ceglarski – uroczy towarzysz czwartkowych spotkań, który potrafi wśród literackiego chaosu wytropić nieprawdopodobne utwory. Oprócz nosa do książek, Zbyszek ma jeszcze poczucie smaku i – co mnie zawsze bawiło swoistą koincydencją – jest lekarzem-gastrologiem.

Nic zatem dziwnego, że prezent dotyczył właśnie smaku i smak miał w tytule, jest to bowiem zbiór felietonów o wrocławskich restauracjach. Jednak, co istotne dla mnie, zbiór ten napisał jeden z moich wykładowców, krytyk teatralny, specjalista od mediów i kultury, historyk literatury i wykładowca dziennikarstwa, dr Leszek Pułka. I dlatego zbiór ten napisany jest znakomicie – pamiętam gawędy, jakie doktor prowadził na zajęciach, dowcipne, ciekawe, często zbaczające na manowce dygresji, ale też szybko skręcające na powrót do tematu wykładu.

Czyta się świetnie. Na okładce ostrzeżenie, żeby nie siadać do lektury, gdy ma się w domu pustą lodówkę, ale bez obaw – gdy się czyta o tych wszystkich smakołykach, jakie przygotowują mistrzowie wrocławskich kuchni, odechciewa się prozaicznej kanapki czy innej zwyczajnej przekąski. Chociaż, jak podejrzewam, nawet banalny chleb z masłem zmieniłby się w królewski przysmak, gdyby opisał go dr Pułka. Bez wątpienia, sądząc po tym, jak opisuje różne dania, nie tylko te z najdroższych restauracji, ale i jedzenie w barach studenckich, wśród których starzy wrocławianie najwyżej cenili „Misia”.

To zabawne, że znam większość tych lokali. Niektóre już zniknęły z pejzażu Rynku, zastąpione nowymi, niektóre – te w innych częściach Wrocławia – nie zmieniły się jednak od czasów, gdy dopiero wchodziłam w dorosłe życie, choć odwiedzane są przez zupełnie inny gatunek gości niż ongiś. Specyfika pracy pozwoliła mi pozwiedzać drogie knajpy mojego miasta, a w czasach studenckich zdarzyło mi się szlajać po tanich barach mlecznych, gdzie przy jednym stoliku, jak równy z równym, zasiadali przyszli magistrowie oraz ich wykładowcy, i wszyscy, niezależnie od stopnia naukowego, zamawiali ruskie pierogi albo mielonego z kartoflami, a nad geesowską zastawą (czy ktoś pamięta jeszcze tę porcelanę cudnej urody, na której podawano jedzenie w barach mlecznych – grubą, wytrzymałą, ze stylowym zielonym paskiem na obrzeżu?) toczyły się rozmowy o literaturze, teorii względności, przekształceniach Lagrange’a i prawie rzymskim.

Jednak nie dlatego polecam zbiór felietonów o restauracjach, że traktuje o moim mieście rodzinnym i przywołuje wspomnienia; chociaż dr Pułka ma rację, gdy twierdzi, że mieszkańcy Wrocławia są jak florentyńczycy: i jedni, i drudzy uważają swoje miasto za pępek świata. Polecić pragnę z zupełnie innego powodu: ponieważ jest w tej książce opisane jedzenie. Jedzenie, rzecz zdawać by się mogła banalna, wszak jakie jest, każdy wie. Wyobrazić sobie zatem nietrudno, opisać, jak się wydaje, żaden problem. A jednak, czy umiemy sobie przypomnieć opisy dań? Założę się, że padną tu nazwiska z Kanonu: Rebelais, Rej, Mickiewicz, Sienkiewicz... Ale współczesnych autorów nie wymienia się tak łatwo. Pomyślałam sobie zatem, zaglądając do niewielkiego tomiku, jaki podarował mi Zbyszek Ceglarski, że może zmienię trochę ten trend.

Polecam zatem książkę nienachalną, zabawną, bezpośrednią – pełną opisów jedzenia, jakich trudno szukać gdzie indziej, trochę wspominkową i mocno już nieaktualną w kwestii cen, ale za to cudownie opisującą moje miasto, które, oczywiście, jest pępkiem świata, oraz ludzi, którzy w tym mieście mieszkają.

Wyjątkowo smaczna lektura...

 

Gadulissima

 

Ocena: 5

 

Leszek Pułka

Wrocław ze smakiem

Wydawnictwo Turystyczne, 2002

Stron: 306

Muza fruwająca bez asekuracji

Uczciwie muszę przyznać, ówdzie urokliwy kiczyk, ówdzie błyszczące szlachetnym kruszcem okruchy talentu. Zaś prawdziwie książka ma wadę dość poważną i może dokuczliwą, że nie ma jej w powszechnej dystrybucji. Jak już pisałem, istnieje coś, co jednocześnie jest i odległe od fantastyki, i jednocześnie znajduje się o rzut beretem. Bujdałki taternickie, literatura górska, na swój sposób sensacyjna, awanturnicza, jak „Wyspa skarbów”. I któż z nas, kto z wypiekami zagląda między półki wypchane oprawianymi w tektury, płótna czy lakierowane kartony bibliotecznymi papierzyskami zwanymi prozaicznie książkami, nie zatrzyma się nad opisami podróży do krajów odległych i egzotycznych. Nawet jeśli miłośnik fantasy, czy zaszkodzi, że mowa o prawdziwych podróżach, terminach w obcych krajach, prawdziwych światach?

Poezji nie lubimy? A pioseneczki-rymowaneczki, skoczne, wesołe, czasami frywolne, zbrojne w szpileczki, którymi niejeden balon da się przekłuć, czy nam przeszkodzą? Nie lubimy wesołej rozśpiewanej kompanii?

Lubimy sprawnych autorów, którzy są oczytani, na przykład Hamleta czytali, i owszem na ten przykład jeszcze tragedyję oną wybornie po swojemu wierszykiem grzecznym złożyć potrafią, i jeszcze okraszą skwarkami udatnie wyskrobanymi ze współczesności. Lubimy autorów, co słowa im są posłuszne niczym glina w rękach sprytnego garncarza, gną się i odtwarzają niespodziewane kształty. Cokolwiek wymyśli filuterna głowa, jest przed naszymi oczami.

Nie lubimy zadęcia, nie lubimy udawanej powagi, nie lubimy lukru w nadmiarze, owszem, danie smakowite jest, gdy wszystko we właściwych proporcjach i niefałszowane.

Otóż jest sobie taka książka autora młodego nam znanego. Osobnik ten bywa na ostatniej stronie „Przekroju”, tam gdzie na przykład Ludwik Jerzy Kern. Książka trochę osobliwa, bo znajdziemy w niej coś, wiersze czy rymowanki, coś osobliwego. Waham się, co to jest, coś mową wiązaną, co przewrotne i zastanawiające, raz z puentą, raz z udawaniem tejże. Książka zawierająca moim zdaniem znacznie doskonalsze od rymowanek opowiadanka, krótkie, trafiające w sedno, z estetycznym pomysłem i prowadzące prosto do jakichś mądrości życiowych, choć – powiedzmy od razu, że takich przydatnych od lat co najmniej osiemnastu i zrozumiałych tylko dla owych wykształciuchów, co się ostatnio nam w Polszcze zalęgli. Bynajmniej nietyczących spraw zwykle wykropkowywanych dla zachowania obyczajności, lecz wywołujących niemniejsze emocje. Książka ta niby nie jest fantastyczna, bo w zamierzeniu zaznaczonym tytułem, traktuje o sprawach górskich. Czasami, podejrzewam, dla niewprowadzonych, stanie się nawet przez to niezrozumiała. Książka bynajmniej niefantastyczna w klasycznym zamyśle, w której jednak poruszone zostają istotne problemy egzystencji Yetich, oraz niemniej fantastycznego wopisty Czesława w (niezauważonym) starciu z wilkołakiem.

Swoją drogą, powiem tu szczerze, bo taka moja rola krytyka: oj Żaku, wpatrzony w mistrza Jana, owszem, gruzu nieco sobie pozwoliłeś między cegły wyborne włożyć. Ktoś rozochocony lub przekupiony cukierkami (patrz krytykowany tekst), po pierwszych zachwytach natknąwszy się na owe próby, może się nawet skrzywić! A tymczasem lutnia grać czysto już zaczyna. Postaraj się jeszcze ciut, a przyszpilać będą portret w gabinetach, gdzie młódź mowy polskiej uczą. A Tobie, Czytelniku, powiem, że jeśli nachodzi cię chandra, sens życia za morza ulatuje albo zwyczajnie chcesz komuś z poczuciem humoru, koniecznie nieco pokręconym, zrobić przyjemność, to... No właśnie. Jakoś zdobyć, kupić. Warto to mieć. Owszem, krytyk zawsze choćby łyżeczkę dziegciu musi dołożyć. Prawdziwą wadą tego tomiku jest, że ze zdobyciem są schody. Autor twierdzi, że w wypadku gdy się do niego napisze, to przyśle. Jakieś dwie dychy plus koszty wysyłki i macie. Spróbujcie sami: Grzegorz Żak szwagier@wiadro.com, może się przekonacie, że ta książka naprawdę istnieje.

 

Baron

 

Ocena 5

 

Grzegorz Żak

Izerbejdżan i inne kraje pagórzaste

AD REM, 2006

Stron: 200


< 05 >