Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Śmietnik osobowości

 

 

– Rączka rączkę myje, panie Erwin!

Erwin Dunn nie przyjmował łapówek, brzydził się nimi. Teraz też z odrazą spojrzał na pudełeczko z napisem „Bombonierka”, jakby w środku znajdowały się nie czekoladki, a ruchliwe pająki i skorpiony.

– Cofnę panu zaraz zezwolenie, jak pan tego nie zabierze!

– No co pan? – Zamenhoff uniósł dłonie w obronnym geście. Wyraźnie pobladł. – Ja przecież nie miałem nic złego na myśli. Chciałem się tylko odwdzięczyć, coś słodkiego dać, na dobry początek dnia.

– Zabierz pan to, bo cofnę zezwolenie i nie przetransportujesz pan tych cholernych ciągników na planetoidę!

Erwin czuł, że płoną mu policzki. Znał siebie, tłumił podobne emocje od lat, ale teraz był bliski wybuchu, jakby kontrolę miała przejąć ciemna strona jego osobowości. Odczuwał nieodpartą chęć, by zrobić teraz coś, na co zawsze miał ochotę. Mógłby unieść ten zielony świstek papieru upstrzony piętnastoma odciskami pieczęci i podrzeć na oczach tego grubasa na drobne kawałeczki. Nikt nie wydałby temu kretynowi drugiego zezwolenia ani w tym roku, ani w następnym

– Ja nie chciałem! – Petent chyba zorientował się w zamiarach Erwina. Błyskawicznie sięgnął po zezwolenie i bombonierkę.

– Żeby mi to było ostatni raz! – powiedział nieco bardziej pobłażliwie Dunn. Reakcja interesanta wyraźnie go rozbawiła. – Jak już pan wziąłeś to zezwolenie, to lepiej zmykaj, zanim się rozmyślę.

Zamenhoff nie ruszył się jednak z miejsca. Stał jak wryty, jakby przykleili go do wściekle zielonego linoleum.

– No mówiłem! Znikaj pan! – Erwin wyczuł w swoim głosie nutkę ostatecznego ostrzeżenia. Ta zabawa była coraz bardziej niebezpieczna. Spojrzenia kolegów z sąsiednich biurek stawały się natarczywe. Niejeden z nich biegał do naczelnika z użytecznymi informacjami. – Ja nie żartuję!

Popatrzył na petenta, a potem, podążając za jego wzrokiem, na bombonierkę i swoją prawą dłoń bezwiednie zaciśniętą na kolorowym opakowaniu.

– Ja mogę ją panu zostawić... Jak pan ją chce... To znaczy już nie wiem. Nie chcę stracić pozwolenia. – Głos Zamenhoffa drżał. Grubas był zdezorientowany, próbował przeciągnąć bombonierkę na swoją stronę, siłując się z urzędnikiem.

– Niech pan ją zabiera! – Dunn pobladł. Nie miał władzy nad swoją prawą ręką, w ogóle jej nie czuł! – Niech pan to, do jasnej cholery, zabiera!

Próbował odgiąć palce kurczowo zaciśnięte na pudełku. Zamenhoff pomagał mu ze wszystkich sił. Obaj zaparli się o biurko, ciągnąc każdy w swoją stronę.

– Co się dzieje? – Dunn uniósł jedną z pieczęci leżących na biurku i kilkakrotnie uderzył nią w wierzch dłoni. – Co się, do diabła dzieje?

W tym momencie prawa dłoń Erwina zwolniła uścisk. Zamenhoff klapnął na podłogę, a czekoladki wyskoczyły z pudełka, rozbryzgując się o ściany i sufit.

Erwin Dunn z trudem usiadł na krześle. Nie zatrzymywał grubasa, który w popłochu ewakuował się z pokoju. Wpatrzył się w swoją dłoń i palce wybijające na blacie biurka niespokojny, obcy rytm. Jego prawa ręka. Wróć. Jego niegdyś prawa ręka prężyła się jak ruchliwe zwierzę... Ktoś przejął nad nią kontrolę!

 

***

 

Erwin wyszedł z pracy kilka chwil po tym zdarzeniu. W stanie, w jakim się znajdował, nie mógł przebywać wśród kolegów urzędujących w tym samym pokoju ani tym bardziej obsługiwać zgromadzonych pod drzwiami petentów. Wcześniej zadzwonił, oczywiście wykorzystując lewą rękę, do działu kadr i wziął zaległy urlop. Miał nadzieję, że dwa tygodnie odpoczynku i wizyta u najlepszego psychiatry w mieście wystarczą, by wrócił do formy.

Cały czas z przerażeniem obserwował swoją prawą rękę. Zupełnie wymknęła się spod kontroli. Bezskutecznie powstrzymywał ją, gdy wiła się w kieszeni i, jakby żyjąc własnym życiem, wydostawała na zewnątrz. Kilkakrotnie próbowała chwytać niewidoczne przedmioty, wskazywała dziwne kierunki lub zgoła zaciskała w pięść palce prawej dłoni i niebezpiecznie wznosiła się na wysokość jego nosa. Wtedy Erwin Dunn obawiał się jej najbardziej.

Był przerażony. Kto by nie był na jego miejscu? Bał się, że nagła utrata kontroli nad ciałem rozszerzy się na inne członki, że ta dziwna choroba, bo Erwin był pewien, że to jakaś choroba, którą mógł się zarazić choćby w metrze, nie przeprowadzi zmasowanego ataku, przejmując władzę na przykład nad jego myślami. Dunn zbladł. A może o to chodziło? Może ktoś zainfekował go wirusem, który pozwalał nim kierować jak marionetką? Co będzie, jeśli za chwilę przyjdzie mu do głowy zaopatrzyć się w broń palną, kupić bilet do Waszyngtonu i przeprowadzić zamach na prezydenta?

Nie. Tego by na pewno nie zrobił. Taki plan byłby z góry skazany na niepowodzenie. Przecież całe życie poświęcił na samodoskonalenie. Wyleczył się ze złości, chciwości, kłamania, oszukiwania. Pracował nad sobą, można powiedzieć, że pozbył się wszystkiego, co było w nim złe, wyrzucił niczym nikomu nie potrzebne klamoty. Poza tym, gdyby ktoś rzeczywiście planował zamach, nie wykorzystałby Erwina Dunna do jego przeprowadzenia. Na pewno byli lepsi kandydaci.

W głowie Erwina panował zrozumiały mętlik. Wciąż zastanawiał się, co się stało. Wnioski stawały się z każdą chwilą bardziej fantastyczne. W końcu się poddał. Przyznał, że problem tkwi najprawdopodobniej w nim samym. Być może przechodził właśnie załamanie nerwowe, albo, co gorsza, miał guza mózgu, który wywoływał te niezrozumiałe zaburzenia. W obu przypadkach potrzebował pomocy specjalisty. Postanowił bez wahania z niej skorzystać. Zwłaszcza teraz, gdy od blisko kwadransa dreptał nerwowo przed centrum medycznym.

 

***

 

– Od jak dawna ma pan te objawy, panie Dunn? – Aleksander Serdak patrzył na pacjenta wzrokiem spokojnym, niemal kojącym. Już sam tembr głosu uspokajał niejednego wariata, który kładł się na kozetce w jego gabinecie. Wieloletnie doświadczenie podpowiadało profesorowi, że teraz ma niewątpliwie do czynienia z kolejnym. – I co ta ręka właściwie robi? Prawa? Dobrze pamiętam?

– No tak! Prawa!

Erwin poczuł się troszeczkę lepiej. Nie zdawał sobie sprawy, że tak bardzo chce podzielić się z kimś swoją mroczną tajemnicą. Leżał na miękkim, wygodnym fotelu od jakichś pięciu minut. Prawą dłoń przez cały ten czas odruchowo ukrywał. Przyciskał ją plecami do leżanki, trzymając w potrzasku. Mimo to wiła się jak wąż, próbując za wszelką cenę oswobodzić. Głos profesora Serdaka na szczęście zaczynał go uspokajać, nabrał zaufania do tego niepozornego mężczyzny.

– Dwie godziny temu. Zaczęło się to wszystko dwie godziny temu, panie profesorze. – Dunn postanowił całkowicie się otworzyć. Doszedł do wniosku, że jeśli ten zacny człowiek nie będzie mu w stanie pomóc, to nikt temu zadaniu nie podoła. – Obsługiwałem właśnie pana Zamenhoffa, to taki śmieszny człowieczek pracujący w branży rolno-spożywczej. Uprawia nową odmianę zbożokurydzy, zapewne pan profesor już o niej słyszał. No i ten Zamenhoff kupił kilka plentoid przystosowanych do wymagających warunków uprawy, zakupił też maszyny do zbiorów. Jednak zgodnie z zarządzeniami eksportowymi, żeby przetransportować maszyny i uniknąć ceł, należy mieć zezwolenie naszego departamentu...

– Obsługiwał pan tego... – Profesor z przyzwyczajenia zajrzał do notatek. – Zamenhoffa, gdy to się stało?

– Dokładnie! – Erwin nie potrafił ukryć podziwu dla przenikliwości profesora. – Właśnie tak było!

– Niech pan dokładnie opisze ten moment, panie Dunn. Moment, w którym utracił pan kontrolę nad prawą ręką.

– Zamenhoff... on...

– Co Zamenhoff? Śmiało, panie Dunn. Szczerość, otwartość jest pierwszym etapem leczenia.

– On chciał mi wręczyć łapówkę. – Erwin głośno przełknął ślinę. Miał nadzieję, że profesora obowiązuje tajemnica lekarska, nie chciał mieć problemów z urzędem kontrolnym, mimo że był czysty. Na upartego każdą relację można było zinterpretować na jego niekorzyść. – To znaczy bombonierę... To nawet nie jest łapówka.

– Ale pan to odebrał jako wręczenie łapówki. – Profesor uśmiechnął się uspokajająco, dając znak, że w tym pokoju bez przeszkód można mówić o wszystkim. – To bardzo symptomatyczne. Proszę mówić dalej...

Erwin Dunn opowiedział wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Nic nie ukrywał, zdał dokładną relację, przekazując minuta po minucie swoje odczucia i reakcje. W czasie opowiadania jego prawa ręka kilka razy uwolniła się spod pleców. Raz wyskoczyła w stronę sufitu tak błyskawicznie, że nawet profesor Serdak podskoczył w fotelu. Najczęściej były to jednak ruchy powolne, przypominające łapanie w powietrzu muchy lub wkręcanie żarówki.

Gdy Erwin skończył relację, profesor odchrząknął głośno i, nachylając się nad biurkiem, dał znak pacjentowi, że zebrał wystarczająco dużo informacji, by wydać ostateczny wyrok.

– Panie Dunn – rozpoczął oficjalnie, uśmiechając się pokrzepiająco. Nabrał sympatii do tego młodego człowieka. Miał nadzieję, że będzie w stanie mu pomóc. – Pana przypadek tylko na pierwszy rzut oka wydaje się niezwykły. Ja nazwę go konfliktem osobowościowo-decyzyjnym.

– Czy to się da wyleczyć, profesorze?

– To zależy tylko od pana. – Serdak zanotował coś w swoim notatniku i znów przenikliwie spojrzał na pacjenta. – Problem tkwi w panu. W pana głowie, ujmując rzecz najprościej. Lubi pan słodycze, panie Dunn?

– Uwielbiam!

– No właśnie. – Profesor potrząsnął głową, jakby to wyznanie pacjenta utwierdziło go w domysłach. – Brzydzi się pan łapówkami, co jest zrozumiałe i co pochwalam! Jednocześnie bardzo lubi pan słodycze. Odmawiając przyjęcia łapówki-bombonierki, pozostał pan w zgodzie z uczciwym Erwinem Dunnem, a jednocześnie odmawiając jej, popadł pan w konflikt z Erwinem Duninem-łasuchem!

– Naprawdę? – Pacjent usiadł z wrażenia na leżance. Czyżby to było tak proste? Już teraz, gdy zdał sobie sprawę z zależności, które przedstawił profesor, wydało mu się, że jakby nieco odzyskał kontrolę nad prawą ręką.

– Właśnie tak! Radzę na drugi raz słodycze brać i jeść, panie Dunn. Nawet zapłacić za nie ohydnemu łapówkarzowi, ale nie odmawiać sobie czegoś, co widać jest panu niezbędne do utrzymania psychicznej równowagi!

– Jest pan cudotwórcą, profesorze! – Erwin zeskoczył z leżanki i podbiegł do profesorskiego biurka. W porę się opamiętał i powstrzymał przed rzuceniem Serdakowi na szyję.

– Spokojnie, spokojnie. Nie oznacza to, że został pan automatycznie wyleczony. Na pewno nie obejdzie się bez kolejnych wizyt... – Profesor dyskretnie przesunął w stronę pacjenta czek do podpisu.

– Ależ oczywiście! – wykrzyknął Erwin.

Był skłonny w tej chwili zgodzić się z każdą sugestią profesora. Nawet nie zauważył, w którym momencie jego prawa dłoń chwyciła leżące na biurku pióro i zaczęła kreślić bliżej nieokreślone znaki w profesorskim notatniku.

– Moment! Co pan robi? – Zaskoczony Serdak nachylił się nad bazgrołami Dunna. – To są moje notatki!

– Przepraszam – jęknął Erwin. – Nie potrafię tego powstrzymać.

Aleksander Serdak nie słuchał tłumaczeń pacjenta. Z coraz większym zdumieniem patrzył na znaczki zapełniające strony notatnika. Budziły w nim odległe, niemal całkowicie zapomniane wspomnienie. Kreski, kropki, pokrętne zawijasy, stawiane jakby w pośpiechu bez najmniejszego sensu i składu. W rzeczywistości miały swoje przesłanie i profesor doskonale o tym wiedział. Te znaczki stanowiły obcy alfabet. Widział go kilka razy w życiu. Funkcjonował w prymitywnych, odległych układach, do których zapuszczali się co najwyżej przemytnicy i ostatni straceńcy. Skąd jednak, na boga, znajomość niemal wymarłego pisma u tego Dunna?

– Czy ostatnio podróżował pan poza granice naszego układu? – zapytał profesor, z trudem odrywając wzrok od kolejnych linijek tekstu.

– Nie – odpowiedział pokornie pacjent.

Serdak zagryzł wargi. Zwątpił w swoją wcześniejszą diagnozę. Coś tu wyraźnie nie grało. Być może problemy Dunna z prawą ręką były symptomem czegoś znacznie gorszego niż rozwarstwienie osobowości. Być może jakiś przedstawiciel obcej rasy zawładnął tym biednym człowiekiem albo, co gorsza, to początek inwazji. Profesora oblał zimny pot. Nie. Nie mógł w to uwierzyć. Dałby raczej głowę, że padł ofiarą niewybrednego żartu kolegów, a jeszcze pewniej konkurencji. Już kiedyś próbowali takiego chwytu. Przysłali podobnego wariata, żeby go ośmieszyć. Serdak przyjrzał się uważniej Erwinowi. Teraz był pewny. Gdzieś już widział tego Dunna. Bodajże na jakimś Kongresie Neurologii. Tak, dałby głowę, że właśnie tam.

– Proszę tu zaczekać. – Serdak uśmiechnął się fałszywie. Postanowił przyjąć warunki gry. Jeśli to pomysł konkurencji, to on także zabawi się ich kosztem. – Niech pan sobie tutaj spokojnie pisze, a ja poszukam słownika, żebyśmy to mogli przetłumaczyć, dobrze?

– Dobrze – zgodził się szybko Erwin.

Profesor podszedł do najbliższego regału. Zdjął z niego małe, płaskie pudełko i szybko powrócił do biurka. W tym czasie wena twórcza najwyraźniej opuściła prawą dłoń Erwina. Profesor poprosił uprzejmie pacjenta, aby ten odsunął się od stołu, i przycisnął powierzchnię skanującą automatycznego translatora do stron z zapisanym tekstem.

Tłumaczenie pojawiło się błyskawicznie. Translator dwa razy wydał z siebie piskliwy dźwięk i już po chwili wypluł zapisaną tekstem stronę.

– Przekład może być niedokładny – oznajmił profesor, kładąc przed Erwinem jeszcze ciepłą kartkę papieru. – Ten język, jak i rejon, z którego pochodzi, jest bardzo mało znany.

– Rozumiem – wyszeptał Dunn.

Był blady. Czuł, że w jego policzkach nie ma nawet grama krwi. Co to wszystko mogło znaczyć? Dlaczego pisał w obcym języku? Przecież nawet w szkole miał problemy z opanowaniem hiszpańskiego!

– Mam przeczytać? – zapytał, patrząc lękliwie w oczy Serdaka.

– Śmiało! – Profesor rozsiadł się wygodniej w fotelu. Sprawiał wrażenie, jakby nagle stracił całkowicie zainteresowanie tłumaczeniem. – Niech pan czyta.

– Dobrze – zgodził się Dunn. Drżącymi dłońmi uniósł kartkę zapisaną kilkunastoma chaotycznymi zdaniami.

– No, śmiało! Mówiłem, żeby pan przeczytał! – Serdak stracił cierpliwość. Spodziewał się teraz finału owego niewybrednego żartu. Głupiego tekstu w stylu prima aprilis albo pozdrowień od konkurencji. Chciał jak najszybciej skończyć tę farsę i wyrzucić Erwina Dunna z gabinetu.

– Wylot masz dzisiaj – czytał Erwin, niepewnie zerkając na profesora. Nic z tego nie rozumiał. – Najpierw wsiądź do wahadłowca w głównym porcie lotniczym. Odlot na Marsa ósma czterdzieści. Tam przesiądź się na czarter Global Planet podróżujący poza układ, na Heliosa II. Zdążysz na przesiadkę...

– Na jaką przesiadkę? – Serdak podskoczył na krześle. Wyrwał z dłoni Dunna przetłumaczony tekst i szybko przebiegł wzrokiem kolejne linijki. – Co pan czyta? To koniec tych głupich żartów! Rozumie pan? Nie wiem, do czego ma to prowadzić, ale przeciągnęliście strunę!

– Przeciągnęliśmy strunę?

– Pan i pana kolesie! – Serdak uderzył pięścią w biurko. – Jesteście aż tak naiwni? Przyszło wam do głowy, że zastosuję się do tych instrukcji? Uwierzę w kontakt z obcą cywilizacją, która wybrała mnie do jakiegoś zwariowanego zadania? Myśleliście, że z kim macie do czynienia? Co? Ja wylecę, a wy przejmiecie wszystkich moich pacjentów? Zabieraj się pan stąd! Zabieraj się razem z tymi swoimi bazgrołami!

Papierowa kula uderzyła Dunna w sam środek czoła. Erwin nie potrafił odpowiedzieć na ten atak nawet słowem. Podniósł z dywanu zmięty tekst tłumaczenia i wsadził go do kieszeni. Owe instrukcje nie były przeznaczone dla profesora. Tego był pewien. Wiedział też, że jeśli się uwinie z pakowaniem, to zdąży na wahadłowiec wylatujący o ósmej czterdzieści na Marsa.

– Dziękuję. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi pomógł!

Erwin uśmiechnął się, obrócił na pięcie i zapominając zapłacić za wizytę, opuścił gabinet i Centrum Medyczne.

 

***

 

Wahadłowiec nie miał opóźnienia. Erwin Dunn wylądował na płycie kosmodromu marsjańskiego o czasie. Zdążył kupić kilka kanapek z miejscowym specjałem, pastą z pustynnych, czerwonych grzybków, którą zachwalała jedna z pań sprzedających w małej gastronomii. Na pokładzie czarteru Global Planet zjadł jedną z nich, przez co wrażenia z projekcji hologramowego filmu okazały się najwspanialszym halucynogennym przeżyciem, jakiego w życiu doświadczył. Nie ukrywał, że dwugodzinną podróż na Heliosa II spędził bardzo przyjemnie, w stanie niemal euforycznym, wprawiając w zachwyt licznych współpasażerów.

Helios II okazał się niegościnnym, pustynnym księżycem, z którego Erwin zapamiętał jedynie wszędobylski niebieski kurz, który chrzęścił mu w zębach przez kolejne godziny podróży. Tutaj niestety dotychczasowe szczęście niemal całkowicie go opuściło. Przesiadka na mały frachtowiec tanich linii międzyplanetarnych wydawała się chybionym pomysłem. Statek z powodu awarii w systemie chłodzenia wystartował z blisko dwugodzinnym opóźnieniem, przez co Erwin ledwie zdążył na transportowiec towarowy, kursujący raz w tygodniu na pierścień sino-rudych planetek w systemie Joda. Tam zmuszony był dokonać wymiany pieniędzy po niezbyt korzystnym kursie, co znacznie uszczupliło jego i tak marne oszczędności.

Wpływy ziemskie w tym miejscu wygasły. Od tej chwili Dunn zdany był na siebie i na linie międzyplanetarne obcych cywilizacji. Problemy językowe zmusiły go do kupienia organicznego translatora, który po połknięciu zainstalował się w przysadce mózgowej, meldując gotowość pracy jako stacjonarny symbiont użytkowy. Erwin zwymiotował trzy razy, zanim przyzwyczaił się do obcych myśli i obecności symbionta. Zakup translatora okazał się jednak dobrym pomysłem. Odtąd Dunn nie zgubił się ani razu w wielkich kosmodromach i stacjach orbitalnych, na których przyszło mu lądować. Dalsza podróż na Itakę, Marinusa i Hydrant B przebiegła bez zakłóceń. Podobnie było z dwoma księżycami Mikrus i Makrus. Poważne, nieprzewidziane problemy zaczęły się dopiero na Mrocznej Planecie.

Właśnie tam Erwin został aresztowany pod zarzutem przemytu narkotyków. Miejscowa policja poinformowała go bardzo uprzejmie o wyroku śmierci, który w tym wypadku miał zostać wykonany natychmiast po przetransportowaniu do więzienia o zaostrzonym rygorze. Marsjańskie grzybki w postaci majonezowej pasty były uznawane na obszarze dziesięciu bliźniaczych planet za najgroźniejszą i najbardziej niebezpieczną używkę. Na szczęście Erwin, zanim został wpakowany do policyjnego poduszkowca, zdążył pożreć i przetrawić wszystkie dowody. Miejscowemu wymiarowi sprawiedliwości nie pozostało nic innego, jak wypuścić Ziemianina wolno. Nic dziwnego, że przeżyty stres albo nieświeży posiłek wpłynęły negatywnie na podróżnika. Gwałtowna biegunka przytrzymała go w toalecie aż do startu następnego wahadłowca.

W końcu jednak Erwin Dunn, po kolejnych dwóch planetarnych przesiadkach, znalazł się u kresu pełnej przygód podróży. Pozostał mu ostatni kurs: podróż prywatnym stateczkiem na małą planetę o wdzięcznej nazwie Sigonium.

Już na pokładzie wahadłowca Erwin zrozumiał, że wydarzenia ostatnich dni nie są jedynie wytworem jego wyobraźni. Wcześniej miał chwile zwątpienia, co zrozumiałe, wydawało mu się, że zwariował i że wewnętrzny przymus, który pchnął go w misję, powstał tylko w jego chorym umyśle. Teraz jednak, patrząc na współpasażerów, przedstawicieli setek obcych ras działających pod wpływem takiego samego impulsu, zrozumiał, że to oni są najlepszym dowodem jego psychicznego zdrowia.

Weźmy na przykład sąsiada Erwina, różowego przedstawiciela cywilizacji Wieloskoczków, który, z natury nadpobudliwy, siedział jak trusia w fotelu, obserwując nieskoordynowane harce swojej prawej ręki. Podobnie zdeprymowany był siedzący z przodu, przypominający skarłowaciałego mamuta obcy, którego prawa, przednia łapa bez przerwy drapała futro za uchem... współpasażera. W ogóle wszystkich pasażerów tego dziwnego statku łączyły wspólne cechy. Żaden z nich nie miał władzy nad swoją prawą ręką, łapą, odnóżem lub macką, a niewątpliwie ich wspólnym celem była ta sama, tajemnicza planeta.

 

***

 

Drżenie kadłuba i zielona lampka na pasku informacyjnym były znakiem, że podróż dobiegła końca. Erwin uwolnił się z fotela, zabrał swój bagaż podręczny i wraz z innymi pasażerami wyszedł na płytę lądowiska.

Wydawało się, że każdy z podróżników zorientował się już w sytuacji. Patrzyli na siebie, próbując się uśmiechać, a nawet zagaić rozmowę. Instrukcja kończyła się określeniem dokładnego miejsca i czasu odlotu ostatniego wahadłowca. Teraz, gdy cel podróży został osiągnięty, wszyscy zastanawiali się, co dalej.

– Pan w tej samej sprawie? – Przypominający do złudzenia ośmiornicę obcy zagadnął Erwina, znacząco wskazując baniastą głową jego prawą rękę.

– W tej samej. Pan też? – upewnił się Erwin, uśmiechając się przyjaźnie. I dodał już dla własnego pokrzepienia: – Niezła historia, co? Kto by pomyślał, że to się człowiekowi przydarzy?

– Dla mnie to wspaniała przygoda. – Obcy podniósł butelkę z wodą do ust i przechylił, łapczywie połykając płyn. – Wie pan. Ja nie miałem co ze sobą zrobić, tam, na mojej planecie. Pływałem bez celu z rafy na rafę, czasem wychodziłem na ląd, tak dla zabawy. Ale tak naprawdę moje życie nie miało wielkiego sensu. Wie pan, chyba tak czasem bywa, nagle budzi się pan rano, patrzy na te same twarze, płynie do pracy... Żona mówiła, że to kryzys wieku średniego, ale ja wiem, że to coś więcej. Proszę sobie wyobrazić, że nawet gdyby się okazało, że to już koniec tej podróży i ktoś nam zrobił głupi kawał, to ja wrócę na rafę szczęśliwy! To odmieniło moje wnętrze, to sprawiło, że jestem zupełnie inną ośmiornicą... Pan mnie rozumie?

Erwin Dunn nie odpowiedział. Wpatrzył się uważnie w obcego. Pomyślał właśnie o tym samym. O tym, dlaczego zdecydował się na tę wariacką podróż. Szukał antidotum na brak kontroli w prawej ręce? A może zdecydował się, bo chciał? Tak po prostu. Bo przez wszystkie te lata czekał, aż wreszcie coś w jego zwyczajnym życiu się zmieni. Dzień przestanie być podobny do dnia i to jedno tak nadzwyczajne wydarzenie sprawi, że i on poczuje się wyjątkowo. Tak. Erwin Dunn doskonale wiedział, o czym mówi pan ośmiornica. Czuł dokładnie to samo, ta znajoma pustka wreszcie została wypełniona treścią.

– Chwytajcie, co macie do pisania pod macką! – Podniecony, chrapliwy głos przebił się nad gwar rozmów prowadzonych na płycie lądowiska. – Kolejne instrukcje!

Erwin w lot zrozumiał, o co chodzi. Błyskawicznie znalazł kawałek papieru i długopis. Zdążył. Jego dłoń przeszył dreszcz, a po chwili dziwne znaczki ułożyły się w zdania.

– Mam! Mam dalszą instrukcję! – wykrzyknął sympatyczny głowonóg. – Zdążył pan też zapisać?

– Tak!

Erwin nie potrafił opanować emocji, jednocześnie odczuł lekki niepokój. Nagle dotarło do niego, że tajemnica lada moment zostanie rozwiązana. Nie wiedział, czy właśnie tego chce. Już za chwilę wszystko się skończy, szalona podróż i poczucie tej niesamowitej wyjątkowości.

– Zapisałem ulicę i numer domu. – Jego rozmówca zdążył przetłumaczyć swój tekst. Machnął kartką papieru, jakby dla dodania sobie otuchy. Barwa jego skóry zmieniła się. Wydawało się, że i on nagle odczuł jakieś bliżej nieokreślone obawy.

– Ja też – potwierdził Dunn. Rzeczywiście. Na kartce zanotował dokładne dane. – To chyba nie jest ten sam adres?

– Raczej nie – zmartwił się pan ośmiornica. – Ale może...

– Może pojedziemy razem, weźmiemy taksówkę. – Erwin odczytał zamiar swojego nowego kolegi. Zgadzał się z nim w stu procentach. – Podwiozę pana, a potem pojadę pod swój adres?

– Zrobi pan to dla mnie? – Pan ośmiornica wyraźnie się wzruszył. – We dwóch będzie raźniej!

– Na pewno! – potwierdził Dunn. – I bezpieczniej. Nie chciałbym, żeby nasza podróż zakończyła się jak scenariusz taniego horroru. Wie pan, tak jak w tym filmie, co tubylcy zapraszają do swoich domów nic nie podejrzewających turystów, a potem po kolei ich zjadają...

– Żartuje pan? – Głos obcego zadrżał, prawdopodobnie coś równie niepokojącego przyszło mu do głowy.

– Pewnie, że żartuję. – Roześmiał się Erwin. – Nie sądzę, żeby ktoś robił sobie tyle zachodu tylko po to, żeby zjeść pieczyste albo owoce... morza.

– Nie rozumiem?

– Lepiej złapmy jakąś taksówkę, zanim inni nas wyprzedzą – zmieszał się Dunn. Jak zwykle chlapnął o jedno zdanie za dużo. Chwycił swój bagaż podręczny i bez dalszych wyjaśnień zaczął przepychać w tłumie.

Dosyć szybko obaj podróżnicy przekonali się, że taksówek na planecie nie było. W ogóle nie było tu znanych im środków lokomocji. Zapewne mieszkańcy Sigonium podróżowali pieszo, choć i tego nie można było stwierdzić, bo na piaskowych traktach panowały kompletne pustki. Na szczęście dzień był piękny, więc Dunn nie miał nic przeciwko rozprostowaniu kości. Gorzej mógł czuć się pan ośmiornica, nieprzywykły do tak niekorzystnych warunków.

Obaj jednak zgodnie opuścili kosmodrom i zaopatrzeni w mapki, które przekazały im roboty z biura informacyjnego, ruszyli na eksplorację planety. Pan ośmiornica poruszał się wolno. Nawet bardzo wolno. Erwinowi to nie przeszkadzało. Odpowiadał uprzejmym skinieniem na przepraszające uśmiechy towarzysza. Nigdzie się nie spieszył. Było gorąco, więc zdjął marynarkę, a nawet kilka razy pomógł obcemu oblać się wodą. To wyraźnie poprawiało tamtemu kondycję. Wkrótce wkroczyli na główny, pokryty niebieskawym żwirem trakt prowadzący do widocznych w dali pojedynczych domostw.

– A wie pan, że na początku, gdy to się stało, nie było mi wcale do śmiechu?

Pan ośmiornica widać czuł się zobowiązany zabawiać Erwina rozmową. Dunn nie wyprowadzał go z błędu. Uznał, że trzeba jakoś zabić upływający czas, a poza tym polubił towarzystwo tej przemiłej ośmiornicy. Z chęcią słuchał tego, co obcy ma mu do powiedzenia.

– Mieliśmy z żoną mały problem. – Głowonóg wydał z siebie radosny bulgot. – Ta cała historia zaczęła się w czasie rui. A musi pan wiedzieć, że... hmmm... organ odpowiedzialny za te sprawy jest umiejscowiony u nas...

– Po prawej stronie? – domyślił się Dunn.

– Dokładnie! W sumie mojej żonie zupełnie to nie przeszkadzało. Uznała nawet, że to pikantny smaczek, ale ja miałem opory. Sam pan rozumie, to tak jakby robiła to z kimś obcym! Przecież nie miałem nad tym zupełnie kontroli!

– No tak – zgodził się Dunn. Nie potrafił wyobrazić, jak zareagowałby na miejscu nowego znajomego. – I jak żona to zniosła?

– Uciekła na rafę, do swoich rodziców. – Pan ośmiornica posmutniał, ta sprawa musiała go męczyć od dłuższego czasu. – Uznała, że coś ze mną jest nie tak. I pewnie miała rację...

– Nic z panem nie jest nie tak! – Dunn poklepał dla otuchy pana ośmiornicę po grzbiecie. – Na pewno jak pan wróci, to wszystko samo się ułoży.

– Jak wrócę – powiedział cicho obcy. – Kto wie, co będzie?

– Niedługo się przekonamy – westchnął ciężko Dunn.

Dalsza droga upłynęła im na podobnych, bardziej lub mniej sensownych rozważaniach. Aż w końcu, blisko wieczora, Erwin zatrzymał się przed niskim płotkiem okalającym zgrabne, przejrzyste jeziorko. Pośrodku, niczym na kolorowej rafie, stał domek w kształcie ślimaczej muszli.

– To tutaj – oznajmił gwoli formalności.

– Wiem! Zupełnie jak w domu! – krzyknął z przejęciem pan ośmiornica.

Erwin nie mógł się z nim nie zgodzić. Przed chwilą sam niemal zdecydował się podzielić podobną uwagą ze swoim towarzyszem.

Pan ośmiornica z przejęcia aż uściskał Erwina.

– Lepiej będzie, jak się teraz rozstaniemy. Pan też musi iść pod swój adres!

– Ale może poczekam? – zawahał się Dunn. – Da mi pan znak, czy wszystko w porządku, przecież nawet jeszcze nie zapukaliśmy do drzwi?

– Myślę, że to najlepszy czas na rozstanie – powiedział głowonóg. – Musi pan iść pod wskazany adres. Każdy powinien sam poznać swoją prawdę. W końcu po to tutaj przybyliśmy! Na pewno wszystko będzie w porządku i każdy z nas pozna cel tej podróży.

Pan ośmiornica pomachał Erwinowi lewą macką, zgrabnie przeskoczył płotek i zniknął. Zupełnie tak, jakby rozpłynął się w powietrzu. Dunn zamarł. Usłyszał głośny plusk wody i radosne bulgotanie, ale niczego nie mógł być teraz pewny. Przez chwilę miał ogromną chęć wrócić na kosmodrom i złapać pierwszy lepszy wahadłowiec opuszczający planetę. Uznał jednak, że jeśli zaszedł tak daleko, to teraz nie ma sensu się wycofywać. Zresztą i tak nie miał do czego wracać.

Podniósł podręczny bagaż i ruszył w dalszą drogę. Obrał kierunek według wskazań turystycznej mapki. Wkroczył w leśny zagajnik, przeszedł na przełaj jakieś pole i w końcu znalazł się pod właściwym adresem.

W pierwszej chwili miał wrażenie, że wrócił w to samo miejsce. Płotek wyglądał identycznie, ale okalał zgrabną, wykonaną z grubych drewnianych bali chatkę. Sam domek wyglądał zwyczajnie. W ogródku rosły warzywa i kwiaty. Niektóre bardzo podobne do ziemskich. Dunn dałby głowę, że sałata i wysokie żółte słoneczniki są identyczne jak te, które widywał w osiedlowym supermarkecie.

Zawahał się. Zupełnie nie wiedział, czego może się teraz spodziewać. Podejrzliwie spojrzał na płotek oddzielający go od ścieżki prowadzącej do domu. Miał wielką ochotę przeskoczyć przeszkodę tak, jak wcześniej uczynił to pan ośmiornica, ale nie mógł się zdecydować.

Drzwi w tym momencie drgnęły, a po chwili otwarły się na oścież. Dla Erwina był to jednoznaczny sygnał. Przekroczył płot, co na szczęście nie zakończyło się gwałtowną dematerializacją, i pokonując w kilkunastu szybkich krokach kamienną ścieżkę, przekroczył próg domostwa.

Znalazł się w przestronnej, jasno oświetlonej izbie. Nie było tu mebli, krzeseł czy innych sprzętów, których można było się spodziewać. Środek pomieszczenia zajmował metalowy kontener, mrugający miarowo niebieskimi i zielonymi światełkami. Z włazu usytuowanego blisko metr nad podłogą wystawały czyjeś nogi.

– Dobrze, że już jesteś – w izbie rozległ się dudniący, metaliczny głos. Osobnik próbował właśnie wyczołgać się z dziwnego urządzenia. – Zdążyłeś w sam raz, żeby podać mi klucz, dwunastkę.

Jeśli, jak zauważył pan ośmiornica, każdy miał dzisiaj poznać swoją prawdę, to ta prawda była zaskakująca. Z kontenera, upaćkany żółtym smarem, wyczołgał się nie kto inny, jak Erwin Dunn we własnej osobie.

 

***

 

– Klucze leżą obok żarówek, Erwinie. – Sobowtór uśmiechał się, wskazując miejsce pod oknem. Był to miły uśmiech, czego Dunn nie omieszkał zauważyć. – To naprawdę niesamowite uczucie tak przemawiać do samego siebie. Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję... a właściwie przyzwyczaimy!

– No tak... – zgodził się Erwin. Dziwił się, że jest w stanie coś z siebie wykrztusić. Zbliżył się ostrożnie do okna, wydawało mu się, że wśród setek dziwnych przedmiotów rozrzuconych na podłodze nie ma szans na odnalezienie poszukiwanego klucza. Jego prawa dłoń przejęła jednak kontrolę. Wyskoczyła do przodu, zaciskając palce na właściwym narzędziu.

– Być może powinienem teraz powiedzieć „Ależ się zmieniłeś!” lub „Dobrze wyglądasz!” tak dla rozluźnienia atmosfery? – Śmiech sobowtóra był chrapliwy, urywany.

– Obejdzie się bez tego, interesują mnie bardziej inne sprawy. Na przykład dlaczego tu jestem? – zapytał drżącym głosem Dunn.

– Bo przyleciałeś. – Sobowtór znów roześmiał się w głos. Najwyraźniej dobrze się bawił, co chwilę wycierał dłonie w upaćkany kombinezon.

Dunn uznał, że w tym śmiechu jest coś denerwującego, zgrzytliwego, czego wcześniej nie dostrzegał. Wiedział, że jego śmiech musiał brzmieć identycznie.

– Nie o to mi chodzi. W końcu coś mnie zmusiło, żebym tu przyleciał. – Spojrzał na swoją prawą dłoń. Zaczynała ogarniać go złość. – Gdyby nie to, nawet nie przyszłoby mi do głowy...

– Ja mam podobny problem. Też nie mam nad nią kontroli – przerwał sobowtór. Popatrzył równie znacząco na swoją dłoń. – Ale podróży nie odbyłem. A ściślej... – zastanowił się – nie taką, jak ty.

– Nie rozumiem? To po co to wszystko? – Dunn zawahał się.

– Po co? – Sobowtór westchnął głęboko, lekko się skrzywił. – Najpierw załóż kombinezon. Jak zaczniemy robotę, to wszystko się wyjaśni. I tak mamy duże opóźnienie.

Erwin nie wiedział, jak interpretować słowa sobowtóra. Posłuchał jednak polecenia. Zdjął z wieszaka kombinezon i nałożył go, dokładnie zapinając zamek.

– No, to do roboty! – zakomenderował sobowtór. – Możesz mi wierzyć, że jedną ręką człowiek wiele nie zdziała.

Erwin był w stanie się zgodzić z tą uwagą w stu procentach. W sumie odczuł ulgę, że jego rozmówca ma ten sam problem.

– Stań tu, blisko mnie. – Sobowtór kipiał energią, która powoli udzielała się Dunnowi. – Ty wkręcasz żarówki, ja zajmę się montażem.

Podział pracy nie był jednak tak oczywisty. W końcu prawa ręka Erwina była pod kontrolą sobowtóra i odwrotnie, sobowtór nie miał kontroli nad swoją prawą dłonią. Musieli zastosować podział pracy tak, by sobie nie przeszkadzać, a zarazem efektywnie współpracować. Dunn musiał się przyzwyczaić, że jego prawa ręka w czasie, gdy on próbował wkręcać żarówki, zajmuje się montowaniem śrub i śrubek w stalowym korpusie. Sobowtór miał jeszcze większe problemy z dostosowaniem się do tej niecodziennej sytuacji. W końcu, po kilku godzinach pracy, montaż i wkręcanie zaczęły im wychodzić coraz lepiej. Doszli do wprawy na tyle, by nad ranem zakończyć cały projekt.

– To dowiem się wreszcie, dlaczego tu jestem? – Dunn zdecydował się zadać pytanie, gdy usiedli do wczesnego śniadania.

– Jesteś tu, bo sam chciałeś – zauważył sobowtór, przeżuwając kanapkę z tuńczykiem. – Nikt cię do podróży nie zmuszał. Skoro w nią wyruszyłeś, to znaczy, że miałeś taką potrzebę.

– Ale jaki był jej cel? To bez sensu. Ta maszyna i w ogóle.

– Bez sensu? Cel został osiągnięty, odnalazłeś mnie, choć wcześniej się mnie wyparłeś.

– Wyparłem?

– Tak. Ale tym się już nie przejmuj. Wszystko wróci do normy. Ta maszyna wszystko naprawi.

– Co ma naprawiać ta maszyna? – Dunn zaczynał być podejrzliwy. Nie mógł przełknąć najmniejszego kęsa. Tajemniczość sobowtóra przestała mu się podobać. Było tutaj zbyt wiele niedomówień.

– Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi, Erwinie. – Sobowtór zmierzył go dziwnym, przeciągłym spojrzeniem. – Wyparłeś się cząstki siebie samego! Co ja mówię, wyparłeś się większej części swojej osobowości! Robiłeś to przez całe życie, krok po kroku. Nie myślałeś chyba, że uda ci się wyrzucić to wszystko, ot tak, na śmietnik? Pozbyć się jak dziurawych, starych skarpetek? O, nie ma tak łatwo! Nikogo nie oszukasz, Erwinie. Możesz się zmieniać, pozbyć się sadła, dziurawych zębów, ale to, co jest w środku, w twoim umyśle nie da się tak łatwo unicestwić!

– Kim jesteś?

– Kim jestem? Przecież jestem tobą, Dunn. Nawet bardziej tobą niż ty sam! Tak, tak! Teraz to ja mam większe prawo nazywać się Erwinem Dunnem! W końcu wyparłeś z siebie więcej, niż ostało się w tej twojej pustej łepetynie!

Erwin tworzył szeroko usta. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Patrzył na swojego sobowtóra z coraz większym przerażeniem.

– Na szczęście wszystko możemy naprawić. – Sobowtór złagodniał, nawet się uśmiechnął. Strzepnął okruszki ze stołu, dając do zrozumienia, że zakończył spożywanie śniadania. – Właściwie zrobi to ta maszyna. Znów będziemy jednym Duninem, tak jak być powinno.

– Nie chcę tego... – Erwin wstał od stołu, mało brakowało, a rzuciłby się do ucieczki.

– Jeśli stąd wyjdziesz, zawsze będzie ci czegoś brakowało, Dunn. – Sobowtór nie przestraszył się reakcji Erwina. Mówił spokojnym, niemal hipnotycznym głosem. – Będziesz czuł się pusty w środku. Myślisz, że dlaczego nic nie osiągnąłeś w swoim życiu? Dlaczego jesteś takim nieudacznikiem?

– Nie jestem nieudacznikiem! – krzyknął Dunn, choć wiedział, że sobowtór mówi prawdę. Czuł się nieudacznikiem, największym na świecie.

– Masz szansę zacząć od nowa. Daje ci tę szansę Sigonium.

– Śmietnik Osobowości – wyszeptał Dunn.

– Tak! – Sobowtór znów się uśmiechnął. – Sigonium to śmietnik osobowości. Jak to mówią mądrzy ludzie, w przyrodzie nic nie ginie, najwyżej ląduje na śmietniku. A teraz wystarczy uruchomić tę maszynę, a doprowadzimy do naszego zespolenia.

– Ale ja nie chcę... Nie podoba mi się to, czym lub kim jesteś. Jeśli się czegoś wyparłem, to na pewno wad, tego, co było złe...

– To uważasz, że jesteś ideałem? – zaperzył się sobowtór. Był wyraźnie dotknięty uwagą Dunna. – Przecież nawet nie potrafisz sobie poradzić w życiu.

– Nie, ale...

– Bo widzisz, trzeba umieć zachować równowagę, nie da się okłamać natury. Ty nie masz instynktu przetrwania, nie radzisz sobie w tym brutalnym świecie. A dlaczego? Bo wyparłeś się cech, które miały ci w tym pomóc!

– Nie wiem. Czego mi brakuje?

– Na przykład cwaniactwa. Gdybyś miał go choć odrobinę, to już dawno awansowałbyś w pracy. Co ja mówię, rozkręcałbyś własny interes! Byłbyś już milionerem. A teraz gdzie jesteś? Co osiągnąłeś? Brakuje ci tego, co ja mam w nadmiarze. Gdy znowu się połączymy...

– Ta maszyna ma to sprawić?

– Tak! Masz szansę stać się znów kompletnym człowiekiem. Przyznaję, nie tylko z zaletami, ale i wadami. Ale czy taki człowiek nie jest bardziej ludzki? Czy nie ma więcej szans w dzisiejszym świecie?

– No jest w tym trochę racji...

– Ja wiem, że mam rację. Każdy, kto tu wraca, instynktownie szuka samego siebie, tej cząstki, którą utracił i która go wzywa! Ty jesteś ewenementem, Dunn, osobliwością na skalę wszechświata. Nie znam nikogo, kto wyparłby się samego siebie w takim stopniu, jak ty. Cóż, jak to mówią, „Ziemianin potrafi”. – W pomieszczeniu ponownie rozległ się zgrzytliwy śmiech, który przyprawił Erwina o ciarki.

– Jeśli jest tak, jak mówisz, to mogę się obawiać, że okażesz się silniejszy ode mnie. Jeśli wyparłem się ciebie więcej, niż mnie zostało... Przejmiesz kontrolę?

– Nie ma czegoś takiego jak kontrola. – Sobowtór nie dał się zbić z tropu. Najwyraźniej wszystko dobrze przemyślał. – Po prostu znów będziesz sobą. Tu chodzi o zachowanie równowagi. Do niej przecież dążymy...

– No tak...

– To zgadzasz się?

– Chyba masz rację. Kiedy dokonamy tego... połączenia?

– Teraz. Nie ma na co czekać! – Sobowtór wstał od stołu i pociągnął za sobą Erwina.

– No to w porządku – zgodził się Dunn. Podszedł do maszyny i spojrzał w głąb przez uchylone drzwiczki. – Jak ją uruchomić?

– Startuje automatycznie po zamknięciu włazu.

– Nigdy do takiego czegoś nie wchodziłem... – zawahał się Erwin.

– To proste. Wkładasz tu nogi. – Sobowtór zademonstrował Dunnowi, w jaki sposób ma wejść do wnętrza maszyny.

I wtedy Dunn zrobił to, o co nikt nigdy by go nie podejrzewał. Wepchnął swojego sobowtóra do wnętrza maszyny i zatrzasnął za nim właz. Urządzenie zabuczało, zamrugało światłami setek różnokolorowych żarówek, a w końcu zadrżało. Przez chwilę ze środka stalowego kolosa wydobywały się przytłumione okrzyki. Słychać było wyraźnie, jak sobowtór próbuje rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz. Dunn zamknął oczy i skulił się w sobie. Po chwili przeszyło go drżenie, jakby zimny, wędrujący w górę kręgosłupa dreszcz. Gdy ponownie podniósł powieki, był sam w zupełnie pustym pokoju. Po maszynie i sobowtórze nie było nawet śladu.

– Czego jak czego, ale cwaniactwa to mi nie brakuje – zauważył cicho Erwin.

Uśmiechnął się. W sumie nie odczuł żadnej zmiany. No, niemal żadnej. Przecież odzyskał czucie w prawej ręce. Chwilę podreptał w miejscu, a potem opuścił mały domek, kamienną ścieżkę i słoneczniki. Ruszył głównym traktem w stronę kosmodromu.

Słońce właśnie wstało. Ptaki rozpoczęły poranny śpiew. W oddali przesuwało się kilka postaci, najwyraźniej zmierzających w tę samą stronę. Dunn przyspieszył kroku, wydawało mu się, że dostrzegł znajomego głowonoga.

Rzeczywiście, był to jego towarzysz podróży. Udało mu się go dogonić kilkaset metrów dalej. Pan ośmiornica bardzo się ucieszył na jego widok.

– I jak tam, twój też się opierał? – zapytał, ściskając jego dłoń jedną z ruchliwych macek. – Ja musiałem swojego ogłuszyć, żeby wszedł do tej piekielnej maszyny.

– Mój chyba był w porządku... – odpowiedział niepewnie Dunn.

– Jak to, chyba w porządku? – zdziwił się obcy.

– No, aż tak bardzo nie stawiał oporu...

– To mieliśmy szczęście – zamyślił się pan ośmiornica. – Mogło się przecież zdarzyć, że to oni by wygrali. Poddaliby nas przymusowej utylizacji i po sprawie.

– No tak – wychrypiał Dunn. – Tak też mogło się zdarzyć. Ale wciąż nie rozumiem, po co to wszystko było?

– Jak to po co? – roześmiał się pan ośmiornica. – Przecież pan też poszukiwał prawdy o sobie samym. A nawet stoczył walkę ze swoim drugim ja. I wygrał pan, w końcu silniejsi wygrywają, nie?

– No tak. – Dunn przełknął głośno ślinę. – Ale co to oznacza, że wygrałem ja, a nie on?

– Jak to co? – zdziwił się głowonóg. – To oznacza, że jest pan wreszcie wolnym człowiekiem!

Dalszą drogę pokonali w milczeniu. W końcu znaleźli się na kosmodromie. Wjechali na poziom odpraw i przeszli do poczekalni odlotów.

Pan ośmiornica przeprosił Erwina i skierował się wprost do łazienki, by ochlapać się wodą przed podróżą. Dunn oparł się o szybę i spojrzał na płytę lądowiska.

Nagle uśmiechnął się do siebie. Ta myśl przyszła do niego dopiero teraz, zupełnie nieoczekiwanie. Wreszcie zrozumiał. Mylił się, uważając, że nic się nie zmieniło. To on się zmienił. Uległ przemianie, ale nie teraz, nie tej nocy za sprawą dziwnej maszyny. Odmieniła go sama podróż na Sigonium. Proces, który trwał wiele dni, a którego nie zauważył. Setki lat świetlnych, które pokonał, podróżując w nieznane, by rozwiązać zagadkę i poznać jej sens.

Dunn obserwował zza grubej, przyciemnionej szyby poczekalni odlotów lądowanie masywnego wahadłowca. Już po chwili na płytę kosmodromu wytoczyły się grupki podróżnych. Byli zdezorientowani. Stanęli w miejscu, rozrzucając bagaże podręczne i mrużąc oczy przed mocnym słońcem. Niektórzy próbowali rozmawiać, wskazywali swoje prawe ręce i macki, próbując zawzięcie gestykulować. W końcu nastąpiło wielkie, gwałtowne poruszenie, a potem wszyscy jak jeden mąż ruszyli na poszukiwanie swojej własnej prawdy, swojego własnego ja.

Erwin uśmiechnął się ponownie. Zrozumiał to, o czym oni mieli się dopiero przekonać. Żaden z nich jeszcze nie wiedział, że Sigonium nie miało najmniejszego znaczenia, że stawiając stopę na płycie lądowiska, każdy z nich już odnalazł to, czego szukał...

 

Strzelin, kwiecień 2006

 


< 19 >