Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 27>|>

Córka Boga (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Znakomity thriller dotykający wątków historycznych, religijnych i artystycznych.

Z jednej strony – zaskakujące zwroty akcji, agenci KGB, sekrety Watykanu, skradzione przez nazistów dzieła sztuki, profesor teologii, wcześniej glina, poszukujący uprowadzonej żony, z drugiej – refleksja i próba zrozumienia zdumiewającego problemu boskiej woli w świecie moralnego zepsucia, gwałtu i kłamstw.

Zoe Ridgeway, wybitna brokerka sztuki, z mężem Sethem jedzie do Szwajcarii po bogaty zbiór od tajemniczego kolekcjonera sztuki. Zanim jednak Zoe dopełni transakcji, ona i mąż zostaną wciągnięci w tysiącletnią pajęczynę konspiracji, morderstwa, intryg, które zaczynają się i kończą tajemnicą Mesjasza – kobiety. Jeśli jej istnienie zostanie udowodnione, spowoduje rozpad podwalin zachodniej kultury.

 

„Zaskakujący finał. Perdue świetnie wykorzystuje apokaliptyczne watki, tworząc znakomity wielowarstwowy thriller. Ta książka przyprawi was o wiele nieprzespanych nocy’.

– Booklist (Starred Review)

 

(Philip Wilson)

Zoe Ridgeway poczuła tę woń już w chwili, gdy przekroczyła próg imponującej szwajcarskiej rezydencji. Usiłowała przekonać siebie, że to tylko sprawa wyobraźni, ale nawet dawno zaginione płótno Rembrandta, zawieszone jakby od niechcenia w holu, nie potrafiło zagłuszyć myśli, że mieszka tu śmierć.

– Herr Max z niecierpliwością czeka na panią – oficjalnie oznajmił po angielsku, choć z dziwnym akcentem, wysoki mężczyzna, kłaniając się przed nią sztywno w pasie. – Proszę iść za mną.

Mijali eleganckie, wysokie pokoje o białych ścianach obwieszonych arcydziełami. Zoe domyśliła się, że ten muskularny, szeroki w barach mężczyzna nie był wyłącznie kamerdynerem, bo kiedy pochylił się, by podnieść z podłogi jakiś papierek, przez frak odcisnęły się paski kabury na ramię. Była w końcu żoną faceta, który nosił kiedyś broń i nauczyła się niemal bezbłędnie to rozpoznawać.

Podążając za ochroniarzem, za wszelką cenę starała się ukryć podniecenie. Jako historyk sztuki i marszand przywykła do tego, że przez jej ręce przechodziły bezcenne skarby sztuki z całego świata, w końcu arcydzieła były niemal jej chlebem powszednim. A jednak, gdy rozpoznawała obrazy wielkich mistrzów, zawieszone bez ładu i składu jeden obok drugiego w salonie, przez który właśnie przechodzili, z trudem powstrzymywała się przed okazaniem podziwu. Na jednej ze ścian dostrzegła wiszące nad pozłacanym klawesynem płótno Tintoretta, zaginione w pierwszych latach II wojny światowej. Obok Chagall, rzekomo strawiony przez płomienie podczas nazistowskiej kampanii skierowanej przeciwko sztuce dekandenckiej. Przy dźwiękach radosnej symfonii na smyczki napawała oczy widokiem kolejnych, wprawiających w osłupienie dzieł.

W pewnej chwili ochroniarz dał gestem znak, żeby zaczekała. W drugim końcu pokoju dostrzegła Willego Maxa siedzącego bezwładnie w wózku inwalidzkim stylizowanym na Bauhaus; sprawiał wrażenie raczej umarłego niż żywego.

Kamerdyner podszedł do wózka, pochylił się i coś szepnął. Willi Max usiadł prosto, ożywiony nagle niczym marionetka pobudzona do życia.

– Witam w moim domu – odezwał się ciepłym, zadziwiająco mocnym głosem.

Ochroniarz pchał wózek w kierunku Zoe. Zobaczyła starca o pomarszczonej twarzy, którego oczy emanowały zimnym, błękitnym blaskiem lodowca oświetlonego promieniami słońca. Wyciągał przed siebie rozdygotaną rękę.

– Ogromnie się cieszę, że zdołała pani przyjechać w tak krótkim czasie od mojego zaproszenia.

Zoe uścisnęła jego dłoń; była sucha, lekka i wiotka, jak gdyby życie już ją opuściło.

– To dla mnie zaszczyt – wyznała szczerze.

Twarz Maxa pozostała nieruchoma, ale w oczach pojawił się błysk aprobaty.

– Niech pani przestanie! Zostało mi niewiele czasu, a do zrobienia jest dużo.

Na jego znak ochroniarz obrócił wózek i pchnął w kierunku regału z książkami. Zoe ruszyła za nimi. Mężczyzna odsunął na bok segment regału i ukazały się ukryte drzwi. Przyklęknął przed klawiaturą systemu alarmowego, umieszczoną na wysokości wózka inwalidzkiego, i na moment zatrzymał się, jakby powtarzał zapamiętaną sekwencję cyfr. Kiedy wystukiwał kod, miękkie tony wypełniły pokój. Zoe poczuła, że jej dłonie zrobiły się wilgotne z wrażenia. Rozczapierzyła palce i, starając się, by wyglądało to na bezwiedny ruch, wytarła je o długą, szarą, plisowaną spódnicę. Rozejrzała się dookoła, a muzyka brzmiąca w jej głowie zmieniała się, kiedy przechodziła do kolejnych płócien.

Starała się zapisać w pamięci to, co zobaczyła do tej pory; na tym etapie nie mogła jeszcze sporządzać notatek. Max zdawał sobie w pełni sprawę, jakie wrażenie jego kolekcja dzieł sztuki wywiera na ludziach, dlatego wyraził życzenie, żeby obejrzała arcydzieła, zapominając na moment, kim jest z zawodu. Nie po raz pierwszy klient usiłował tak właśnie wpływać na jej oszacowania i, jak zwykle, była przygotowana na taką ewentualność. Kiedy ochroniarz wybierał cyfry na klawiaturze, a Max spoglądał w inną stronę, wsunęła dłoń za połę marynarki i upewniła się, że miniaturowy magnetofon wciąż jest włączony.

Zoe zawsze kochała sztukę, a początkowa pasja przeistoczyła się z czasem w profesję. Mimo satysfakcji, jaką dawało jej życie spędzane wśród najpiękniejszych obiektów i historycznych dzieł, nigdy jednak nie przestała marzyć o odkryciu zakopanego skarbu: wykopaniu nieznanych dotąd bezcennych dzieł sztuki, których wartości nie dałoby się oszacować.

Tymczasem to skarb ją odkrył.

Niecałe czterdzieści osiem godzin temu Willi Max zatelefonował do niej, prosząc o wybaczenie, kiedy poinformowała go, że w Los Angeles jest akurat środek nocy, z czego zresztą najwyraźniej zdawał sobie sprawę, i bez najmniejszego śladu emocji w głosie powiedział:

– Umieram. Pozostało mi niewiele czasu i musiałem zadzwonić, zanim się rozmyślę albo...

Nie dopowiedział tego, co było oczywiste.

Zoe nigdy nie słyszała o Willim Maksie i już miała odłożyć słuchawkę, przekonana, że ktoś stroi sobie żarty przez telefon, lecz jego nienaganna angielszczyzna z wyraźnym niemieckim akcentem oraz niebudząca wątpliwości szczerość sprawiły, że nadal słuchała, chociaż oczy same jej się zamykały.

– Chciałbym osobiście załatwić sprawy związane z pozostawianą przeze mnie spuścizną – oznajmił Max.

Spuścizną. Nie kolekcją. Zoe przypomniała sobie teraz jego słowa i w końcu zaczęła pojmować ich prawdziwy sens.

Tamtej nocy, gdy Max zaoferował jej stawkę dziesięciokrotnie większą od jej normalnego honorarium, jeśli tylko rzuci wszystko i przyleci do Zurychu, sen w jednej chwili się ulotnił.

– Doszły mnie słuchy, że jest pani najlepszym historykiem sztuki i brokerem na świecie – ciągnął Max. – I uczciwym... Uczciwym. Pragnę, by moją kolekcję potraktowano w sposób uczciwy... w aspekcie moralnym.

Na dłuższą chwilę zaległa cisza. Zoe zastanawiała się nawet, czy mężczyzna jeszcze tam jest, ale wtedy usłyszała w słuchawce spazmy kaszlu.

– Czytałem wszystkie pani opublikowane prace – odezwał się znowu – nawet książki...

Znów przerwał mu kaszel, tym razem na krótko.

– I wszelkie artykuły poświęcone pani osobie... jestem przekonany, że zrozumie pani. Zrozumienie jest bowiem niezbędne.

I jak gdyby wyczuwając wciąż jeszcze tlącą się w niej niechęć, Max przeciągnął ją ostatecznie na swoją stronę informacją, że gotów jest zapłacić także znaczącą sumę jej mężowi za konsultację, z uwagi na fakt, iż w jego kolekcji znajdowały się również eksponaty wymagające ekspertyzy badacza biegłego w tematyce religijnych manuskryptów oraz relikwiarzy. Ta dziedzina nie była jej mocną stroną, o czym Max wyraźnie wiedział, dlatego Zoe często pracowała razem z mężem, Sethem Ridgewayem, profesorem filozofii i religioznawstwa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Seth specjalizował się w okresie szczególnie intensywnego rozwoju religii, czyli w latach od 500 roku p.n.e. do 700 roku n.e.

Jej zadumę przerwał długi, niski dźwięk wyłączanego systemu alarmowego. Zoe obserwowała, jak ochroniarz otwiera drzwi. Max wydawał się niezwykle ożywiony, z wielkim wysiłkiem niemal wyprostował się na wózku.

– Damy przodem, moja droga – odezwał się szarmancko.

Zoe spojrzała na ochroniarza, który zaprosił ją do środka lekkim ukłonem i skinieniem głowy.

Pomieszczenie było bardzo wysokie, jakieś dwanaście metrów. Ściany pomalowano na kolor złamanej bieli, co miało ułatwić skupienie uwagi na znajdujących się tu eksponatach. Każde z widzianych przez nią pomieszczeń w rezydencji przypominało połączenie galerii muzealnej i magazynu – znajdowało się w nich tyle dzieł sztuki, że nie można było skoncentrować się na nich w pełni. Kiedy zaczęła przyglądać się z bliska dziełom zgromadzonym w tej sali, poczuła, jak jej ciało przebiegają elektryzujące dreszcze. Miała oto przed sobą legendarne płótno Vermeera, które opisywał w swoich listach, ale którego nikt nigdy nie widział.

I znów usłyszała muzykę, niebiańskie wprost brzmienie instrumentów smyczkowych, wobec których zniknęły ostatnie przebłyski akademickiego obiektywizmu. Jej dusza otworzyła się na piękno sztuki i piękno muzyki rodzącej się gdzieś w jej wnętrzu.

Podeszła do płótna i pozwoliła, by przemówiły do niej niepowtarzalne światłocienie. Niewiarygodna głębia i perspektywa zapraszały do wkroczenia w głąb sceny. Oderwała wzrok od Vermeera i spojrzała na gablotę, w której leżał kodeks Leonarda; jeśli pamięć jej nie myliła, nie było go wśród dokumentów dotąd opisanych czy znanych. Obróciła się powoli, a jej wzrok kierował się na kolejne obiekty: nieznane dzieło van Gogha, obraz Picassa uznany za zniszczony oraz egzemplarz Tory ze Świątyni Króla Salomona.

Zoe obeszła dookoła ogromną salę przekonana, że śni na jawie. Bibliofilskie białe kruki zapełniały regały z książkami; bezcenne manuskrypty i zwoje z czasów starożytnych z trudem mieściły się w szklanej gablocie. Teksty religijne odnalezione w grotach i ruinach przez grasujących pod osłoną nocy Beduinów, którzy odsprzedawali je potem na czarnym rynku, i to setki lat przed odkryciem Zwoi znad Morza Martwego.

Każdy z tych eksponatów mógłby stanowić największą atrakcję niejednego muzeum. A wszystkie razem? Poczuła zawrót głowy.

Stanęła przed Maxem. W jego twarzy dostrzegła zadowolenie wynikające z podziwu, jaki zgromadzone przez niego dzieła sztuki wzbudziły w znawczyni słynącej w świecie z tego, że niełatwo ją czymś zadziwić.

– Nie bardzo wiem, co powiedzieć. – Zoe szukała odpowiednich słów. Czuła, że pieką ją policzki i za wszelką cenę starała się odzyskać panowanie nad sobą.

– Jestem przekonany, że słowa najczęściej nie oddają uczuć – skomentował Max.

Spoglądał do góry i wyraźnie nie był w stanie opanować drżenia głowy. Chcąc mu ulżyć, Zoe Ridgeway usiadła na stojącej w pobliżu sofie w stylu Miesa van der Rohe; wciąż nie mogła przywyknąć do bogactwa zebranych tu skarbów.

Max skinieniem głowy oddalił ochroniarza, który wychodząc, zamknął za sobą drzwi zabezpieczone szyfrem.

– Rozumie już chyba pani, że nie jest to kolekcja, lecz dziedzictwo. Max wyrzucał z siebie słowa krótkimi partiami, w przerwach między nieregularnymi oddechami. – Pragnę, żeby to pani dopomogła mi odpokutować za nie.

Zoe spojrzała pytająco.

Max zamknął oczy na dłuższą chwilę, potem kontynuował.

– Przed ponad pół wiekiem służyłem jako żołnierz w Wehrmachcie, armii Trzeciej Rzeszy. Byłem jednym z tysięcy zmuszonych do służby w austriackich górach, na południe od Monachium, w regionie słynącym z licznych kopalni soli.

Hitler splądrował wielkie europejskie galerie sztuki i w kopalniach właśnie ukrył zrabowane dzieła. Byłem świadkiem wielu budzących grozę zdarzeń, a jedno z nich w szczególności stało się dla mnie sekretem trudnym do zniesienia.

Atak kaszlu znów szarpnął słabowitym ciałem starego człowieka i natychmiast pojawił się ochroniarz. Max wziął głęboki oddech i machnięciem ręki kazał mu się oddalić.

– Kiedy dotarli tam alianci, ja i wielu moich towarzyszy uciekliśmy, zabierając ze sobą tyle dzieł, złotych monet, manuskryptów i relikwiarzy, ile tylko byliśmy w stanie unieść. Ruszyłem w stronę Zurychu i dzięki pomocy wielu ludzi, którzy dotarli tam przede mną, rozpocząłem nowe życie. Odsprzedałem część przywiezionych dzieł sztuki, ale uzyskane w ten sposób pieniądze, przeznaczyłem na odkupienie kolejnych dzieł i wartościowych eksponatów od tych, którzy przybyli tu po mnie.

– Były to ciężkie czasy – kontynuował opowieść Max. – Rynek był zalany towarem, gotówki jak na lekarstwo, najważniejsze było przetrwać. Zbiory, które widzi pani przed sobą, zostały kupione za śmiesznie małe pieniądze dla kogoś takiego jak ja, kto na dodatek był przygotowany na wykorzystanie każdej nadarzającej się sposobności. Zachowywałem, co mogłem, i pozbywałem się tego, co trzeba, żeby zdobyć środki na przetrwanie... oraz na zdobywanie dalszych dzieł.

Max rozejrzał się po galerii, a w jego oczach pojawiły się łzy.

– Widzi pani, musiałem tak robić. Zakochałem się w sztuce. To sztuka zawsze mnie posiadała, nigdy na odwrót.

Zoe przytaknęła, czuła, jak jakaś niepowstrzymana siła ciągnie ją ku wspaniałościom zebranym w tej sali.

Kolejny raz głęboki kaszel szarpnął torsem starca.

– To grzech, i jestem tego świadom, że wszystko to od tak dawna znajduje się w moim posiadaniu i bardzo pragnę, żeby pomogła mi pani odpokutować.

Zoe spojrzała zdumiona.

– Większość dzieł sztuki pochodzi z grabieży. Chcę, żeby zwróciła je pani prawowitym właścicielom lub ich potomkom. Zrobiłem już stosowny przelew na konto w Zurychu...

Przez chwilę szukał czegoś pod kocem narzuconym na nogi, wreszcie wyciągnął kopertę i podał Zoe. Wpatrywała się w nią z rezerwą.

– Konto jest na nazwisko pani oraz pani męża; każde z was może z niego korzystać. Na koncie znajduje się kwota kilkakrotnie wyższa, niż wyniosłaby zwyczajowa prowizja od sprzedaży zebranych tu dzieł sztuki.

Znów zakręciło jej się w głowie. Musiała to być kwota rzędu dziesiątków milionów dolarów.

– Jeśli nie zdoła pani odnaleźć prawowitych właścicieli, wtedy moim życzeniem jest, żeby osobiście podjęła pani decyzję, do którego państwowego muzeum powinny trafić dzieła sztuki jako darowizna. W moim testamencie przewidziałem też odrębną prowizję, która pokryje wszelkie koszty związane z tym przedsięwzięciem.

Zoe otworzyła usta, ale nie zdołała wydusić nawet jednego słowa.

Max pokręcił przecząco głową.

– Nie – oświadczył. – Niech pani przemyśli propozycję. Proszę się z nią przespać, porozmawiać z mężem. Muszę bowiem dodać, że ze zleceniem wiąże się jeszcze trudniejszy do udźwignięcia balast odpowiedzialności, który chciałbym złożyć na wasze barki; większy, ważniejszy i trudniejszy do podołania niż to, co wiąże się ze wszystkimi zebranymi tu dziełami sztuki. Chodzi o pewien sekret z czasów starożytnych, o religijną prawdę, o wiedzę, która może zmienić całkowicie bieg ludzkich spraw. [...]

 

Z ciemnej, bocznej uliczki wprost na oślepiający skwar Piazza Venezia wyszedł wysoki, jasnowłosy Amerykanin. Bezlitosne wrześniowe słońce dosłownie roztapiało plac, przez który auta wlokły się, tworząc korek – istne pole lawy wypełnione samochodowymi spalinami oraz rozżarzonym metalem. Mężczyzna zszedł z chodnika i ruszył na ukos przez plac w kierunku Via del Corso.

Amerykanin był szczupłym mężczyzną trzydziestoletnim; miał cerę typową dla mieszkańca Nowej Anglii i zbyt szybko opalił się w rzymskim słońcu. Przebijał się między fiatami i vespami, jedną ręką przytrzymując nowy kapelusz słoneczny, w drugiej natomiast ściskając mocno rączkę błyszczącej, aluminiowej teczki. Na nogach miał ozdobione frędzlami mokasyny z kurdybanu, ubrany był w popelinowy garnitur koloru khaki oraz niebieską koszulę z oksfordzkiego płótna z kołnierzykiem przypinanym na dwa guziki oraz uczelniany krawat z Yale.

Gdy dotarł wreszcie do krawężnika po drugiej stronie placu, spojrzał na zegarek i zaklął w duchu. Cholera! Po prostu nie wypada, żeby spóźnił się na spotkanie ze Świętą Inkwizycją.

Był pewien, że z człowiekiem, który go wezwał, spotka się w murach Watykanu, a jednak nie. Miał stawić się w miejscu położonym pioruńsko daleko, gdzieś po drugiej stronie Tybru.

No i zaskoczony dowiedział się, że Święta Inkwizycja nigdy nie przestała istnieć. Zmieniła jedynie nazwę: w 1542 roku watykańscy hierarchowie przemianowali ją na Święte Oficjum, a w 1965 roku nazwę zmieniono na Kongregację Doktryny Wiary.

– Kongregacja Doktryny Wiary – poinformował go swego razu partner z firmy, człowiek, który kiedyś nosił habit jezuity – to bezdyskusyjnie najbardziej wpływowy organ w Kurii; dysponuje większą władzą w Watykanie niż KGB na Kremlu, nawet w szczytowym okresie sowieckiej władzy.

Amerykanin zatrzymał się przy skrzyżowaniu z małą uliczką bez tabliczki z nazwą. To musi być to miejsce, pomyślał i skręcił w prawo.

– Porównanie z KGB jest w pełni uprawnione, zwłaszcza gdy chodzi o ciebie – wciąż brzmiały mu w uszach słowa eksjezuity. – Dlatego że dzisiaj Kongregacja Doktryny Wiary działa bardziej na modłę służby wywiadowczej niż armii Boga i nad inne metody przedkłada zakulisowe zniszczenie czyjegoś życia lub kariery, nigdy nie czyniąc tego na oczach opinii publicznej. Głową Kongregacji Doktryny Wiary jest zawsze urzędujący papież, ale inkwizycyjnym aparatem zarządza urzędnik nazywany po prostu prefektem. Tytuł ten, podobnie jak i sama struktura, sięga trzynastego stulecia; wtedy nazywano go Wielkim Inkwizytorem.

Kongregacja Doktryny Wiary dysponuje własną służbą wywiadowczą oraz siatką agentów i donosicieli, wobec której wschodnioniemieckie Stasi zarumieniłoby się ze wstydu. Musisz o tym pamiętać; nie wolno ci nawet na moment opuszczać gardy. Ci ludzie w żaden sposób nie przypominają Braciszka Tucka; są bardzo niebezpieczni i należy ich traktować ze śmiertelną powagą. Zajmują się gromadzeniem obciążających dowodów, a później przedstawiają je czteroosobowemu trybunałowi, w skład którego wchodzi sędzia przewodniczący, zwany asesorem, wspomagany przez dwóch dominikanów oraz komisarza.

Zbliżając się do celu, mężczyzna, przypomniał sobie jeszcze, jak były jezuita pochylił się kiedyś nad stolikiem w pewnym barze i powiedział:

– Spotkasz się z asesorem. Jest osobą wpływową, bardzo wpływową. Zdaniem niektórych zostanie kolejnym zwierzchnikiem Kościoła. Rób, co ci każe, a jeśli nie uczynisz tego w imię wiary rób to, jeśli chcesz uratować życie i karierę. [...]

– Dziękuję za przybycie – powitał gościa asesor, wyciągając dłoń.

Kardynał Neils Braun, były arcybiskup Wiednia, zwierzchnik Papieskiego Sekretariatu do Spraw Niewierzących oraz asesor Kongregacji Doktryny Wiary, uchodził za człowieka słusznie budzącego trwogę. Był to bardzo wysoki mężczyzna o silnej budowie i niezwykle fotogenicznej twarzy, jakby wyrzeźbionej, grubo ciosanej, spoglądającej wprost z austriackich gór, które tak bardzo ukochał. Cechowały go energiczne ruchy fenomenalna wręcz siła żylastych mięśni; takie miewali wyłącznie świetni skałkowcy, którzy do wspinaczki nie używają lin, karabińczyków ani innych przyborów technicznych. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia Braun kończył sześćdziesiąt lat i zamierzał spędzić urodziny w samotności, wspinając się po górach gdzieś w okolicy rodzinnego Innsbrucka, a może nawet atakując skalną ścianę, której nikt jeszcze nie zdobył.

– Witamy – powtórzył Braun z łaskawością człowieka, który rozkoszuje się wrażeniem, jakie wywiera na zwykłych ludziach.

Amerykanin z trudem przełknął ślinę i uścisnął dłoń podaną przez purpurata.

– Dzień dobry, Wasza Eminencjo.

– Zwracaj się do mnie Neils – poprosił Braun, świadom tego, jak bardzo Amerykanin cenił zażyłość. – W końcu jesteśmy kolegami pracującymi wspólnie nad rozwiązaniem tego samego problemu.

 

Są rzeczy, o których musisz się dowiedzieć, jeśli masz dalej nam pomagać – powiedział kardynał Brown. – Mogą one mocno zaburzyć twoje własne życie duchowe. Budzą niepokój i troskę, ale jeśli pragniesz wziąć na barki brzemię prawdy, którą ci wyjawię, zyskasz sposobność wyświadczenia ogromnych zasług twemu Kościołowi. [...]

Po chwili kardynał zapytał: – Słyszałeś rzecz jasna o Całunie Turyńskim?

Amerykanin ponownie przytaknął.

– Oczywiście. Któż nie słyszał? – kontynuował kardynał. – Jest to prawdopodobnie całun z pochówku Jezusa Chrystusa. To długi zwój płótna, na którym odcisnął się wizerunek ukrzyżowanego mężczyzny. Wszystkie ślady ran oraz punkty szczególne, a także charakterystyczne cechy budowy fizycznej człowieka z płótna są zbieżne z relacjami ludzi opisujących śmierć Chrystusa. Z tego co pamiętam, kontrowersje na temat uznania tej relikwii za autentyczną były bardzo silne.

Braun przerwał na moment i pociągnął łyk herbaty. Serwetką otarł kropelki potu, jakie pojawiły się na górnej wardze, potem podjął temat.

– To tylko zwięzłe streszczenie, a przynajmniej wersja przeznaczona dla opinii publicznej. – Pochylił się na oparcie fotela, a jego słowa płynęły teraz wolniej. – Jak pewnie wiesz, Watykan nigdy nie uznał w pełni autentyczności Całunu Turyńskiego. A przecież gdyby zebrać wszystkie fragmenty Krzyża Pańskiego, które zyskały błogosławieństwo Stolicy Piotrowej, dałoby się nimi wypełnić cały skład drzewny. Tymczasem wciąż odmawia pobłogosławienia całunu. Dlaczego?

Pytanie było czysto retoryczne.

– Ponieważ obawiamy się, oto dlaczego. Ponieważ wiemy, że istnieje jeszcze jeden całun – znajdujący się w lepszym stanie, którego pochodzenie nie budzi dyskusji i jest doskonale udokumentowane, potwierdzone przez źródła absolutnie wiarygodne i niepodważalne. Jeśli więc pobłogosławimy Całun Turyński, którego historia pełna jest luk i niedopowiedzeń, pewnego dnia staniemy może przed żądaniem uczynienia tego samego w odniesieniu do drugiego całunu.

Amerykanin sprawiał wrażenie zmieszanego.

– Czegoś tu nie rozumiem. Chcesz przez to powiedzieć, że istnieje drugi całun, który również okazał się szatą żałobną Chrystusa? Jeśli tak rzeczywiście jest, dlaczego nikt nie przekazał tego opinii publicznej, dlaczego nikt...

– Nie, źle mnie zrozumiałeś – przerwał mu Braun. – Ten drugi całun, ten, którego istnienie utrzymywane jest w tajemnicy, nie był użyty do owinięcia ciała pierwszego Mesjasza. Raczej zawinięto nim zwłoki tego drugiego.

Amerykanin siedział jak ogłuszony.

– Drugiego... ale jak... jak możliwe... – Usiłował zebrać myśli. – Chcesz przez to powiedzieć, że przez wszystkie te lata Kościół ukrywał dowód boskości Chrystusa? Dlaczego fakt ten ma być otoczony tajemnicą?

Braun zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział.

– Przypomnij sobie, proszę, mój komentarz sprzed chwili dotyczący nadrzędnej potrzeby jedności oraz pewności w wierze. Wiara ma kruchą naturę. Z tego właśnie powodu my w Kongregacji Doktryny Wiary, oraz nasi poprzednicy w ciągu minionych stuleci pracujemy tak usilnie nad utrzymaniem wewnętrznej zgodności papieskich dekretów i nad obroną absolutnej prawdziwości kościelnych doktryn i dogmatów. Gdybyśmy przyznali, że zwykła drobnostka jest fałszem, wtedy rzesze wiernych zaczęłyby wysuwać przypuszczenia, że również inne elementy nauki mogą zostać podane w wątpliwość. Wypuszczenie choćby jednej nitki mogłoby skutkować spruciem do cna całej szaty. Większe sprawy? – Wzruszył ramionami. – Mogę jedynie stwierdzić, że większe sprawy spowodowałyby większe wyłomy w naszej wierze, niż Szatan byłby w stanie kiedykolwiek dokonać.

– O Boże...

– Jak powiedziałem, wiele z tego, co tu usłyszysz, wywoła w tobie zamęt – ciągnął Braun. – Ale nie trać wiary i zaufaj mi, gdyż zadanie, do wykonania którego zostałeś wybrany, jest w stanie wpłynąć na przyszłość chrześcijaństwa.

– Wielki Boże – odparł Amerykanin cichym głosem.

– Ten drugi Mesjasz – Zbawiciel, jeśli wolisz – żył za panowania Konstantyna, władcy, którego wyniesiono na tron jako Ojca Wszechmogącego, co stało się instrumentem służącym do utrzymania jedności chrześcijaństwa i wyeliminowania herezji. By osiągnąć ten cel, cesarz Konstantyn sprowadził drugiego Mesjasza do Bizancjum i tam... zgładził.

Amerykanin poczuł, jak osuwa się pod nim skała, na której opierała się jego wiara. Chwycił dłonią za blat biurka, żeby nie stracić równowagi.

– Gdyby ta informacja wyciekła, chrześcijaństwo oraz wszystkie wartości, na straży których stoi ta religia, zostałyby podane w wątpliwość. Powstałby zamęt i chaos. Absolutny chaos. Kryzys wiary, jakiego nie widziano na przestrzeni dwóch tysięcy lat historii Kościoła. Co więcej, naruszone zostałyby również postawy judaizmu. W końcu Jezus był Żydem i nikt bardziej niż naród wybrany, jak opisuje Biblia, nie oczekiwał nadejścia Mesjasza. A co jeszcze ważniejsze, istnieją źródła historyczne potwierdzające istnienie tego drugiego Mesjasza, o wiele bardziej przekonujące od źródeł odnoszących się do ziemskich losów naszego Pana. Ich ujawnienie mogłoby doprowadzić miliony wyznawców do odrzucenia Jezusa Chrystusa jako naszego zbawcy i odkupiciela i przejścia na stronę tego ukrywanego Mesjasza.

Amerykanin zauważył, że kardynał żegna się, wypowiadając to imię.

– Miliony opuściłyby nasz Kościół; sama instytucja oraz jej wpływy w świecie ległyby w gruzach.

– Wierni z pewnością odrzuciliby tego rodzaju rewelacje, uznając je za przebiegłe oszustwo – uspokajał Amerykanin. – Za spisek.

– Być może – odparł Braun. – Ale twoja święta misja ma na celu utrzymanie w tajemnicy istnienia tego drugiego Mesjasza. Odzyskaj dowody, dokumenty potwierdzające jego rzeczywiste istnienie. Jeśli nie zdołasz tego dokonać, musisz się upewnić, że nikt inny również tego nie uczyni.

Kardynał zamilkł na chwilę, przez moment na jego twarzy pojawił się wyraz świadczący o braku pewności.

– Wydaje się... – zaczął, kierując wzrok ku własnej duszy a że ten sekretny Mesjasz stanowi dowód na potwierdzenie faktu, iż Bóg nieustannie przysyła nam zbawicieli. Nasze zabawienie zależy od podążania za ich przykładem. Lecz nie jesteśmy w stanie ich rozpoznać lub, co gorsza, mordujemy ich.

– Zatem Bóg wystawia nas na próbę, by przekonać się, czy jesteśmy gotowi na odkupienie? A kiedy wreszcie zdołamy rozpoznać Mesjasza pośród tłumów... i nie zabijemy go, winy nas wszystkich zostaną odkupione?

Braun przytaknął.

– Nie zabijając jej.

– Słucham?

– Na drugim całunie również uwieczniony jest wizerunek ludzkiej postaci. Jest to wizerunek drugiego odkupiciela... podobizna kobiety.

Amerykaninowi odebrało dech ze zdumienia.

 


< 27 >