Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 03>|>

Literatura

 

 

A z początku wydawać by się mogło, że tacy będziemy twardzi i niemiętcy... Ale zacznijmy od początku.

Problem wziął się stąd, że Szefowa wpadła na pomysł (że też ona zawsze musi...), żeby Numer przygotować na Święta. Co oznajmiła z uśmiechem tak przejmującym (przy tym szczególnym uśmiechu każdy zaczyna się przejmować o swój stan zdrowia oraz stan konta, czy na przykład okaże się wystarczający, aby zanabyć bilet lotniczy stąd do daleko), że nawet Kudłaty nie parsknął ani nie próbował popukać się palcem w cokolwiek on tam nosi pod tą swoją strzechą. Nawet Słońce zbladło i powiedziało, że musi lecieć, bo ma umówioną kosmetyczkę do maseczki z ogórków (podobno świetnie oczyszcza pory z nagaru wodorowego). I tylko OjZ rzucił pod nosem „święta – sraty”, odrobinę mijając się zarówno z nadlatującą popielniczką, jak i rymem. Ale on ostatnio w ogóle jakiś nieobecny taki jest, nawet był gdzieś niańczyć jakieś afrykańskie dzieci czy coś, więc należy mu wybaczyć. Wiek też chyba robi swoje – zauważyliśmy, że chodzi po mieście w bejsbolówce i fioletowym dresie, inaczej dzieciaki biorą go za gościa z reklamy Coca-Coli. To, że dostrzegają, iż błądzą, stanowczo za późno – to znaczy, kiedy nie mają już komórek i kluczy do mieszkania – faktów zasadniczych zasadniczo nie zmienia. Święty Mikołaj, my ass... No ale co poradzimy, widać za bardzo się wczuł w tę bejsbolówkę. Dyskutować nie ma sensu, bo zaraz się obrusza i rzuca. A kluczy całe pęki ma po kieszeniach.

Nic to, trzeba brać się do roboty, no to się wzięliśmy. Zaczęliśmy tradycyjnie, niczym od kielonka przy flaczkach (bo tylko ludzie głupie nie pijom przy zupie) od zbiorowej tak zwanej krzątaniny, czyli przekładając z oficjalnego na ludzki: od totalnej paniki. Oczywiście, nie żebyśmy się czegokolwiek bali, bo jak już chyba wspominałem, nie boimy się niczego i nawet bluźniercze imię kundla Pani Halinki zdarza nam się czasem wydusić szeptem (ale tylko w czasie jakże licznych wojaży zagranicznych na inne kontynenty), chodzi jednak o to, że my już w ogóle tak reagujemy. To taka tradycja, lokalny zwyczaj czy coś takiego... Żelazny punkt programu, jak w tandetnym sitcomie. Może i dziadostwo, ale w przyszłym roku stuknie nam już dziesiąty sezon, było nie było (o Boże święty... naprawdę!). Swoją drogą, cud nad cudy, bo niczym ta żaba do jeża... A nieważne zresztą. Jeszcze pewnie wrócimy do tematu, bo jak znam życie, jeśli się sami nie pochwalimy, to nas nawet pies z kulawą nogą w dupę nie pocałuje. Czy jakoś tak.

Z tymi Świętami natomiast to znowu dziwnie wyszło. Jak wspomniałem, Szefowa rzuciła termin i zaczęła żelaznom pięściom niewieściom egzekfować, przez co do wyrabiania ponadgodzin trzeba było zagonić piskliwego pink-futrzaka i marudną indiańską dziewczynkę. Też protestowali, bo futrzaka niby to anioł napastował (też mi... Za moich czasów sadzało się takiego na czubku choinki ruchem zdecydowanym a głębokim i spokój był), a indiańska dziewczynka próbowała się migać zawirowaniami w czasie, że niby to już żyje w przyszłym tygodniu, ale wciąż z zaległościami z ubiegłego, ale pokazaliśmy im buty po Rzeczniku i zacichli. Których to do pańszczyzny oddelegowawszy, sami zaczęliśmy działać koncepcyjnie w kierunku, a któreż to, zasadniczo, Święta miała Szefowa na myśli. Próbowałem po cichu zasugerować, że może Boże Ciało, ale nie zauważyłem, że komórka Wirusa leżała tuż obok i bydlę mnie wzięło przepuściło przez głośnomówiący. Pafka Zarazkov się znalazł, motyla jego noga.

Nie powiem, wytłumaczone mi zostało szczodrze a potoczyście i, muszę przyznać, jakoś mi się już tak niespieszno do tego czerwca zrobiło. Że też zawsze muszę coś chlapnąć nie w porę... W każdym razie ponad wszelką wątpliwość dała nam Szefowa do zrozumienia, że chodzi jak najbardziej o Święta Bożego Narodzenia tego roku i że ona nie żartuje. Jakby kiedykolwiek żartowała. My też przestaliśmy i poszliśmy szukać jakichkolwiek oznak, po których moglibyśmy określić, ile nam jeszcze czasu zostało, ale przyroda generalnie wypięła na nas całe swe jestestwo, przez co znowu naraziliśmy się na płomienną sesję lania w ucho wydrukami (niech ja dorwę tego gnoja, który przysłał pięćset stron na kredowym papierze... Już ja mu pokażę siłę oddziaływania literatury!), po której już naprawdę, ale to naprawdę naprawdę odechciało nam się żartów i faktycznie siedliśmy do roboty (mnie oddelegowali do skrobania karpia, ale nie bardzo wiem, jak się mam do tego zabrać, bo Sekretarz nie lubi bajzlu w kuchni i kupiła po prostu mrożone kostki z mintaja). No więc siedzę nad zlewem, czekam póki co, aż odmarzną, a potem coś się wymyśli. Dobrze przynajmniej, że zdążyłem zgarnąć jakieś papiery z kuwety „do obrobienia” i aż tak strasznie mi się nie nudzi. Czytam sobie Adama Cebulę, Tomasza Pacyńskiego, Stanisława Truchana, Bartosza Wiącka i Milenę Wójtowicz i nie jest najgorzej. Przynajmniej do czasu, aż się mintaj rozmrozi. Potem nie wiem jeszcze, co zrobię, bo w życiu ryby nie zabiłem, nawet mrożonej. Najwyżej Kudłatego poproszę, on zdradza oznaki umiejętności obchodzenia się z większością organizmów białkowych. Mam zbunkrowane dropsy, jakoś go przekupię.

 

Wasz Literaturoznawca

 

PS: A święta i tak przyszły. Wiem, bo dostałem SMS-a z wierszykiem o Mikołaju i Rudolfie, ale nie przytoczę, bo znowu nas zablokują na szkolnych komputerach. Wesołych Świąt, w każdym razie.

 


< 03 >