Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Dziecko czyli skarb

 

okladka

Współcześnie w naszym kręgu kulturowym dzieci są wartością autoteliczną, czyli samą w sobie. Skarbem, inwestycją rozpieszczaną i hołubioną. Mimo to, a może właśnie dlatego w Europie przyrost naturalny maleje, a dominującym staje się model rodziny 2+1. Coraz więcej mówi się o bezpłodności, która stała się jedną ze skaz rozwoju cywilizacyjnego. Społeczeństwa zaczynają się starzeć, prym wiodą w tej dziedzinie Włosi. Coraz więcej jest ludzi starych, coraz mniej młodych – ale przecież są.

A teraz wyobraźmy sobie świat zupełnie bez dzieci. Świat, w którym dwadzieścia pięć lat wcześniej ludzie utracili nieodwołalnie zdolność rozmnażania. W ciągu jednego roku płodność spadła do zera. W tajemniczy sposób zamrożone w bankach spermy nasienie stało się bezwartościowe. Nie ma szans na nadejście kolejnych pokoleń. Za mniej więcej siedemdziesiąt lat nastąpi nieodwołalny koniec ludzkości.

Wszelkie próby odwrócenia takiego stanu rzeczy zawiodły. I chociaż „najlepsi” osobnicy obojga płci mają obowiązek co pół roku przechodzić badania sprawdzające, czy aby nic się nie zmieniło, to nikt już nie wierzy w odmianę losu. Ludzie żyją jak w transie – szkoły przestawiły się na kursy dla dorosłych, nie ma już sensu czegokolwiek remontować, brakuje opiekunów dla rosnącej liczby starców.

W takim świecie żyje główny bohater książki „Ludzkie dzieci”, Theo Faron – nauczyciel akademicki, kuzyn, a swego czasu doradca, Xana Lyppiatta, który jako zarządca kieruje Anglią. Ze względu na te właśnie koneksje zwraca się do niego mała grupka buntowników zaniepokojonych sytuacją w państwie. Jak łatwo się domyślić, burzy to spokojne życie nauczyciela i skłania do głębszego i krytyczniejszego spojrzenia na otaczającą go rzeczywistość.

Książka podzielona jest na dwie części, z których pierwsza to w zasadzie szkic społeczno-obyczajowy świata bez dzieci. Niewiele tam akcji, za to czytelnik otrzymuje zestaw informacji o totalitarnej Anglii i realiach życia w świecie, gdzie place zabaw wybetonowano, by nie budziły bolesnych wspomnień. Ten szkic jest konieczny jako tło gwałtownie przyspieszającej w drugiej części książki akcji, ale może nużyć kogoś, kto preferuje lekturę pełną napięcia.

Fabuła nie jest ani specjalnie porywająca, ani zaskakująca. Niechętny podejmowaniu odpowiedzialności, dręczony poczuciem winy bohater zostaje niejako zmuszony do tego, żeby dostrzec patologie mnożące się dookoła. Ale też nie dla akcji książkę warto przeczytać. P.D. James doskonale oddała kompleksową wizję świata bez nowych pokoleń, ze wszystkimi prawnymi, społecznymi, psychologicznymi, ekonomicznymi konsekwencjami. Do tego przekazała tę wizję w sposób nienachalny, i właśnie z tego powodu wstrząsający. Theo Faronowi świat bez dzieci już spowszedniał, nie dostrzega w nim niczego niezwykłego. Główny bohater jakby mimochodem wspomina o opustoszałych miastach, kotach i lalkach będących substytutami nierodzących się już dzieci; organizowanych przez państwo zbiorowych samobójstwach ludzi starych, będących ciężarem dla coraz mniej wydajnego społeczeństwa; przymusowych badaniach, jakim poddaje się mężczyzn i kobiety, żeby sprawdzić, czy może jakimś cudem odzyskali płodność. I właśnie ta opisywana codzienność najbardziej szokuje.

Autorka bardzo trafnie wybrała plagę, jaką w swojej książce zrzuciła na ludzkość – dzieci, rozmnażanie, przyszłość – to w naszej cywilizacji pewniki. Robimy coś dla przyszłych pokoleń, martwimy się, że za nasze błędy zapłacą przyszłe pokolenia, przyszłym pokoleniom zostawiamy swoje dziedzictwo, muzea, drapacze chmur, osiągnięcia cywilizacyjne. Z „Ludzkich dzieci” przebija marazm, jaki w opisanym świecie ogarnął ludzkość w chwili, gdy okazało się, że nie ma ona komu przekazać swojego dziedzictwa.

Dość dużą wadą książki jest, z punktu widzenia czytelnika obeznanego z literaturą SF lub choćby pobieżnie ze stanem współczesnej nauki, całkowite pominięcie przez autorkę opcji klonowania. Co prawda w 1992 (data pierwszego angielskiego wydania) nie był to jeszcze temat powszechnie eksploatowany w mediach, ale od dawna obecny na zasadzie „gdybania”. Można to próbować wyjaśnić faktem, iż P.D. James nie jest pisarką SF, lecz autorką wielu (bardzo dobrych) kryminałów. Niezależnie od powodów, w przypadku książki dziejącej się w niedalekiej przyszłości, w świecie będącym „przedłużeniem” naszego, jest to poważne niedociągnięcie. Ze wszystkich innych trudności o podłożu „biologiczno-genetycznym” autorka wybrnęła bardzo zręcznie, czyniąc jednym z narratorów swojej antyutopii Farona, humanistę, który nie ma pojęcia o naukach ścisłych.

„Ludzkie dzieci” są fenomenalnym obrazem społeczeństwa pozbawionego możliwości rozrodu – i co za tym idzie – szans na rozwój i nadziei na przyszłość. Mimo że fabuła nie dorasta do obrazu świata, w jakim się rozgrywa, warto zapoznać się z tą pozycją, chociaż nie jest to łatwa lektura.

 

Milena Wójtowicz

 

P.D. James

Ludzkie dzieci

Tłum: Maria Gębicka-Frąc

MAG, 2006

Stron: 280

Cena: 29,99

 


Młoteczkiem w dekiel

 

okladka

Kiedy przychodzi do wydawania pieniędzy, chcąc nie chcąc, staję się bardzo wybrednym czytelnikiem. Krążę przez parę kwadransów między półkami i zastanawiam się, które książki wybrać, żeby kupić ich jak najwięcej, mieszcząc się w finansowym limicie. Bez oszacowania stanu konta i określenia, za ile mogę zaszaleć, progu księgarni nie przekraczam. Wiadomo – stypendium, jakie by nie było, zawsze ledwo do pierwszego wystarcza. Autorów zupełnie mi obcych omijam zwykle szerokim łukiem, póki ktoś znajomy nie rzuci hasłem, że można, że krzywda żadna się nie stanie. Bo niczego tak nie znoszę, jak uczucia, które pojawia się czasem po zakończeniu lektury i mówi, waląc mnie w dekiel gumowym, przeraźliwie piszczącym młoteczkiem: „trzy dychy poszły się bujać, a straconego czasu nie tylko za Chiny, ale i za Zjednoczone Emiraty Arabskie nie odszukasz. Ty. Głupia. Babo”.

Rekonesans przed zakupem „Ostatnich promieni słońca” wypadł dość optymistycznie. Osadzenie w historii – duży plus. Klimaty północne – bardzo duży plus. Guy Gavriel Kay – autor nieznany, ale bardziej pod tym względem oczytani znajomi powiedzieli, że to „kawał świetnie przyrządzonej prozy” oraz „jazda obowiązkowa dla każdego miłośnika fantastyki”. Uwierzyłam, kupiłam, przeczytałam.

Z przyczyn oczywistych porównywać „Ostatnich promieni słońca” do poprzednich książek Kaya nie będę, zwłaszcza że powieść ta tworzy samodzielną, zamkniętą całość. Nie zamierzam również tropić historycznych pierwowzorów. Ani tym bardziej oznajmiać, że Erlingowie to w rzeczywistości..., a ja jestem taka mądra i się domyśliłam. Niech już sobie historia paraduje w woalce fantastycznej fikcji. Nieważne, na kim wzorowani są Erlingowie, Anglcyni i Cyngaelowie; ważne, że prezentują trzy odrębne kręgi kulturowe, którym przychodzi się spotkać. Nie po raz pierwszy co prawda i z pewnością nie ostatni, ale spotkań takich jak te się nie zapomina – wyznaczają bowiem koniec jednej epoki i początek drugiej.

Owa trójdzielność znajduje odzwierciedlenie w liczbie wątków, które początkowo idą każdy swoją drogą i wreszcie się łączą. Pierwszy, według mnie najciekawszy i potraktowany niestety po macoszemu, opowiada o Bernie Thorkellsonie, najemniku z Jormsviku, że tak sobie zrymuję. Nieco tylko słabsza, bo miejscami zbyt ckliwa, jest historia Aluna ab Owyna, księcia Cadyru. Zaś wątek trzeci... Pojawia się późno, wchłania dwa poprzednie i zapewne ma jakiegoś głównego bohatera, jakąś jedną myśl przewodnią, lecz tych akurat informacji, dość dla mnie istotnych, wygrzebać z tekstu nie zdołałam. A próbowałam. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Najważniejsze, że Erlingowie najeżdżają – czy raczej próbują najechać – Anglcynów, którzy, sprzymierzywszy się z Cyngaelami, stawiają im opór. Mężczyźni tłuką się wzajemnie z upodobaniem godnym prawdziwych wojowników, a czekające na nich kobiety są niemal równie dzielne i niezłomne. Ot, uroki życia codziennego.

Najsłabszą stronę fabuły stanowi wątek tzw. sił nadprzyrodzonych, wprowadzony na zasadzie ni wpiął, ni wypiął. Coś w rodzaju słodko-łzawego deus ex machina, który pozwala rozwiązać w finale zbyt duży węzełek, bo stanowczego Aleksandra z mieczem jakby brak. Ale najgorsze w „Ostatnich promieniach słońca” jest to, że mimo miłej memu duchowi tematyki i północnego klimatu po prostu nad tą książką zasnęłam. I to nie raz. I nie dwa.

Abstrahując od świetnego warsztatu i opanowanej przez Kaya sztuce pisania wbrew pewnym stereotypom, rytm powieści okazał się nużący. Brakuje jednej osi, wokół której obracałyby się trzy równoległe wątki, i wyraźnego celu, do którego zmierzałaby całość. To z kolei sprawia, że w tekście nie ma żadnej kulminacji, zwrotów akcji, chociaż najmniejszego, chwilowego zaskoczenia. Historia turla się powoli przed siebie, wpada na ścianę zakończenia i staje. The End, koniec kursu. To nuży. Irytuje. Usypia czytelnika w zatłoczonych środkach komunikacji miejskiej podczas godzin szczytu. Jakby fabularnej monotonii było mało, autor wprowadził jeszcze monotonię emocjonalną. Gdyż „Ostanie promienie słońca” diablo smutne są. Smętne. Melancholijne. Przygnębiające. Od początku do końca i bez chwili przerwy. Tak samo w chwilach walki, miłości i śmierci. Wsio na jedno kopyto. No ileż można?

Uczucie z młoteczkiem zawahało się, nim wymierzyło pierwszy cios, zresztą też bez większego przekonania. Spodziewałam się czegoś znacznie ciekawszego, opowieści nie tylko sprawnej językowo, ładnie udającej historię, ale też porywającej, po której zapałam do autora głębokim afektem i czym prędzej pognam do księgarni, by wydać całe oszczędności. No, nie całe, ale sporą ich część. A tu – niemal zero reakcji. Wyspałam się, to pewne. I zezłościłam nieco, że autor nie wykorzystał potencjału postaci Berna, który stracił rodzinę, majątek i honor przez bezmyślność ojca. To za dużo, bym stała się fanką Kaya, ale też za mało, by moje pierwsze z nim spotkanie nazwać traumatycznym. Niezapomnianym również nie. Wystarczył bowiem jeden dzień, żeby wyleciało mi z głowy wszystko, o czym tak długo w „Ostatnich promieniach słońca” czytałam.

 

Marta Kisiel

 

Guy Gavriel Kay

Ostatnie promienie słońca

Tłum. Agnieszka Sylwanowicz

MAG, 2006

Stron: 446

Cena: 35,00

 


Podróże kształcą

 

okladka

Nie będę ukrywał – nie przepadam za fantasy jako gatunkiem. Wtórność, skażenie narzuconym stereotypem powoduje, że czuję się pozbawiony sporej części przyjemności z lektury. Przyjemności płynącej z poznawania nowego świata, zanurzania się w nieznanym mi jeszcze otoczeniu. W krainach zaludnionych przez leśne elfy, trolle jaskiniowe, kopalniane krasnoludy ciężko znaleźć coś nowego, oryginalnego. Na szczęście, od czasu do czasu, można i w tym gatunku napotkać książkę, która zapewni odpowiednią dawkę zdziwienia i fascynacji.

Mieliśmy już fantasy opartą na queście, mieliśmy opowiadającą o niesamowitych przygodach herosów, fantasy socjologiczną, magiczną, etc. Ale dopiero na kartach powieści Michaela Stackpole’a „Tajna mapa” zetknąłem się fantasy podróżniczo-przygodową, przypominającą odrobinę przygody Tomka Wilmowskiego.

Świat dziewięciu księstw stoi na progu wielkich zmian. Wszystkie państwa otrząsnęły się już po kataklizmie, który prawie całkowicie wyniszczył ich mieszkańców. Nauki magiczne, których niekontrolowane użycie doprowadziło przed wiekami do wielkiej tragedii, są zakazane. Jedynie ludzie, którzy poświęcają całe życie zgłębianiu tajników jednej szczególnej profesji oraz podążają ścieżką samokontroli mogą osiągnąć stan swoistego magicznego oświecenia. Dzięki temu wydłuża się ich życie i osiągają niesamowite efekty w wykonywanej pracy. Znacznie przewyższające dokonania innych ludzi. Inną drogą do osiągnięcia mistrzostwa może też być odziedziczony po przodkach talent, oczywiście odpowiednio pielęgnowany i rozwijany. Na przykład talent do sporządzania map.

Główni bohaterowie książki Stackpole’a to bracia – kartografowie i podróżnicy. Ich rodzina od wieków dostarcza kupcom i władcom doskonałe mapy, pokazujące najkrótsze i najbezpieczniejsze szlaki handlowe. O ich jakości i znaczeniu może świadczyć to, że ojczyzna braci stała się niekwestionowaną potęgą handlową, a co za tym idzie najbogatszym spośród dziewięciu księstw. I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, dorobiła się wielu wrogów mniej rozwiniętych gospodarczo, ale za to posiadających znaczną siłę militarną. W takich to ciekawych czasach przyszło żyć Kalesowi i Jorimowi Anturasi, wnukom książęcego kartografa.

Kiedy poznajemy głównych bohaterów, ci właśnie szykują się do wielkich wypraw badawczych. Obydwaj będą szukać dawno zapomnianych i zniszczonych szlaków handlowych. Jeden z nich ruszy lądem przez krainy, które najbardziej ucierpiały na skutek magicznego kataklizmu, drugi wodą, ku niezbadanym morzom i nieodkrytym kontynentom. Po drodze spotka ich wiele przygód, jak to na podróżniczą powieść przystało. Poza tym wątkiem śledzić będziemy także rozgrywającą się na najwyższych poziomach władzy intrygę polityczną, mającą olbrzymi wpływ na los braci, a także na przyszłość ich rodzinnego księstwa. A kiedy do tego wszystkiego dojdzie magiczna interwencja od dawna uśpionych sił, podróż naszych bohaterów nabierze nowego znaczenia.

Czas na kilka zdań podsumowania. Najpierw plusy. Do tych niewątpliwie należy ciekawie zbudowany świat i bohaterowie. Bardzo spodobało mi się też umiejscowienie w świecie fantasy nowych ras i gatunków. Skoro w podtytule powieści widnieje „Epoka wielkich odkryć” nie mogło zabraknąć odniesień do epoki Kolumba i jego dokonań. Zastąpienie elfów czy krasnoludów Indianami bardzo przypadło mi do gustu. Akcja powieści rozkręca się powoli, ale już od połowy toczy się wartko i dobrze wprowadza nas w skomplikowane intrygi i obraz świata. Tyle, że... Tu dochodzimy do minusów. Pierwszy i najważniejszy został zapowiedziany już na okładce. Znajdziemy tam informację, iż jest to pierwszy tom cyklu. I niestety, nie możemy potraktować „Tajnej mapy” jako osobnej powieści. Akcja urywa się nagle i nie otrzymujemy na zakończenie żadnych odpowiedzi. Wprost przeciwnie – autor stawia coraz więcej pytań. Problemem jest też sposób prowadzenia narracji. Świat obserwujemy oczami aż sześciu bohaterów, zmieniających się z rozdziału na rozdział. Wiemy dzięki temu więcej o świecie i zawiłościach aktualnie rozwijanych intryg, ale z drugiej strony takie przeskakiwanie może być nużące. Ostatnia moja wątpliwość dotyczy tytułu. Otóż w całej książce nie znalazłem żadnych odniesień do jakiejkolwiek tajnej mapy. A muszę przyznać, że szukałem. Skąd więc taki tytuł?

Na koniec pytanie podstawowe – czy czytać? Nie mam pojęcia, ile tomów ma liczyć ten cykl i jak długo przyjdzie nam czekać na następne odsłony. Jeśli jednak lubicie podawane porcjami fantasy odbiegające od utartych schematów to zachęcam do sięgnięcia po książkę pana Michaela Stackpole’a.

 

Jacek Falejczyk

 

Michael A. Stackpole

Tajna mapa (tom I cyklu Epoka wielkich odkryć)

Tłum: Jan Pyka

REBIS, 2006

Stron: 587

Cena: 33,00

 


Jak dla dorosłych?

 

okladka

Pisać dla dzieci to tak, jak pisać dla dorosłych, tylko lepiej.

– Jerzy Cieślikowski

 

Do lektury książki pt. „Qanaria. Opowieść o 8smej Wyspie” namówiłam progeniturę. Nie po to, by napisał recenzję, ale w celach zabezpieczających. Bo ja nie jestem w targecie. A skoro nie jestem w targecie, to moja ocena będzie niemiarodajna. Podczas gdy progenitura, czyli target, czyta, pozwolę sobie zatem podzielić się paroma uwagami o powieści.

Przede wszystkim, pragnę zapewnić, że jest to książka, która rodzicowi nie stawia wymagań cenzorskich. Poprawna całkowicie – żadnych brutalizmów, żadnych prób ideologizacji, żadnych dwuznaczności. Co więcej, są wzorce pozytywne – zarówno dla chłopców, jak i dla dziewczynek – co znaczy, że nawet wartość dydaktyczna występuje.

Jak przystało na książkę dla małoletnich, jest w niej wyraźny, bajkowy podział na dobro i zło. Podział widać na postaciach, charakterystycznie uproszczonych, przerysowanych – i ogólnie nużąco jednoznacznych i niestrawnych dla osoby dorosłej. No, ale to nie jest książka dla dorosłych, przypominam. Dodać należy do tego tło – bajkową tajemniczą wyspę, z wielkimi jaszczurami i ślimakami, z ogromnymi roślinami i pianą, spongożeliną, która, jak głosi wyspiarska legenda, jest pozostałością po Atlantydzie.

Dodatkowym elementem jest język. Nie ten, którym powieść jest napisana, ale ten, który w powieści występuje. Marginalnie, choć na końcu autor poświęca spory rozdział na opisanie podstawowej gramatyki i rozmówek. Język nazywa się atlango, czyli język atlantydzki, jak przypuszczam, choć nijak to się ma do jego genezy, również opisanej w ostatnim rozdziale. Wymyślił ów język autor powieści. Atlango jest sztuczny. Nie w tym sensie, że jest wymyślony (choć w tym sensie również, rzecz jasna), jak języki Śródziemia wymyślone przez Tolkiena, o czym Antoniszczak wspomina w powieści. Tolkien jednak stworzył języki naśladujące naturalne – nawet z ich ewolucją. Atlango jest tworem sztucznym w tym samym sensie, w jakim są nim wspomniane również w powieści volapuk, ido i esperanto – języki z założenia uniwersalne, aposterioryczne (oparte na już istniejących).

Zapewne nie miejsce w recenzji, by wdawać się w dyskurs językoznawczy czy podobny, ale skoro już trafiła mi się książka z elementem lingwistycznym, to pozwolę sobie na dygresję. Pominę wątłość genezy atlango zamieszczonej w powieści – kołek na niewiarę odmówił współpracy. Jednak po zapoznaniu się z podstawami gramatyki, stwierdzić mogę, że od esperanto różni się język Qanarii tylko końcówkami fleksyjnymi i trochę utrudnioną fonetyką. Nic oryginalnego, Zamenhoff opracował wcześniej model. Przyznaję, że atlango ani mnie zachwycił, ani zaskoczył. Pewnie dlatego, że irytuje mnie, niewolnicę anglojęzycznego imperializmu i wielbicielkę zaprzeszłego dominium łaciny oraz banalną naturalną użytkowniczkę polszczyzny, i brzmienie, i fonetyka atlango. I jego nazbyt oczywiste podobieństwo do esperanto. Oraz, oczywiście, dlatego, że nie jestem w targecie.

W każdym razie, atlango, jako element fabularny, nie jest szczególnie istotny. Na wyspie jest w użyciu, choć również w użyciu jest volapuk. Aż dziwne, że nie zarejestrowano wzajemnych wpływów. Bo skoro czynnik ludzki już jest i czynnik ludzki użytkuje oba języki, to powinny działać te same mechanizmy, co na języki naturalne... I, rzecz jasna, można te procesy powstrzymywać... Ale wtedy wyjdzie książka dla dorosłych. Podejrzewam, że wcale interesująca. Dystopia.

Ale „Qanaria” to oczywiście nie jest dystopia, a wręcz przeciwnie. To powieść przygodowa, a raczej pierwsza część większej całości, która dzieje się w utopii. Szykuje się tam pucz – zły generał Qadolfo zamierza obalić dobrego prezydenta Qasimira. Ofiarą działań pada córka prezydenta, Qasilinda, której jednak po porwaniu przez ludzi generała udaje się uciec. Tymczasem w Polsce Marcin Stokropek trafia na zapiski dotyczące pośrednio jego ojca, który zaginął wiele lat temu, podczas podróży badawczej kryptozoologów i kryptolingwistów. Traf i nie tylko traf, sprawia, że Marcin, jego matka oraz przyjaciel rodziny wygrywają wycieczkę w tropiki. I tak zaczyna się przygoda, bo, rzecz jasna, cała trójka trafi na Qanarię.

Postulatem literatury dla dzieci jest łatwość odbioru, czyli ma być przyjazna w czytaniu. Rzecz dotyczy nie tylko języka, ale i organizacji treści. Językowi, tym razem temu, którym napisana jest powieść, zarzucić nic nie można – normatywny, typowy i przezroczysty styl. Irytującą manierę, by zaczynać większość qanariańskich nazw własnych od „q”, mogę wybaczyć, w końcu to moje nawyki językowe są tu przeszkodą – ale może dla młodocianych będzie to wyglądać egzotycznie?

Z kompozycją jednak jest już kłopot, jeżeli chodzi o realizację postulatu. Jakby nie patrzeć, długi na pół strony przypis nie jest dla mnie elementem tworzącym rzeczoną łatwość odbioru. Przypisy w powieści Antoniszczaka odnoszą się do świata przedstawionego, wprowadzają dodatkowe informacje, które mają znikomą wartość poznawczą w obrębie utworu (można ich nie czytać i zapewne tak zrobi młodociany czytelnik), natomiast ich wartość poznawcza w ogóle, z oczywistych względów, jest żadna. Tego rodzaju zabieg, odrywający od głównego tekstu, by wprowadzić dygresję, bez której doskonale można się obejść, żadną miarą przyjazny być nie chce. Poza tym mam nieodparte wrażenie, że autor po prostu nie umiał się powstrzymać od nadmiernego słowotoku, a nie chcąc spowalniać akcji, przerzucił dygresje do dopisków.

Zda mi się, że sztuka opowiadania polega na samokontroli autorskiej i na wyborze, co i ile powiedzieć o postaciach i świecie wyobrażonym. I zdecydowanie winno się to powiedzieć przede wszystkim w utworze, a nie przy pomocy nadmiernie rozdętych odnośników. Przypisy w powieści jawią mi się zatem jako żałosny dowód pisarskiej niemożności.

Podczas czytania powieści Ryszarda Antoniszczaka czułam się dokładnie tak, jak po lekturze wielu książek adresowanych do targetu, do jakiego przynależę. Pod tym względem zalecenie profesora Cieślikowskiego zostało spełnione – pisać dla dzieci, jak dla dorosłych. Krótko mówiąc, byłam zmęczona i znudzona mocno tą poprawnością treści, wzorcowymi, dydaktycznie postaciami bez szczypty choćby szaleństwa i życia... Nie pomogły nawiązania czytelne dla starszych i bardziej doświadczonych odbiorców. W efekcie mam pewność, że „Qanaria” jest napisana tak, jak dla dorosłych. Ale na pewno nie lepiej.

Niemniej, nie jestem w targecie. Progenitura pociągnięty za język po lekturze „Qanarii” poklepał mnie protekcjonalnie po ramieniu i oznajmił: Wiesz co, Mamut? Ty mi już nie podsuwaj książek do czytania, dobrze? Tylko psujesz mi opinię o literaturze...

 

Małgorzata Koczańska

ze wsparciem Marka Koczańskiego

 

Richard A. Antonius (Ryszard Antoniszczak)

Qanaria. Opowieść o 8smej Wyspie

Red Horse, 2006

Stron: 440

Cena: 29,99 zł

 


< 07 >