Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Łzy Heliosa

 

 

Technicy z Komendy Miejskiej kończyli swoją pracę. Jeden z nich zbierał właśnie próbki krwi z mozaikowej posadzki pubu. O dwa metry od nich siedziała w kucki dziewczyna w potarganej kiecce, zdumionym spojrzeniem wodząc od człowieka do człowieka, od mebla do mebla, od ściany do ściany. Wyglądała tak, jakby przed chwilą uciekła Hoffmanowi z planu „Starej baśni”. A reagowała na otaczającą ją rzeczywistość chyba tak, jakby tego można oczekiwać po autentycznej bohaterce powieści Kraszewskiego; jakby pierwszy raz w życiu widziała szklane butelki i mrugające kolorowe światła.

– I co, Kowalski, uciekli? – ni to zapytał, ni to stwierdził mężczyzna w garniturze i przekrzywionym krawacie.

– Ano uciekli, panie aspirancie – potwierdził policjant nazwany Kowalskim. – Właściwie nie mieli którędy... ale uciekli. A ten drugi to w ogóle nie miał prawa zrobić pięciu kroków o własnych siłach, oberwał w klatę z jednego metra, jak nie trafi do szpitala, to najdalej za godzinę wykituje... Ale gdzie on może być, tego za cholerę nie wiem. Schować się też nie miał gdzie.

– A ona? – Aspirant ruchem brody wskazał dziewczynę.

– Nie po polsku gada – odezwał się drugi policjant, znacznie młodszy od Kowalskiego. – Pewnie Ruska. Musiała ją mafia przywieźć i chciała do burdelu sprzedać. A dziewucha im zwiała.

– Wy, Tomczyk, mówicie po rusku?

Policjant zmieszał się.

– Eee, panie aspirancie... Właściwie to parę słów...

– Ja też próbowałem do niej zagadać – poinformował aspiranta Kowalski. – Ale nie da się zrozumieć, co ona szwargocze. To nie po rusku. Niby niektóre słowa jakieś znajome... znaczy, tego... jakby słowiańskie... Może Serbka?

Aspirant skrzywił się.

– U nas chyba nie ma tłumaczy języków bałkańskich. Trzeba będzie szukać w Warszawie...

Cała ta historia była naprawdę dziwna. Kowalski i Tomczyk mieli już zakończyć swój patrol i wrócić w domowe pielesze. Zresztą patrol był tym razem wyjątkowo nudny; nie wydarzyło się zupełnie nic, nawet jednego pijaka nie spotkali. I nagle, na pół godziny przed powrotem, ten incydent w pubie. Wrzask, szamotanina, dwóch facetów szarpie skąpo ubraną małolatę, patrol interweniuje, jeden z opryszków rzuca się na Tomczyka z nożem, Kowalski do niego strzela, obaj sprawcy – w tym jeden ciężko ranny – znikają bez śladu...

I te światła. Świadkowie twierdzą, że wszystkie żarówki i świetlówki w pubie jakby nagle zwariowały. Zaczęły „ciapać” z szybkością co najmniej kilku mrugnięć na sekundę. Uspokoiły się – co jeszcze dziwniejsze – zaraz po strzałach Kowalskiego i Tomczyka (kula z pistoletu młodszego policjanta gwizdnęła drugiemu z bandytów nad uchem, po czym wszelki ślad po niej zaginął: nie trafiła ani w okno po przeciwnej stronie sali, ani w ścianę obok niego). A jeden ze świadków twierdzi, że tak samo mrugały uliczne latarnie przed pubem.

Oczywiście z powodu złego oświetlenia nikt nie potrafił dokładnie opisać sprawców. Policjanci twierdzili, że obaj byli niezbyt wysocy, lecz „napakowani jak kulturyści”. Jeden z nich – ten, do którego Tomczyk oddał niecelny strzał – ubrany był w „coś jakby szlafrok”; ten trafiony przez Kowalskiego „wyglądał, jakby się owinął ręcznikiem i wyszedł z łazienki”. Aspirant niczego więcej się na ten temat nie dowiedział. A po całym zamieszaniu pozostał tylko bałagan w miejscu zajścia... i dziwny zapach. Aspirantowi wydawał się znajomy – na razie jednak nie udało mu się go zidentyfikować.

Dziewczyna wstała. Podeszła do najbliższego stolika i ostrożnie dotknęła najpierw obrusa, potem flakonika ze sztucznymi kwiatami, a w końcu samych kwiatów. Na jej twarzy odmalowało się bezgraniczne zdumienie.

Aspirant zauważył, że lewą dłoń (tę od serca, pomyślał nie wiadomo dlaczego) znów kurczowo zacisnęła na zdobiącym jej szyję bursztynowym wisiorku.

Teraz dopiero rozpoznał zapach wypełniający wnętrze pubu. Tak pachnie rozgrzana słońcem żywica.

 

***

 

Twarz Zenona była czerwona z wściekłości. Jak zwykle w takich razach kupiec porzucił swoją trochę kulawą, ale w miarę przyzwoicie brzmiącą attycką grekę i darł się na Piteasza w wyniesionym z rodzinnej wiochy narzeczu syryjskich Greków znad środkowego Eufratu, raz po raz wtrącając słowa z języka stepowych koczowników, którym jego dziadkowie dostarczali jęczmień w zamian za owczą wełnę.

– Taki towar mi zmarnować, durniu jeden! Pozwoliliście jej uciec! Ty wiesz, ile płaci Czarny Sokrates za młodą, zdrową Wenedkę?! Ech, żeby nie złapać za kark i nie przyprowadzić...! I jeszcze pozwoliłeś, żeby się Hanno na jakiś kucharski rożen nadział! Najlepszy z moich ludzi!

– Panie, przecież ci tłumaczyłem... – usiłował mu przerwać Piteasz.

– Stul jadaczkę! – Zenon trzasnął pięścią w stół, aż dwa gliniane dzbanki zakołysały się niebezpiecznie. W jednym z nich była tylko woda, za to drugi zawierał wino, marnej jakości wprawdzie, ale zawsze wino. – Myślisz, że uwierzę w te twoje bajdy o gospodzie, w której grała muzyka, chociaż muzykantów nie było widać?! W tego potwora, co stał w kącie i patrzył na ciebie jednym okiem czerwonym, a drugim zielonym?! W grzmoty i pioruny bez błyskawic?! Oferma jesteś, ot co! Na zbity pysk cię wywalę! Szkoda, że mój ojciec cię wyzwolił... Niegłupi był stary, ale wtedy coś mu na mózg chyba padło!

– Panie, naprawdę...

– Zamknij się, powiedziałem!

Piteasz posłusznie się zamknął, a Zenon sapnął, zgrzytnął zębami i pociągnął długi łyk wina z dzbanka, żeby się uspokoić. W zasadzie strata nie była aż tak dotkliwa. Przez ręce kupca przechodziły setki niewolników płci obojga, pochodzących z różnych zakątków znanego Rzymianom świata: z puszcz za Alpami i Karpatami, z kraju Piktów w północnej Brytanii, z Mezopotamii, z Nubii, z oaz afrykańskiej pustyni... Kupiec zaopatrywał sutenerów i lanistów, plantatorów oliwek i kupców wysyłających galery po brytyjską cynę. Nawet sama cesarzowa Julia Domna kupiła kiedyś od niego dwie młodziutkie Sarmatki i jeszcze młodszego od nich Araba. Ucieczka jednej niewolnicy stanowiła niewielki uszczerbek dla przepastnych skrzyń Zenona, kryjących w sobie trudne do przeliczenia stosy sestercji i aureusów. Jednak, po pierwsze, Grek nie lubił, kiedy coś szło nie po jego myśli. A po drugie, nieco wcześniej dał znać Czarnemu Sokratesowi, zaprzyjaźnionemu właścicielowi lupanaru, że ma dla niego jasnowłosą Wenedkę, dokładnie taką, jakiej ten sobie życzył. I teraz wyszedł na durnia. Wenedka znikła, ścigający ją Hanno jest ciężko ranny i nie wiadomo, czy wyżyje, a ten półgłówek Piteasz tłumaczy swoje safandulstwo, wymyślając bajki, jakimi można by najwyżej dzieci straszyć...

Kupiec podniósł głowę znad dzbanka. Złość mu jeszcze nie przeszła, ale widać było, że już jest trochę spokojniejszy.

– No co tak miętosisz w łapie ten twój dzyndzolek na rzemyku? – zapytał Piteasza. – Amulet jaki, czy co?

– A, tak jakoś... – Zapytany trochę się zmieszał. – Ale ten, jak powiadasz, panie, dzyndzolek, to nie takie znów byle co. Kupiłem go od jakiegoś barbarzyńcy nad rzeką Danubius, jakeśmy w Idy majowe przez Aquincum przejeżdżali. Całkiem tanio sprzedał, pewnie nie wiedział, ciemniak, że to u nas rzecz cenna...

Wyzwoleniec tęsknym spojrzeniem obrzucił dzbanek swojego chlebodawcy, po czym dodał:

– I wiesz, panie, mnie jedna dziwka w Leptis Magna opowiadała, że elektron to nie taki zwyczajny kamień. To skamieniałe łzy Heliosa, które spadły na ziemię, kiedy płakał nad nieposłuszeństwem i nieszczęściem swojego syna Faetona...

– Ty lepiej płacz nad swoim safandulstwem, niedojdo! – Zenon znów się rozzłościł. Pociągnął kolejny łyk wina, odstawił dzbanek, wytarł wąsy i spokojniejszym już tonem dodał:

– A wiesz... Ta Wenedka, której pozwoliłeś uciec, też miała taką ozdóbkę. Kawałek elektronu na rzemyczku. Miałem go jej odebrać, ale dałem spokój. W końcu dziwce w lupanarze przyda się świecidełko, nie?

– Mhm...

– Panie... – W progu stanął Eutychion, lekarz wezwany do Hannona. Ciężko ranny osiłek był dla kupca zbyt cenny, by pozwolić mu na przeprowadzkę do Hadesu czy gdzie tam szły dusze potomków kartagińskich żeglarzy.

– I co? Wyżyje?

– Powinien się wylizać. – Mina lekarza zdawała się świadczyć, wbrew wypowiedzianym słowom, że sługa Asklepiosa nie do końca jest pewny swojej diagnozy.

– A co ty mi tu niesiesz? – Zenon skrzywił się, patrząc na skrwawioną szmatę, którą medyk trzymał w ręce.

– Zobacz sam, panie, co wyciągnąłem z jego rany.

Obły kształt głucho stuknął o blat stołu.

– To kawałek ołowiu, panie.

Dwie głowy pochyliły się nad dziwnym przedmiotem. Zenon wziął kawałek metalu w dwa palce, potem zważył w dłoni, wreszcie zarysował stwardniałym paznokciem kciuka prawej dłoni. Po nim to samo zrobił Piteasz.

– Ołów, masz rację, Eutychionie – stwierdził. – Więc... Czy to możliwe, żeby takie coś...?

Medyk w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.

– Gdyby to był zaostrzony ołowiany pręt... – myślał głośno sługa Zenona. – Ale nie. To przecież ma tępy koniec. A tamten barbarzyńca... Ciemno było, ale przysiągłbym, że on tym czymś, co trzymał w ręce, w ogóle Hannona nie dotknął. Huknęło tylko, całkiem jakby zagrzmiało...

– A ty znów z tymi bredniami! – warknął na niego Zenon.

– Przysięgam na Heraklesa, prawdę mówię! – zaklinał się Piteasz, zaciskając lewą dłoń (tę od serca, pomyślał nie wiadomo czemu jego chlebodawca) na swoim wisiorku z elektronu.

Obydwaj słuchacze, kupiec i medyk, zamarli nagle bez ruchu. Na twarzy Piteasza odmalował się wyraz bezgranicznego zdumienia, a potem wyzwoleniec cofnął się o krok, rozkrzyżował ręce i upadł na mozaikową posadzkę, zakrywając swoim masywnym ciałem postać lwa prężącego się do skoku.

Pierwszy ochłonął lekarz. Zerwał się z miejsca i przystąpił do oględzin. Od razu też poznał, że cała jego wiedza nie zda się na nic.

– Taka sama rana, jak u Hannona – stwierdził. – Z tą różnicą, że w innym miejscu. Ma rozerwaną aortę.

– A ręka? – Zenon podniósł do oczu lewą dłoń ofiary.

– Mhm... Coś ją przebiło na wylot... – powiedział Eutychion, mrużąc oczy i przyglądając się ranie.

Z nalanej twarzy kupca nagle odpłynęła krew. Zenon pobladł, wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć. Jego usta łapczywie chwytały powietrze, co sprawiało, że handlarz niewolników wyglądał jak wyjęta z wody ryba.

– Czy... czy nie myślisz... że... że znajdziesz tam w środku taki sam kawałek ołowiu? – wykrztusił w końcu.

– O tym się za chwilę przekonamy – odpowiedział medyk. Wyraz jego twarzy świadczył, iż on też pomyślał o tym samym. Równocześnie obaj, każdy z innej strony, chwycili końce rzemyka leżącego na posadzce pod karkiem trupa.

Jakaś tajemnicza siła rozbiła złotobrunatny kawałek elektronu w drobny pył. Z wisiorka zakupionego w Aquincum pozostał tylko rzemyk.

 

***

 

Dziewczyna podeszła do wiszącego na ścianie kolorowego zdjęcia oprawionego w ramki. Przedstawiało szeroko rozlaną rzekę z piaszczystą łachą na środku leniwego nurtu i dwiema strzelistymi topolami rosnącymi na brzegu. Jej twarz rozjaśniła się nagle.

– Wistła? – zapytała, patrząc na aspiranta.

– Tak, Wisła – potwierdził. – To tam, niedaleko – wskazał kierunek.

– Wistła! – Dziewczyna rozpromieniła się.

Aspirant dopiero teraz zauważył, że powiedziała nie „Wisła”, a „Wistła”. Od razu też przypomniał sobie – i pomyślał, że na pewno nie bez powodu – Wisła już od wielu wieków w kilku różnych językach nazywa się „Vistula”.

 


< 21 >