Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Ludzka część cierpienia

 

 

Człowiek odetchnął głęboko, czując dotyk drewna na nagiej skórze. Pozwolił, aby niewzruszony spokój wiekowych słojów wsączał się w niego wzdłuż obolałego kręgosłupa i rozciągniętych kończyn. Stopniowo liny krępujące ciasno nadgarstki i kostki przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Dobiegające zewsząd krzyki przycichły, stając się zaledwie odległym pomrukiem, zaś ból, wypełniający dotąd ogniem każdą część ciała, zelżał do tępego pulsowania na skraju świadomości. Człowiek otworzył oczy.

Na tle ciepłego, błękitnego nieba unosiła się ciemna plamka – wysoko nad ziemią majestatycznie szybował wielki orzeł. Jakże byli w tej chwili podobni, a jednocześnie jak bardzo inni. Ptak – niemal nieruchomy z rozpostartymi szeroko skrzydłami, żywy i wolny. Człowiek...

Ktoś pochylił się nad nim, zasłaniając widok. Twarz, w połowie skrytą pod hełmem z czerwonym pióropuszem, wykrzywiało szyderstwo. Usta poruszały się, lecz człowiek nie mógł zrozumieć wypowiadanych słów. Próbował krzyknąć, zapytać, czemu z niego szydzą, ułagodzić opowieścią o pięknie wielkiego ptaka w górze – ale wtedy twarz znikła. Szarpnął się na oślep w bok, chcąc ją odnaleźć. Niemal natychmiast poranioną głowę przeszyła błyskawica bólu, w oczach pociemniało, a uszy wypełniło dudnienie.

Gdy fala niemocy odeszła, człowiek zobaczył własne wyciągnięte ramię. Coraz dalej i dalej błądził wzrokiem po siatce zakrzepłych strużek krwi, aż w końcu – gdzieś bardzo daleko – wszystkie zbiegły się w bezwładnej, poocieranej dłoni. Między zakrzywionymi palcami lśnił niewielki kawałek metalu. Człowiek zacisnął powieki, chcąc odegnać przywidzenie.

Kiedy znów spojrzał, dziwny przedmiot zniknął – a wraz z nim cała ręka. Ich miejsce zajęła falująca plama brudnej czerwieni, która po chwili stała się zakurzonym, wojskowym płaszczem. Okryta nim postać powoli uniosła muskularne, uzbrojone w drewniany młot ramię – zawisło niby w geście pozdrowienia. Osłonięta hełmem głowa odwróciła się i spod krawędzi metalu spojrzały niezwykle jasne, błękitne oczy. Człowiek uśmiechnął się w odpowiedzi.

Ramię opadło.

 

Na znak oficera żołnierze plutonu egzekucyjnego naciskają spusty i szereg długich luf zakwita ogniem. Niewielkie kawałki ołowiu brutalnie wgryzają się w ciało. Rozrywają tkanki. Miażdżą kości. Rozdzierają na strzępy serce i płuca. Zamkniętą w ułamku sekundy wieczność wypełnia niewypowiedziany ból... Potem nadchodzi ciemność. W powietrzu cichnie echo wystrzałów. Bezwładne ciało osuwa się wzdłuż słupa i nieruchomieje.

 

Człowiek całą siłą woli próbował zmusić przytomność, żeby go opuściła. Jego dłonie i nadgarstki zmieniły się w płonące ogniska cierpienia. Ból rytmicznymi falami napływał też z dołu, w miarę jak gwóźdź zagłębiał się w ciało stóp. Wreszcie stukot młotka ucichł.

Człowiek leżał, wciągając powietrze urywanymi, płytkimi haustami i dziękując nawet za tę niewielką ulgę. Wpatrywał się w niebo. Mimo otępiającego zmysły cierpienia poczuł żal, gdy nie dojrzał nigdzie wielkiego orła. Na skraju błękitu pojawiła się za to plama czerwieni. Po chwili dołączyły do niej kolejne.

Pojękując, gdyż nawet najdrobniejszy ruch sprawiał mu ból, człowiek przekręcił z trudem głowę. Tuż obok dyskutowała grupka żołnierzy. Jeden spojrzał na niego w zamyśleniu – bez złości, niemal ze współczuciem, budząc tym iskrę rozpaczliwej nadziei. Ten sam mężczyzna jednak wydał w końcu cichy rozkaz, po którym żołnierze zniknęli. Zaraz potem świat drgnął i zaczął się obracać.

Człowiek krzyknął, nie wiedząc z początku, co się dzieje. Potem zrozumiał. Unosił się coraz wyżej, zaciskając rozpaczliwie szczęki i broniąc się przed mdłościami. Stopniowo miejsce nieba zajmował różnokolorowy tłum postaci. Mężczyźni i kobiety wypełniali cały szczyt niewielkiego wzgórza. Kłębili się i wywrzaskiwali niezrozumiałe słowa, twarze wykrzywiała zabarwiona żądzą krwi nienawiść, zaciśnięte pięści unosiły się groźnie.

Człowieka ogarnął lęk, że zagradzający drogę strażnicy nie wytrzymają naporu i rozwścieczona tłuszcza rzuci się na niego. Szarpnął się w panice, lecz gwoździe trzymały mocno. Poczuł tylko, jak krzyż nieubłaganie przechyla się, wsuwa w wykopany wcześniej dół – i chwilę potem zawisł bezwładnie niecały metr nad ziemią.

 

Siła upadku nie jest wystarczająca – sznur nie gruchocze kręgów szyjnych ani nie przerywa rdzenia. Zaciągnięta pętla miażdży tylko tchawicę i zaciska żyły. Śmierć jest powolna i bolesna. Agonia zabarwia purpurą nabrzmiałą twarz. Wytrzeszczone oczy prawie wyskakują z oczodołów. Spuchnięty język drga szaleńczo w szeroko otwartych ustach. Lędźwie zlewa fala niekontrolowanego ciepła. Dopiero po długiej minucie skrępowanymi nogami targają ostatnie rozpaczliwe konwulsje. Umęczone ciało powoli i cicho okręca się na napiętym sznurze.

 

Ból był wszechobecny. Zagnieździł się w przebitych dłoniach i stopach. Tkwił głęboko w poranionej cierniami głowie i szarpał rozorane biczami plecy. Od cierpień fizycznych gorszy był jednak inny ból – ten, który wypełniał człowieka od środka. Ten, który nieustannie mieszał się ze strachem i dojmującym żalem. Ten, który w każdej chwili od nowa sprawiał mu tłum zgromadzony na wzgórzu.

Chociaż człowiek od początku znał zakończenie i niejednokrotnie wmawiał sobie, że je zaakceptował, tak naprawdę do ostatniej chwili łudził się nadzieją, że właśnie ludzie – jedyna prawdziwa niewiadoma wielkiego planu – sprawią mu niespodziankę. A jednak nie zawiedli... Jakże był teraz bliski, żeby ich znienawidzić.

Świadomość, że jest zdolny do takiego uczucia, obudziła w człowieku rozpacz. Do oczu napłynęły mu piekące łzy. Uniósł głowę, by nie patrzeć na rozmywający się świat, i pozwolił, by szloch urywanymi spazmami wstrząsnął ciałem. Płakał, nie zwracając uwagi na wbijające się w potylicę kolce, aż wir uczuć rozwiał się, pozostawiając spokój, ciszę i pogodzenie z losem. Był gotów. I wiedział, że potrafi wybaczyć.

Gdzieś z boku zabrzmiał przenikliwy krzyk dezaprobaty i zawodu. Zaskoczony, człowiek odwrócił głowę. Na belce, tuż nad jego ramieniem, siedział ogromny kruk. Podobne do koralika, czarne oko spoglądało z wyraźnym wyrzutem. Było w tym ptaku coś niepokojąco znajomego, co przywodziło na myśl suchy powiew pustyni albo przytłaczającą ciszę zalegającą na górskim wierzchołku.

Zanim jednak człowiek zdołał odnaleźć w pamięci właściwe wspomnienie, stworzenie ponownie zakrakało i, złowiwszy błysk słońca odbity przez zastygłą łzę, uderzyło masywnym dziobem.

 

Pierwszy rozrywa ciało na policzku. Kolejny trafia nieco niżej, łamiąc w dwóch miejscach obojczyk. Trzeci i czwarty nadlatują niemal jednocześnie – w mgnieniu oka wargi zamieniają się w krwawą miazgę, wybite zęby rozdzierają język, a pozbawione rzepki kolano ugina się i pęka z donośnym chrupnięciem. Kolejne, ciskane coraz bardziej ochoczo kamienie dopełniają dzieła. To, co po długiej chwili pozostaje na kamienistej ziemi, bardziej przypomina krwawy ochłap niż żywą kiedyś istotę. Podniecony zapachem śmierci tłum wiwatuje i krzyczy w radosnym uniesieniu.

 

Wrzawa, która z początku boleśnie raniła uszy, po pewnym czasie wyraźnie przycichła. Człowiek otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że słońce dawno już stoi w zenicie, zaś tłum na szczycie wzgórza przerzedził się. Gdzieniegdzie tylko stały nieliczne grupki pogrążonych w cichej rozmowie gapiów. Nawet żołnierze niewiele mówili, raz po raz rzucając kośćmi w przeciągającej się grze o wymiętą tunikę.

Jednostajny szmer głosów i łagodny powiew ciepłego, wieczornego powietrza ukoiły i ukołysały człowieka. Pozwolił, by umysł zdryfował swobodnie na wypełnione majakami i niewyraźnymi wspomnieniami pogranicze snu i omdlenia.

W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy szyderczy śmiech. Zaraz potem do głosu dołączył drugi – najpierw pełen niesmaku, później zabarwiony żalem i nieśmiałą prośbą. Kiedy jednak człowiek uniósł głowę, zobaczył tylko dwa ciała, wiszące nieruchomo na stojących po obu stronach krzyżach.

Innym razem wyraźnie usłyszał dobiegający z daleka szloch. Otworzył oczy i wśród tłumu, który zastygł w szaleństwie, dostrzegł odzianą w czerń matkę. Siedziała na kamieniu pośrodku małego okręgu wolnej przestrzeni, podtrzymywana przez dwie kobiety i młodego mężczyznę. W złożonych na podołku dłoniach trzymała zakrwawione gwoździe i wieniec z cierni. Człowiek chciał podbiec i ukoić jej ból, jednak tłum nagle ożył i matka zniknęła za murem rozszalałych postaci.

Zrozpaczony, załkał bezsilnie. Pojedyncza łza spłynęła w dół, zatrzymała się kąciku poranionych ust. Ostry ból rozwiał mgłę omdlenia.

Człowiek rozejrzał się niepewnie, usiłując odzyskać jasność myślenia. Czuł, że zbliża się coś ważnego, co musi przyjąć w pełni świadomie i z podniesionym czołem. Zebrał resztki sił i chrapliwie poprosił o wodę. Nikt nie odpowiedział, ale po chwili w dole coś się poruszyło i w górę powędrowała wbita na ostrze włóczni gąbka.

Człowiek bez zastanowienia spił skapujące z niej krople. Pusty od wielu godzin żołądek skurczył się w proteście, gdy zamiast wody spłynął do niego ocet.

 

Wstrząs gwałtownie targa całym ciałem. Mięśnie napinają się, usiłując wyprostować przywiązane do krzesła kończyny, zaciskając szczęki i wyginając w tył głowę. Kości z początku stawiają opór. Nie są jednak w stanie długo wytrzymać potwornego nacisku. Jedna po drugiej pękają z głuchym trzaskiem. Komorę wypełnia gryzący swąd przypalonego ciała. Serce dawno już nie bije, a mózg przypomina kipiącą galaretę, gdy prąd w końcu przestaje płynąć.

 

Człowiek odzyskał oddech. Razem z nim wypełniło go poczucie całkowitego spokoju. W jednej chwili zniknęły ból, strach i żal. Pozostała tylko pewność.

– Wykonało się... – wyszeptał, opuszczając głowę.

 

***

 

Człowiek westchnął i oparł rozpalone czoło o przyjemnie chłodne drzewo. Spod chropowatej kory promieniował niewzruszony spokój i łagodna, cicha akceptacja losu. Jakże chciałby odnaleźć podobne uczucia w sobie... Strach był jednak za każdym razem taki sam. Nie sposób było do niego przywyknąć.

Człowiek oddychał ciężko. Krople gęstego, zimnego potu perliły się na jego czole, a całym ciałem wstrząsały dreszcze. Wsłuchiwał się w łomot serca, nieubłaganie odmierzającego mijające sekundy, których tak niewiele już pozostało.

– Ojcze, dla ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode mnie...

– Ehem... – nieopodal rozległo się ciche chrząknięcie.

Człowiek uniósł głowę. W cieniu sąsiedniego drzewa stał szczupły, ubrany w szary garnitur mężczyzna i wpatrywał się w niego z politowaniem.

– Znów to samo? Przecież wiesz, jaka będzie odpowiedź.

Nieznajomy znacząco wsłuchał się w ciszę oliwnego ogrodu. Wieczorna bryza przyniosła z oddali niewyraźne echo żołnierskich komend.

– A może tym razem jednak dasz się przekonać? Przecież wystarczyłoby jedno twoje słowo... – Mężczyzna urwał i pokręcił głową z rezygnacją. W czarnych oczach pojawił się wyraz zawodu. – Zresztą, jak chcesz. Pamiętaj tylko, że pozostało jeszcze nieco ponad dwa miliardy światów. Na tę konkretną chwilę, bo – jak z pewnością doskonale zdajesz sobie sprawę – cały czas rodzą się nowe...

Mówiąc to, odwrócił się i rozpłynął wśród cieni.

Człowiek długo patrzył za nim w zamyśleniu. Wreszcie drgnął, spojrzał ostatni raz na pogrążony w ciszy ogród i ciężko ruszył w przeciwną stronę.

– Wszakże nie jak ja chcę, ale jak ty... – wyszeptał.

 

„Jeżeli wszechświat tętni życiem, to fakt ten, mówi się nam, sprowadza do absurdu chrześcijańskie twierdzenie – lub to, co jest uważane za chrześcijańskie twierdzenie – że człowiek jest istotą jedyną w swoim rodzaju, i chrześcijańską doktrynę, że na tę jedną planetę Bóg zstąpił i został wcielony dla nas ludzi i dla naszego zbawienia.”

 

„Do istoty chrześcijaństwa należy oczywiście nauka, że Bóg kocha człowieka i dla niego stał się człowiekiem i umarł. Ale nie wynika z tego, że człowiek jest wyłącznym celem natury. W przypowieści pasterz poszedł na poszukiwanie jednej zagubionej owcy [Mt 18,12; Łk 15,4]: nie była to jedyna owca w stadzie i nic nam nie wiadomo o tym, żeby była najbardziej wartościowa – wyjąwszy to, że najbardziej potrzebujący pomocy ma tak długo, jak długo jest w potrzebie, szczególną wartość w oczach Miłości.”

 

Clive Staples Lewis

Fragmenty esejów „Cudy” i „Dogmat a wszechświat”

ze zbioru „Bóg na ławie oskarżonych”, Instytut Wydawniczy PAX,

Warszawa 1993, str. 30-31 i 35.

 

Wszelkie cytaty i nawiązania do Ewangelii pochodzą z „Biblii Tysiąclecia”, wydanie III poprawione, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań-Warszawa 1980.

 


< 22 >